Forum żeglarskie https://forum.zegluj.net/ |
|
W Pacyfiku portach gwarnych... https://forum.zegluj.net/viewtopic.php?f=39&t=11642 |
Strona 1 z 1 |
Autor: | Maar [ 30 kwi 2012, o 00:31 ] |
Tytuł: | W Pacyfiku portach gwarnych... |
... nie byłem, bo ich nie ma - przynajmniej po wschodniej stronie Pacyfiku. Może na zachodnim brzegu jakieś gwarne porty są? Nie wiem, trzeba będzie sprawdzić ![]() Tak czy siak, wróciłem. Porejsowa deprecha mnie dopada i choć jeszcze nie przeczytałem wszystkich zaległych postów, to skrobnę kilka słów o tym, dlaczego w sieci jest tak mało opisów żeglugi po wodach Peru, Ekwadoru i Kolumbii (nie dotyczy jej karaibskiego wybrzeża) i o tym jak nam było. Zacznę od końca, znaczy się BYŁO NAM SUPER jeśli nie liczyć upałów, obrzydliwego żarcia, upierdliwej biurokracji, makabrycznych kosztów i totalnego braku wiatrów. Natomiast jeśli chodzi o brak opisów, to bierze on się z tego, że tam mało kto pływa - w Limie byliśmy pierwszym jachtem w tym roku, w Tumaco drugim, a w San Juan de Marcona pierwszym od zarania dziejów. Pojechaliśmy do Ameryki troszkę forumową ekipą - Żaba, Ruda, bosman Anczur oraz nieforumową: Dominik, Ela i Adam (pierwszy raz w życiu na jachcie) i para mieszana lekarzy - Asia i Krzyś. Znaczy się - było nas - cztery babeczki, czterech facetów i bosman. Zabawa miała się zacząć w Limie, ale poprzednie etapy się troszkę opóźniły i nieco popsuły nam plany zwiedzaniowe w Peru. Mieliśmy zobaczyć Machu Pichu a wyszło, że pojechaliśmy na zadupie świata zwane Nazca (obejrzeliśmy tam efekt kłótni małżeńskiej o wynoszenie śmieci - prehistoryczna pańcia wysłała swojego prehistorycznego starego do fajansu a na drogę wsadziła mu do tyłka grabie) i stamtąd przez tak piaskową pustynię, że Sahara wymięka do San Juan de Marcona, gdzie przejąłem łódkę od Radka Saniewskiego łódkę. W San Juan, w związku ze zmianą załogi miałem wprawkę z biurwokracji. Trzy godziny w kapitanacie i mam poprawioną ZARPE (pozwolenie na żeglowanie po ichnich wodach). Wtedy dziwiły mnie jeszcze pytania urzędasów typu: - zanurzenie? - 1.98 m - gdzie? - ... - na dziobie czy na rufie? - po środku. - a ile jest na dziobie? A ile na rufie? Muszę uzupełnić rubryki. Bez tych danych nie dostaniecie ZARPE. Później to nawet nie dziwiło mnie pytanie o wiek posiadanych dzieci i o to czym się obecnie zajmują. Przy okazji - szukałem kiedyś na forum listy załogi po hiszpańsku. Nie ważna jest jej forma, może być to po prostu tabelka w Excelu. Ważne, żeby były na niej numery paszportów, ułatwia to tambylczym biurokratom przepisywanie ![]() ![]() Dobrze też jest mieć listę pasażerów w której jest wyraźnie (Arial, bold, 16 px) napisane, że nie ma pasażerów. Z San Juan poszliśmy do Limy po czekających na zagubiony bagaż Asię i Krzysia. W Limie jest jacht klub. Myślałem, że należy przed wejściem zgłosić się przez radio, następnie podejść do kei, pójść do kapitanatu, zapłacić, wypełnić jakieś papierki i będzie chwaci't. Uuuu, jakże się myliłem. Gdy stanąłem na świętej-limskiej-ziemi zaraz przyleciał ochraniacz z karabinem i kazał nam spieprzać na wskazaną boję (coś circa jebałt mila od pomostu) i czekać tamże na odprawę. Po kilku godzinach w upale zjawił się przedstawiciel tambylczej administracji, wypełnił sto kwitów i od tamtej pory mogliśmy wyjść na brzeg, ale nie mogliśmy opuszczać jacht clubu do momentu załatwienia pozostałych formalności (wymagających opuszczenia klubu