Forum żeglarskie
https://forum.zegluj.net/

Czy ratowaliście kogoś na morzu?
https://forum.zegluj.net/viewtopic.php?f=39&t=14399
Strona 1 z 1

Autor:  Piotr Kasperaszek [ 14 lut 2013, o 14:02 ]
Tytuł:  Czy ratowaliście kogoś na morzu?

Oglądałem ostatnio film „Gniew Oceanu” (oryg. The Perfect storm) i przypomniałem sobie moją akcję ratunkową. A propos, jeśli ktoś nie oglądał tego filmu baaardzo polecam.
Jeden z moich pierwszych rejsów czarterowych, zresztą jeszcze w Chorwacji. Pamiętam, że było to w marcu, czyli chłodnawo, spędzaliśmy wtedy święta wielkanocne na łódce. Załoga to mój wujaszek z żoną i dziećmi i ja z dziećmi (bez żony, gdyby ktoś pytał – tzn. mam żonę  :D , ale nie była wtedy z nami na łódce). Trasa rejsu, start i meta w Primosten – pływanie typowo rodzinne, czyli 2 – 3 godzinki żeglowania, potem zwiedzanie, i tak dalej, Kąpieli ze względu na termin niestety nie było. Nie pamiętam już dokładnie gdzie to było ,ale płynęliśmy jakieś pół mili od brzegu, gdy naszą uwagę przykuła łódź rybacka. Stała, a właściwie obijała się o nabrzeżne skały. Po zlustrowaniu jej przez lornetkę dostrzegłem machającego rybaka. Okazało się, że najprawdopodobniej mają uszkodzony silnik (zresztą później się to potwierdziło) a jeden z dwu rybaków odpychał łódź od skał. Trzeba było szybko działać, ale jak? Podejście bardzo blisko nie wchodziło w rachubę, gdyż mogła być tam płytko a gdybyśmy i my wpakowali się na skały byłyby dwie jednostki do ratowania. Próbowałem wywołać ich przez radio, ale bezskutecznie. Na wołanie pomocy z zewnątrz nie było już chyba czasu, rybak nie wyglądał najlepiej. Poleciłem załodze związać wszelkie posiadane na łódce cumy, spuściliśmy ponton na wodę. Przywiązanym do jachtu połączonymi cumami pontonem podpłynął do nich mój wujaszek i po przywiązaniu ich łodzi odciągnęliśmy ich od skał. Po odciągnięciu ich od brzegu podeszliśmy do ich burty, gdzie okazało się, że faktycznie mają uszkodzony silnik. Rybak, ten odpychający łódź od brzegu wyglądał na bardzo zmęczonego, ale nie wymagał pomocy medycznej, poza tym nie chciał żeby wzywać przez radio pomocy. W takiej sytuacji nie mogliśmy ich przecież pozostawić, więc musieliśmy odholować ich do portu. Zaproponowaliśmy, żeby ten chociaż jeden z nich ( ten „ratownik” )wszedł na nasz pokład, ale wolał pozostać na swojej łodzi. Dostał więc od nas kubek „mocnej”, gorącej herbaty i w drogę. Holowanie trwało prawie 2 godziny, zresztą co chwilę pytaliśmy czy wszystko u nich OK. Po dopłynięciu do portu, zostawiliśmy ich w porcie rybackim i podeszliśmy do kei. Po paru godzinach odwiedziła nas siostra tego rybaka. Bardzo, bardzo przepraszała, że nie może nas zaprosić na kolację do domu, ale brat był jeszcze w szoku i dostała jakieś środki uspakajające. Baaaardzo, nam dziękowała – a dodatkowo przywiozła parę buteleczek wina :D . Zostaliśmy tam już na noc, a rano, jak to w Chorwacji bywa przyszedł Pan i skasował nas za postój – i to kogo nas BOHATERÓW! :D

może byście też podzielili się swoimi historiami ratowniczymi

Autor:  plitkin [ 14 lut 2013, o 14:44 ]
Tytuł:  Re: Czy ratowaliście kogoś na morzu?

Szkoda, że nie dał Wam świeżej rybki :(

Nie miałem okazji nikogo realnie ratować na morzu. Tylko raz w długim wyścigu morskich mistrzostw Polski 2011 rywale wyłożyli się na Delphii 24 i chyba złamali ster. Przez ich ręczniak nie dało się nic zrozumieć (może go podtopili?) i wracaliśmy do nich kawałek, po czym oni w końcu postawili łódkę i w zrozumiały i jednoznaczny sposób powiedzieli byśmy płynęli swoje. Przekazaliśmy informację dalej - na statek komisji i poszła do nich łódź asekuracyjna. Oni ze swojego ręczniaka nie mogli "dobić" do statku RC ani do brzegu - za daleko byli.

