to druga część moich zapisków - ponieważ wieści z Polonusa zaczęły się pojawiać w różnych miejscach poproszę administratorów o połączenie przynajmniej moich wieści - gdziekolwiek
Z pamiętnika Mileny - część 2
Gdzieś pod brzuchem BrazyliiGorąco, i gorąco, i gorąco. Płyniemy przez pierwszy dzień ładnym bajdewindem, potem wiatr odkręca do połówki. Wieje w zasadzie równo 3-4, jak to w passatach. Koszulki idą weg, opalamy brzuchy. Seba, jako najbardziej w tym względzie doświadczony, przechodzi do fazy zrzucania wylinki. W ten sposób, z tlenionego południowca staje się na powrót typem wikinga. Mnie niestety też pokarało i właśnie ściągam z czoła warstewkę zbyt mocno opalonego naskórka. Oczywiście nad zejściówką kula się z osiem buteleczek wszelakich płynów z filtrami. Kuracent przyglądając się obojgu nas sięga po jeden i za chwilę mamy na pokładzie albinosa: nie zdołał (nie umiał? zostawił celowo?) rozsmarować gęstego kremu i do wieczora chodzi taki „wybielony”.
Wokoło woda w kolorze prawdziwego błękitu, pod wieczór przechodzi w indygo (chłopaki mnie nie zrozumieli). Gwiazd na niebie jakby więcej niż na północy, ale nie znajdujemy Krzyża Południa (podobno jeszcze jesteśmy za wysoko).
Monotonię wacht urozmaica Andrzej: robi kawę, Eryk podłącza się pod zamówienie i prosi o rozpuszczalną. Andrzej po kilku minutach podaje kawę i pyta „cukier?", na co Eryk „nie, no weź, ja jestem wystarczająco słodki”. Kuracent ostatnim gestem podając kubek konkluduje „to sprawdź czy odpowiednio mocna”
Nie wiadomo od czego jeden załogant walczy z brzuchem. Podejrzenia padają szeroko – od owoców po podobno ładne Brazylijki spotkane na plaży Recife. Temat dolegliwości jelitowych towarzyszy nam przez cały dzień. I w tym temacie Andrzej przebija monotonie rejsu: zanim kończy się dzień Kuracent zostawia po sobie kolejne powiedzenie: „nie rozśmieszajcie mnie, bo to działa na powiększenie biegunki. No widzicie? Rozśmieszyliście mnie i muszę iść do ubikacji”
Dostałam dwa prezenty urodzinowe: po pierwsze jeden dzień życia więcej gdy w niedzielę od rana wkręciłam sobie datę 20 października. Byłam tak przeświadczona o swojej racji, że poskreślałam daty w rozpisce wacht. Nie dowierzałam nawet czwórce moich współtowarzyszy, którzy odsyłali mnie do dziennika jachtowego – w nim również gotowa była poprawiać „błędy”.
Drugim prezentem było stadko delfinów o świcie – coś śpiewały, albo kichały – do końca nie jestem pewna. A na koniec dnia było ciasto i świeczka i koszulka "żeglarka.pl"
Salvador, 21 październikaWchodzimy do niego o dwie godziny za późno, by móc podziwiać panoramę w promieniach zachodzącego słońca. Salvador leży w dużej zatoce, która w większości służy jako reda – statków jest dużo i nie ułatwiają podejścia. Wybraliśmy Bahia Marinę; za dnia wejście wydawało się banalne, ale po nocy zamiast zielonych i czerwonych świateł po odwrotnych stronach do „naszych”, w zasadzie główkę portu jachtowego sugerowało różowe światełko. Ktoś odebrał od nas cumy, wiec od razu zrobiło się nam miło. Marina na poziomie, z knajpką, gdzie pijemy pierwsze piwo.
Na cały Salvador mamy bardzo mało czasu: trzeba zrobić spore zakupy na kolejny skok do Rio, trzeba się odprawić co Sebie zajmuje ponad pół dnia (ach ta Ameryka Południowa!), trzeba od nowa powalczyć z pontonem, bo znowu wisi jak flak, no i trzeba coś zobaczyć z tego – podobno- jednego z piękniejszych miast Brazylii.