i wizyty w Bardzo Ważnych Urzędach w centrum Limy). Z tej patowej sytuacji wybawić mógł nas tylko agent, señor Rodrigez inkasujący za usługę 500 USD plus opłaty za lekarza 213 USD (konieczna kontrola sanitarna przed opuszczeniem Peru) i oczywiście opłata za boję w klubie (chyba - nie pamiętam już) 250 USD/tydz, plus jakieś pomniejsze opłaty. W tysiącu zielonych się zmieściliśmy, ale Rodrigez okazał się głąbem do tego stopnia, że na następny dzień, gdy wychodziliśmy z Callao (tak się ten klub nazywa) to dwa razy nas cofali. Raz - jeszcze z limskiej redy - bo nie zgłosiliśmy się do inspekcji wyposażenia ratunkowego (nie wiedziałem, że trzeba, agent nam nie powiedział) a drugi raz to z dziesięć mil od portu, bo Rodrigez nie wysłał do TRAMAR'u (to taki peruwiański VTS) faksu dokumentu nr A365/87629/73625 albo czegoś innego niezwykle ważnego. Suma summarum po kilku godzinach (planowałem 1700 a się udało o 2230) wyszliśmy na bezkresny bezmiar oceanu, jacht nurza się w zieloność i jak tratwa brodzi ![]() Tak w ogóle, to chyba wszystkie małe żyjątka w tamtej wodzie wykazują się bioluminescencją. Woda świeci całą objętością zaburzonego obszaru a dodatkowo jest poprzetykana milionem mniejszych (coś jak robaczki świętojańskie) i kilkoma tysiącami większych (jak lampki choinkowe) światełek. Rura doprowadzająca wodę do kibla na Polonusie jest przezroczysta. Zabawą było pompowanie przy zgaszonym świetle - w kingstonie robiło się jasno, rura świeciła jak świetlówka a w muszli wirowały gwiazdy ![]() Postanowiliśmy olać Peru i już nigdzie nie wchodzić, i hipercugiem zasuwać do Ekwadoru, stanąć w Guayaquil i zrobić wycieczkę do Quito i dżungli amazońskiej. Szóstego dnia na motorze, u wejścia do zatoki Guayaquil pojawił się silny (5-6 kn.) przeciwny prąd a po godzinie czy dwóch wiatr - też przeciwny. Słabo było, bo z paliwem staliśmy krucho - nie zatankowałem dużego zapasu drogiej wachy w Peru, halsówka skutkowała tym, że z każdą godziną było coraz dalej do celu i wtedy właśnie (byliśmy akurat blisko brzegu) wysyłałem te rozpaczliwe SMSy z prośbą o prognozę. Poszliśmy w ocean, po kilkunastu milach prąd osłabł a wiatr zdechł - na resztkach ropy (10 litrów nam zostało gdy wchodziliśmy do portu) doczłapaliśmy do ekwadorskiego Puerto Lucia (nazywanego nieprawidłowo w nielicznych sieciowych publikacjach Salinas). Aha, po drodze nudę rozwiewały różne morskie żyjątka (żółwie na ten przykład) i rybole. Od jednych kupiliśmy dwa mieczniki i dwa małe rekiny za... trzy butelki wody gazowanej ![]() |
Autor: | żaba [ 3 maja 2012, o 00:09 ] |
Tytuł: | Re: W Pacyfiku portach gwarnych... |
jak na razie mniej więcej się zgadza ![]() ![]() ![]() |
Autor: | Maar [ 5 maja 2012, o 12:01 ] | ||||||||||||
Tytuł: | Re: W Pacyfiku portach gwarnych... | ||||||||||||
... Motorówka z żołnierzami przez pewien czas nam towarzyszyła, ale zniecierpliwione naszą pięciowęzłową prędkością, 600 KM na rufie poniosło ją poza oznaczonym torem, nad osuchami, w kierunku skrytego za cyplem Tumaco. Na noonsite.com załoga jachtu Sarena ślicznie opisała miasto i kontakty z wojskiem, ale nie napisali gdzie można stanąć. Kręciliśmy się pomiędzy wojskowym molo, nabrzeżem ładunkowym i cuchnącą fawelą nie bardzo wiedząc jak pogodzić wygodę z bezpieczeństwem. Na szczęście podpłynął do nas wojenny kuterek z bardzo sympatycznym i dobrze mówiącym po angielsku oficerem - koleś poradził nam, żebyśmy na chwilkę stanęli