Na śródlądziu wielokrotnie asekurowałem lub pomagałem wywróconym jachtom. Prosiłem też raz o asekurację gdy z 50 min spędziłem w wodzie późną jesienią na Bahii w regatach samotników i co postawiłem łódkę - to się znowu wywalała i już nie miałem sił na wejście do niej. Poprosiłem przepływający jacht by utrzymał się przy mnie i jak już teraz nie postawię - to że wejdę do nich, bo już do brzegu bym nie dopłynął pomimo kamizelki. Ale dało się - postawiłem bahię i wszedłem na nią, dzięki czemu ukończyłem wyścig.

Autor:  Piotr Kasperaszek [ 18 lut 2013, o 18:45 ]
Tytuł:  Re: Czy ratowaliście kogoś na morzu?

Jakoś nie za bardzo ( za wyjątkiem Plitkina ) chcecie pisać, więc może moja druga „ratownicza” historia.
Po parogodzinnym rejsie z Milos dopłynęliśmy ok. 22 wieczorem do Thiry, do portu Thira. Po zacumowaniu wspięliśmy się po tych „morderczych schodach” do góry żeby cos zjeść. Była to końcówka kwietnia, więc z czynną tawerną w Thirze ( o takiej porze) nie było problemu. Po dobrej kolacyjce wróciliśmy na łódkę ( tym razem z góry po schodach, ale jeśli ktoś chodzi po górach to wie, ze to nie koniecznie lepiej). Płynęliśmy dużym, 50-stopowym katamaranem Lagoon. Załoga 11 osób, sześciu „chłopa” i 5 „kobitek”. Siedzimy sobie na łódce, staliśmy alongside, no bo była miejsce, zresztą w Thira trudno inaczej stać. Ok. godz. 1 w nocy dopłynęła i zacumowała obok nas ok. 30-stopowa łódka z parą Anglików. Odebrałem od nich cumy, zamieniliśmy kilka słów, po czym wróciłem na swoją łódkę. Po paru minutach podeszła jeszcze jedna łódką, na pokładzie której było duńskie małżeństwo z dwójka dzieci. Oczywiście odebrałem od nich cumy, pogadaliśmy chwilkę i znów wróciłem na swoją łódkę. Moja załoga zaczęła zbierać się już do spania, gdy nadeszła wielka fala ( tsunami to nie było ale fala była spora ). Przypomniały mi się wszelkie zasłyszane kiedyś opowieści o falach w kalderze ( ponoć wywołują je przepływające szybko promy) a nie wiedziałem jeszcze wtdy, że nocą, w Thirze i w Oia to zdarza się często. Nasz spory katamaran na szczęście nie został wyrzucony na keję, ale i tak wyskoczyliśmy błyskawicznie i staraliśmy się czekając na nadejście drugiej fali, odsunąć go od kei. I wtedy zobaczyłem, a właściwie usłyszałem straszny krzyk na sąsiedniej łódce. Zostawiliśmy nasz bezpieczny już katamaran i zajęliśmy się odpychaniem a właściwie prawie spychaniem sąsiedniej łódki od kei. Na szczęścia następna fala była już mniejsza a my asekurowaliśmy już ich jacht, więc nic gorszego już się nie zdarzyło. Następna łódka, ta z Duńczykami była tez spora i nic im się na szczęscie nie stało. Łódka sąsiadów przypłaciła tę przygodę porysowaną burtą i pogiętymi słupkami sztormrelingu. Stwierdziliśmy, że pozostanie w Thirze nie jest zbyt bezpieczne, więc podszedłem do obu łódek i powiedziałem, że odpływamy w bezpieczniejsze miejsce. Oczywiście obie łódki popłynęły za nami. Jedyne, bezpieczne i najbliższe miejsce, jakie przyszło mi do głowy to zatoka na wysepce Nea Kameni, to tam gdzie docierają łodzie z chętnymi na wycieczkę do krateru wulkanu. Niestety jest to też miejsce nocnego postoju statków wycieczkowych i tramwajów wodnych. Wejście do zatoki nie jest w żaden sposób oznaczone, ale cumowałem tam już kilka razy a poza tym świecił księżyc, więc dużego problemu z wejściem do zatoki nie było. Anglicy po przeżyciach przy kei popłynęli „ w ciemno” za nami, ale Duńczycy się nie odważyli. W zatoczce zacumowaliśmy burta w burtę do statku wycieczkowego a do naszej burty zacumowali Anglicy. Dopiero wtedy „zeszło z nich ciśnienie”, wyglądali strasznie. Zaprosiliśmy ich na szklaneczkę. Jak się okazało płynęli z Krety, z Aghios Nikolaos i po drodze nieźle ich „przetrzepało” a do tego jeszcze te przygody przy kei w Thirze. Nie przeszkodziło nam to jednak „zasmakować” w góralsko-walijskich pieśniach ludowych (moja załoga była z Wisły a oni z Walii). Wielka szkoda, że w takich okolicznościach bo można było naprawdę fajną imprezkę zrobić. Zdążyliśmy przespać się jeszcze ze 2 godzinki, bo oczywiście rano pojawił się w kalderze statek wycieczkowy i tramwaje wodne musiały ruszyć do pracy, więc zostaliśmy brutalnie obudzeni wyrzuceni z zatoki. Tak to skończyła się moja następna „ratunkowa przygoda”.
Pozdrawiam