Z obowiązkami walczymy do wczesnego popołudnia, potem – na miasto. Salvador położony jest na stromym zboczu. Mariny, porty i część terenów mieszkaniowych jest na poziomie morza, ale całe stare miasto – Cidade Alta, rozpościera się kilkadziesiąt metrów powyżej. Stąd jednym z charakterystycznych punktów Salvadoru jest winda miejska wożąca mieszkańców między dwoma poziomami miasta, a która w nocy podświetlona jest na różowo.
Salvador jest pierwszą stolicą Brazylii, dlatego na każdym kroku wychodzi z niego kolonialny charakter. Domy, jakie można spotkać np. w Nowym Orleanie, czy Olindzie, o której wcześniej wspominałam, tu występują gęsto na Cidade Alta. Cześć z nich jest ładnym sklepami, bankami i restauracjami, ale większość to niezbyt bogate (delikatnie mówiąc) domy zwykłych Brazylijczyków. Wąskie uliczki, z mieszkańcami siedzącymi na stopniach przed klatką schodową, z kobietami, które na ulicy, na 3 krzesłach prowadzą przenośny zakład fryzjerski zaplatając dziesiątki cieniutkich warkoczyków swym koleżankom, z mężczyznami, którzy przez otwarte drzwi i okna baru podglądają jakiś ligowy mecz i z sprzedawcami różnych dupereli rozłożonych na ziemi i parapetach – tak wygląda stary Salvador. U jednej z takich ulicznych handlarek kupuję biżuterię ze słomy ☺. Cieniutka, ładnie zapleciona, ze złotą nitką robi wrażenie. Ponieważ każdy z „klejnotów” kosztuje 5-10 reali (5,5 – 13 zł) na zakup dla swoich bliskich decydują się również panowie.
Cidade Alta to jeszcze jeden typowy obrazek: Kreolki w pięknych, bogatych strojach, pozwalające się za kilka reali fotografować lub siedzące na stołkach i sprzedające koprę (twarda część kokosa) z misek, które toną w ich przepastnych spódnicach.
Spódnice są naprawdę ogromne – złożone z kilku warstw tkanin albo maskują szerokie biodra, albo oszukują wzrok sugerując, że te biodra właśnie takie są. Wywiązuje się dyskusja między naszymi panami o tym, że faktycznie spora część Brazylijek kusi krągłościami ponad europejskie standardy, ale również o modzie, w imię której spodnie (np. jeansy) szyte są w taki sposób, by móc je wypchać sztucznie. Takie pupo-push-up’y.
Kończymy zwiedzanie starego Salvadoru kolacją w lokalnym barze – zajadamy się rodzajem curry z krewetkami i rybą, które tutaj nazwa się moqueca.
Powrót na jacht, wymiana genui, tankowanie ropy, tankowanie wody, prysznice i … jest późna noc. Decydujemy się trochę pospać i wyjść wczesnym rankiem.
Wracając jeszcze do wody - podobno tankowanie było udane tylko za sprawą mojej sukienki. Pakując się postanowiłam jeden taki ciuch „na miasto” zabrać. Jeszcze miałam ją na sobie, gdy się okazało, że worek złączek do wody nie zawiera akurat tej, która pasuje do podłączenia na kei. Marina już dawno zamknięta, a jedyny umyślny kręcący się po pomostach mówi, że trzeba poczekać do 9-tej dnia następnego. A my mieliśmy wyjść w nocy. Chłopaki rozłożyli ręce i sceptycznie patrzyli na mnie gdy stwierdziłam, że jakoś musi się udać. Namówiłam pana z mariny, by odkręcił odpowiednią złączkę od sąsiedniego jachtu i na chwilę ją „pożyczył”. Po małych kilku minutach woda polała się do zbiorników Polonusa. Dzięki sukience? – no może…
Jak już jestem przy kobiecych aspektach żeglowania: poza tym, że jedną sukienkę dobrze mieć (następnego dnia zostałam zapytana, czy mogłabym zakładać tę sukienkę nie tylko na lądzie
) to stwierdzam, że kremy i balsamy do ciała, a także kremy do rąk i oliwki do paznokci i skórek (tak, tak istnieją takie) są zupełnie zbędne. Ilość wody i pary wodnej unosząca się wszędzie dookoła jest tak wysoka, że skóra przez cały czas pozostaje doskonale nawilżona. Krem nałożony na twarz pozostaje na niej przez kilka minut po czym jest usuwany przy ocieraniu potu z twarzy.