przy nabrzeżu, załatwili w capitani podstawowe formalności i czym prędzej przeszli w okolice jednostki i tam stanęli na kotwicy, bo przy nabrzeżu to on nie może nas chronić i w nocy zapewne dzicy z faweli nas zamordują. Zrobiliśmy tak jak nam radził. Kurcgalopkiem poleciałem z Asią do jednostki wojskowej (na jej terenie znajduje się kapitanat Tumaco), wojacy załatwili nam agenta (a nawet dwóch - jeden za 200 a drugi za 150 USD), piękna Marta Morales (Miss Świata służb mundurowych 2010 ![]() ![]() Gdy byliśmy w jednostce wojskowej, wszyscy z którymi rozmawialiśmy, gorąco namawiali nas żebyśmy stanęli koło wajennych korabli, bo tylko tam będziemy bezpieczni. Przestawiłem łódkę zgodnie z zaleceniami, miejsce było słabe - silny prąd zrywał kotwicę, pontonem niewygodnie się pływało i nie bardzo można było zostawić go przy wojskowej kei a sennie snujący się przy budce wartowniczej na molo, szeregowy nie wzbudzał nadmiernego zaufania. Jednak w momencie, gdy płynąca z faweli piroga z pięcioma drabami zbliżyła się do naszej burty w szweja na molo wstąpiło złe - ściągnął karabin, przeładował i w kilku krótkich żołnierskich słowach wytłumaczył dzikim żeby sobie popłynęli w kierunku won. Z wycelowaną w głowę lufą się nie dyskutuje, więc dzicy czym prędzej spełnili prośbę żołnierza ![]() Drugi raz tak szybko - jak uciekające draby - wiosłującego człowieka, zobaczyłem tego samego dnia, a w zasadzie nocy ![]() Na molo był silny reflektor oświetlający Polonusa i okolice, ale dżungla kryła się w mroku. Adaś popłynął, nie bardzo wiedzieliśmy gdzie jest - lokalizowaliśmy go na podstawie kierunku skąd dobiegały pojedyncze przekleństwa wypowiadane, gdy jakaś gałąź wlazła mu w oko lub nos. W pewnym momencie usłyszeliśmy donośne ŁAAAAA, PIERD&^%LEEEE i z mroku wynurzył się... ponton w stanie bezwypornościowym. Pierwszy raz w życiu widziałem ponton napędzany pagajem w ślizgu, ale ponoć zawsze tak się dzieje, gdy wioślarzowi spadnie na twarz tarantula ![]() Trochę pozwiedzaliśmy Tumaco, zjedliśmy w miarę przyzwoite jedzonko w knajpie na palach, trochę się nasiedzieliśmy w inmigración, bo komputer im się zepsuł, a wieczorem poszliśmy do capitani odebrać ZARPĘ. Dowódca jednostki, gdy dowiedział się, że planujemy wyjść na noc to się za głowę łapał i silnie nalegał, że ze względu na piractwo powinniśmy zostać do rana a w dzień uciekać na pełne morze poza zasięg murzyńskich piróg. Być może dlatego, że nie znam hiszpańskiego - nie przekonał mnie ![]() Nie wiem czy opowieści o piratach były przesadzone, czy może stan morza i pogoda (lało tak, że stojącej za sterem Żabie wypłukało soczewki kontaktowe ![]() ![]() Do Gorgony dotarliśmy przed południem. Mapy i locje niezbyt jasno określają miejsce, w którym jest jakaś cywilizacja tamże. Wlekliśmy się wzdłuż brzegu wypatrując bojek i ewentualnie jakichś zabudowań. W pewnym momencie radio zaskrzeczało i powiedziało, że biała żaglówka (bianco velero) to sobie może stanąć na boi co jest niedaleko i żeby wziąć dużo pieniędzy i pontonem przyjechać na brzeg i przywieźć listę załogi (i oczywiście pasajeros), bo samo stanie na boi jest płatne od głowy. Wyspa w sumie fajna, taki z lekka karaibski klimacik, ale żeby płacić 35 za boję i 90$ za łażenie wśród różnego pełzającego paskudztwa po ruinach nieczynnego już kryminału (na wyspie przez wiele lat funkcjonowało jedno z cięższych kolumbijskich więzień) to lekka przesada. Asi udało się