Skok na RioOdległość i ściągnięte griby wskazują, że nie wyjdzie nam odwiedzenie jeszcze jednego portu poza Rio. Tak więc płyniemy kilkadziesiąt mil od brzegu szukając pozostałości po pasatach. Dni weszły w rutynę: wachta, spanie, jedzenie, wachta, kambuz, spanie, książka … Sporo rozmawiamy więc co niektórzy z nas odczuwają braki snu (ja
). Po wyjściu z Salvadoru zaczynam z powrotem szukać Krzyża Południa. Kuracent ściągnął sobie odpowiednie aplikacje i teraz każda nasza nocna wachta ma wpleciony obrazek Andrzeja nachylającego komórkę pod różnymi kątami. Próbujemy rozgryźć funkcje aplikacji. Tak przez pierwszą noc, drugą, trzecią… i nadal Krzyża nie umiemy znaleźć. Do poszukiwań angażujemy resztę załogi; Seba twierdzi, że już już wie i go widział, ale jak ma pokazać to … pojawiają się chmury. Aż chciałabym krzyknąć za Danutą Rinn „Gdzie ci mężczyźni” co potrafią kobiecie pokazać gwiazdy??? (o! może to powinno być moim kryterium poszukiwania następnego rejsu).
Gwiazdy spadają codziennie (conocnie?). W trakcie drugiej wachty zorientowałam się, że to dość powszechne zjawisko. Tak więc sprytnie przygotowałam sobie kilka życzeń do przodu, żeby być gotowa, gdy spadnie kolejna. Takie mało spontaniczne wróżenie liczy się, czy nie?
Kuracent jest kochany. Woła mnie na poranną wachtę (dołączam do niego na 2 godziny). Widzę, że wygląda jak zmokła kura, woda nadal leje się z nieba. Kuracent sugeruje mi poczekanie pod pokładem aż deszcz się skończy (no czyż nie kochany?). Po kwadransie wychodzę go zmienić przy sterze; deszcz nie leje, ale za to upierdliwie skapuje na mnie woda z bomu. Proszę więc Andrzeja, żeby przesunął wózek od talii grota lekko w lewo. Andrzej jak zawsze pełen chęci zabiera się do zmiany, ale widzę pewien niepokój w jego oczach i rękach. Dla zrozumienia całości scenki muszę to zobrazować: wózek jest metalową szyną przykręconą do stalowej części spodniej śrubami rozmieszczonymi równiutko co kilka centymetrów (to ważne). Spokojnie tłumaczę: tu popuść, tu wyciągnij. Kuracent, z milionem myśli przebiegającymi mu przez głowę (to widać po dzikich oczach) i ze sznurkiem w ręce mówi „ale jak mam go przesunąć, a zaraz, zaraz, tak po prostu? A! w sensie, że ten wózek jest analogowy, nie cyfrowy!!
”. No czyż nie kochany?
Żeby było jasne: wózek od talii jest analogowy, a wózki szotowe - cyfrowe (bo mają dziurki-zapadki).
Co może być przedmiotem rozmów gdy się nic nie dzieje? Hasła do krzyżówek – rozwiązujemy je namiętnie wszyscy razem, aż do przesytu. A jeśli nie krzyżówki, to … jedzenie. Niechcący zostaje wprowadzona mała doza rywalizacji w serwowanych daniach. Kulinaria stanowią niekiedy wyzwanie gdy na pięcioro osób jedna nie je warzyw, za to do wszystkiego musi dodać majonez, a druga nie trawi majonezu, śmietany i innych „białych” rzeczy. Ku mojemu niezadowoleniu niestety ze świeżych ryb nici: pierwszą zarzuconą przynętę coś wzięło, ale zerwało, a przy drugiej okazji mała łódka z rybakami, zupełnie dziwacznie oświetlona, tak zarzuciła sieci, że musieliśmy zrobić kilka kółek zanim bezpiecznie w nich wyszliśmy. Niestety ofiarą zabawy z rybakami padła nasza wędka. I tyle widziałam świeże ryby.
Na dwie doby przed wejściem do Rio de Janeiro idziemy między wybrzeżem a akwenem zajętym przez platformy wiertnicze. Światełek mnóstwo – i same platformy, i obsługujące je statki. Nocne wachty zdecydowanie najatrakcyjniejsze ze wszystkich dotychczasowych.
Z każdym równoleżnikiem dalej na południe nocami robi się chłodniej – już nie siedzimy do rana w koszulkach, nakładamy polary i coś przeciwdeszczowego, bo zdarzyły się 2 dni z opadami w kratkę. Ale nawet gdy pada, to najlepiej zostać z jak najmniejszą liczbą ciuchów na sobie – jest potem prościej to suszyć. Ostatni twardziel (Seba) wyciąga swój śpiworek.
29 października zaczyna w końcu porządnie wiać. Do tej pory najczęściej pod wiatr, czasami pod żaglami, czasami na silniku. Przy połówce po raz pierwszy w tym etapie stawiamy bezana. Przewietrzył się przez 2 godziny, został uwieczniony na zdjęciach (żeby nie było, że Polonus jest niedożaglowany), wiatr się zmienił i bezan powędrował z powrotem do pokrowca.
Zbliżamy się do przylądka Cabo Frio gdzie nasza trasa skręca ostro na zachód – bezpośrednio do Rio. Wiatr tężeje, ale jeszcze ładniej wbudowują się fale. Jedziemy po 7-9 węzłów na samej genui. Wiatr podwiewa najpierw do 30-kilku, potem do 40 węzłów. Jedziemy na falach w promieniach schodzącego do morza słońca, widząc już zarysy wysokich gór. Ale frajda! Jedna po drugiej osoba nie chce oddawać steru choć ręce i plecy bola od ciągłego kontrowania... Zabawa nie kończy się nawet po zarefowaniu żagla – nadal prędkości 5-7 węzłów. W żadnej pogodzie takiego wiatru nie było. Podejrzewam, że to układ tego przylądka może lokalnie podkręcać wiatr i fale. Gdy wstaję już na ranną wachtę – wieje łagodna 3 na wypłaszczonym morzu.
Zaczynamy wchodzić w zatokę Guanabara. W końcu, po usilnym wpatrywaniu się w górki figura Jezusa Zbawiciela nas…. nie zachwyca – mały jakiś taki, niepozorny, ale faktycznie widoczny z każdego miejsca Rio. Mając na trawersie Głowę Cukru Kuracent wychyla się z nawigacyjnej i oświadcza, że dziwną rzecz odkrył: AIS podaje, że zaraz minie nas statek w drodze pod żaglami, gdy tymczasem jak okiem sięgnąć żadnej żaglówki nie widać. Tym razem to nie wytwór Andrzeja, ale brazylijskich sił zbrojnych – czyżby to jakaś forma utajenia? - zdjęcie poniżej.
Po 7 dobach żeglugi osiągamy Rio de Janeiro i stajemy w Marina do Gloria, w środku miasta, bezpośrednio przy centrum i starej dzielnicy Santa Teresa. Niestety hałaśliwie blisko również lotniska krajowego, na którym mimo, że to nie międzynarodowy port to lądują i startują maszyny co kilka minut. Efekt jest taki jakby siadały na kei obok – zaraz za palmami mariny.
Formalności, kąpiel i – w miasto w poszukiwaniu samby.