wynegocjować, że zapłacimy mniej ale nie będziemy mogli zostać na noc. OK, i tak nie planowaliśmy kiwać się w nocy na boi - o 2000 odsupłaliśmy się i poszliśmy w kierunku ostatniego portu na naszej trasie - Buenaventury. O Buenaventrze w sieci nic nie można znaleźć. Jedynie krótkie wzmianki, że jest bardzo niebezpiecznie i to wszystko. Przez analogię do Tumaco (załogi ostrzegają, żeby za żadne skarby świata nie przekraczać "Boyas Militares" bez zgłoszenia) stanęliśmy 15 mil przed Buenaventurą, przy pierwszej boi podejściowej i darliśmy się w radio jak kto gupi. Coś z tą UKFką chyba nie tak, bo nikt się nami nie zainteresował. Po godzinie czekania w upale, powolutku, bojka za bojką - co chwila wołając guardiacostę i port - poszliśmy w głąb zatoki (miasto leży na końcu pietnastomilowego lejka, zatoki będącej także ujściem kilku rzek). Po kilku milach ktoś odpowiedział na Asi wołanie w narzeczu dorzecza i po kilku minutach pojawiła się motorówka tambylczego Coast Guardu. Bardzo sympatyczni chłopcy zrobili swoje biurokratyczne czary-mary i poprowadzili nas do miasta. Powiedzieli, żeby stanąć w pobliżu molo "zona turistica", bo tam jest w miarę bezpiecznie - jest mnóstwo glin, stacjonują statki pilotowe mające ciągłą łączność z wojskiem i że generalnie będzie nam miło. Nie powiem, było miło, ale wachta kotwiczna musiała być dwuosobowa, czujna jak ważka, wyposażona w handszpak od windy i rakiety spadochronowe do zdmuchiwania czarnych z łańcucha kotwicznego. Na następny dzień zatankowaliśmy, przyjechał Jurek Henke, zdałem jacht i... skończył się nasz rejs ![]() Reasumując: Peru, Ekwador i Kolumbia są fajne, ale nie polecam nikomu żeglugi tam - jeśli się chce zwiedzać te kraje, to lepiej lądem, jeśli chce się żeglować to trzeba zapatrzeć się w duże ilości paliwa - tam po prostu nie wieje, równikowy pas cisz jest równikowym pasem cisz ![]() ![]() Jachty traktowane są identycznie jak frachtowce, biurokracja jest niezwykle długotrwała, kosztowna i wymaga zaangażowania agentów (równie kosztownych). Nie ma infrastruktury - tylko raz (Pto. Lucia, Ekwador) staliśmy przy kei. Ciężko jest o zaopatrzenie - nawet w dużych supermatketach nie ma żadnych konserwowanych produktów. Nie ma też wędlin - sporadycznie można utrafić na jakieś frykasy typu węgierskie salami po 280 USD za kilogram. Sery zółte, pakowane próżniowo są podłe. Pasztet sprzedawany w znanych w Polsce "kiełbaskach" jest tak samo smakowity jak sery żółte ![]() W restauracjach zawsze do mięsa podawany jest ryż, kartofle, juka i platany. Ceny paliwa są niższe niż w Europie. Najtaniej jest w Ekwadorze z tym, że lokalnie może się trafić stacja paliw sprzedająca ropę w cenie 1 USD/gl dla swoich i 5 USD/gl dla obcokrajowców - władze klubu jachtowego w Pto. Lucia tak ustaliły i zakazały wnoszenia paliwa w kanistrach na teren klubu (w efekcie musieliśmy kupować na lewo, w morzu po 3 USD ![]() Jakby ktoś coś chciał dopytać, to jestem do dyspozycji ![]() ps. Wklejam kilka zdjęć - niekoniecznie związanych z opisem, ale mam nadzieję, że mi wybaczycie ![]()
|
Autor: | Katrine [ 5 maja 2012, o 12:15 ] |
Tytuł: | Re: W Pacyfiku portach gwarnych... |
szczerze po obejrzeniu zdjęć ciśnie mi się tylko jedno stwierdzenie- ale tam syf!:P już przeszło mi zazdroszczenie wam tego waszego rejsu... robale na leżakach... fuuuuuj! |
Autor: | żaba [ 5 maja 2012, o 12:47 ] |
Tytuł: | Re: W Pacyfiku portach gwarnych... |
Marek wybrał specjalnie takie zdjęcia do zobrazowania kwestii cumowania i infrastruktury żeglarskiej, bo sam też robił takie, że jak na nie teraz patrze - to mam tylko jedną myśl: wracać, wracać szybko i jeszcze się nacieszyć i napodziwiać (dotyczy przede wszystkim Ekwadoru). To po prostu nie są kraje do zwiedzania z jachtu, ale do zwiedzania i poznawania kompletnie innego świata - jak najbardziej! |
Autor: | Wąski [ 6 maja 2012, o 00:40 ] |
Tytuł: | Re: W Pacyfiku portach gwarnych... |
A zdjęcie tej tambylczej piękności, w mundurze lub bez... to kiedy zobaczymy?! ![]() |
Autor: | Cape [ 6 maja 2012, o 08:09 ] |
Tytuł: | Re: W Pacyfiku portach gwarnych... |
Świetna relacja. Wydawało mi się, że brazylijska biurokracja, to szczyt. Okazuje się, że mały pikuś. I do tego ta brazylijska jest gratis |
Autor: | Maar [ 6 maja 2012, o 12:53 ] |
Tytuł: | Re: W Pacyfiku portach gwarnych... |
SlaWasII napisał(a): A zdjęcie tej tambylczej piękności, w mundurze lub bez... to kiedy zobaczymy?! Nigdy ![]() ![]() ps. Oprócz Marty chciałem sfotografować z bliska taką dziwną przemytniczą łódkę, widoczną na fotce - przemytnicza.jpg. Prawie mi aparat zabrali! Pół godziny przeglądali zdjęcia na karcie ![]() BTW to chyba jakaś lokalna technologia stealth? Po prawej stronie zdjęcia widać kawałek drugiej takiej łódki o podobnej konstrukcji - odwróconą pokładem w kierunku obiektywu. Wszystkie bambetle są oblaminowane (łącznie z wydechem i widocznymi pod laminatem tłumikami). Nadbudówka jest nieproporcjonalnie mała a okna mają pokrywy (blindklapy?) z laminatu. Może w tym laminacie jest coś pochłaniającego fale radiowe? Nie wiem. Nikt nie chciał na ten temat gadać. |
Autor: | Maar [ 21 maja 2012, o 12:34 ] |
Tytuł: | Re: W Pacyfiku portach gwarnych... |
Rozmawiałem z Radziem Saniewskim (prowadził etap z Chile do Peru) o jego powrocie do kraju. Na lotnisku w Limie zabrali mu (kazali wykręcić) nabój CO2 w kamizelce pneumatycznej. Na nic się zdały prośby i groźby, powoływanie się na IATA Dangerous Goods Regulations, tudzież pokazywanie wydrukowanego "zapewnienia producenta" o możliwości przewozu. Zabrali i już. |
Autor: | Roman K [ 24 maja 2012, o 11:00 ] |
Tytuł: | Re: W Pacyfiku portach gwarnych... |
Maar napisał(a): Na lotnisku w Limie zabrali mu (kazali wykręcić) nabój CO2 w kamizelce pneumatycznej. Zapytaj czy przewoził go w bagażu rejestrowym, czy podręcznym. To jest ważne. |
Autor: | Maar [ 24 maja 2012, o 11:14 ] |
Tytuł: | Re: W Pacyfiku portach gwarnych... |
Oczywiście, że w rejestrowym. |
Autor: | -O- [ 24 maja 2012, o 14:50 ] |
Tytuł: | Re: W Pacyfiku portach gwarnych... |
Takie rejsy pamięta się długo. Te niekoniecznie leżące na szlakach żeglarskich kraje, zawsze zakasują dziwnymi procedurami i lokalną biurokracją. Maar napisał(a): Jachty traktowane są identycznie jak frachtowce, biurokracja jest niezwykle długotrwała, kosztowna i wymaga zaangażowania agentów (równie kosztownych). Nie ma infrastruktury - tylko raz (Pto. Lucia, Ekwador) staliśmy przy kei. Warto pomyśleć o drukarce na jachcie, po to aby mieć możliwość drukowania w dowolnej ilości, listy załogi z informacjami oczekiwanymi przez lokalnych urzędników. Duża ilość kserówek paszportów załatwia resztę. Ktoś z mojej załogi dorzucił kiedyś: drukarkę kolorową - będziemy drukować crew listy ze zdjęciami. |
Strona 1 z 1 | Strefa czasowa: UTC + 1 |
Powered by phpBB® Forum Software © phpBB Group https://www.phpbb.com/ |