Autor:  Zbyniek [ 19 lut 2013, o 19:55 ]
Tytuł:  Re: Czy ratowaliście kogoś na morzu?

Jestem nowy na forum, ale ponieważ niewielu się wypowiada na temat ratownictwa czy osobistego uczestnictwa w akcji na morzu to ja spróbuję dodać swoje trzy grosze.
We wrześniu 1990 roku wracaliśmy Opalem z rejsu Zatoka Fińska, Tallin, Ryga do Gdyni wiała ósemka N do NW , szliśmy pod kliwrem i bezanem jazda była miła. Moja koleżanka z wachty sterowała tylko krótkie okresy kiedy ja musiałem robić wpisy do dziennika lub pozycję na mapie, w pozostałym czasie chorowała.
Zbliżaliśmy się do Zatoki Gdańskiej, już widzieliśmy świała Helu i Krynicy niestety nie pamiętam odległości ale było to kilkanaście Mm.
Po zejściu do nawigacyjnej i wytarciu się co by mapy nie zamoczyć, usiadłem i miałem zacząć pisać, gdy słyszę z góry Zbyszek, Zbyszek chodź jakieś czerwone światło widzę.
Lekko zniesmaczony bo przed zejściem wszystko sprawdziłem (wtedy jeszcze miałem dobre oczy) wychodzę i co – i nic nie widzę, słyszę, że było o tam ale już odjechaliśmy z kursu ze 30 stopni więc to tam to nie wiadomo gdzie było. Po dłuższym czasie schodzę na dół bo nic nie świeci. Po ponownym wytarciu siadam i słyszę Zbyszek, Zbyszek i jak wyżej..
Już bardziej zniesmaczony powtarzam czynności opisane wyżej i znowu nic.
Za trzecim razem zacząłem się zastanawiać czy to możliwe żeby jakieś zwidy w ciężkiej morskiej dolegliwości, ale chyba nie, przynajmniej o takich nie słyszałem.
Wyszedłem nie uzupełniając dziennika i mapy (karygodne w tamtych czasach) i już zostałem na pokładzie bo może tam coś faktycznie jest. Po dłuższej chwili wpatrywania się w horyzont zobaczyłem faktycznie czerwone światełko, szybko lornetka do oka i, już go nie było. Ale przynajmniej wiedziałem, że coś jest i w którym kierunku (na lewo od Krynicy). Za chwilę zobaczyłem to światło ponownie ale już zdążyłem z lornetką - światło lekko mrugało i jakby kiwało się a za chwilę zgasło. Dopiero teraz dotarło do mnie, że to jest czerwona rakieta widziana z daleka – nigdy wcześniej czegoś takiego nie oglądałem, na kursach nawet w Trzebieży strzelaliśmy rakiety ćwiczebnie ale nigdy ich nie oglądaliśmy z odległości kilku czy kilkunastu Mm.
Po tych przemyśleniach kurs ustaliłem na ten kierunek i obudziłem kapitana.
W miarę precyzyjne namiary wskazały nam, że rakiety strzelane są po stronie radzieckiej.
No tak jak by to było u nas no to wszystko jasne, ale tam, może jakiś oficer ma imieniny i chłopcy strzelają na wiwat. No, ale może nie, może ktoś potrzebuje pomocy i co teraz robić?
Oczywiście powinno być mayday relay, ale ja trzymałem w tamtych czasach gruszkę raz a mój kapitan może dwa a może trzy – nasze jachty miały radiotelefony zepsute albo ich nie miały wcale. No i od razu mayday,na zatoce jest co najmniej kilka statków a tylko nasza schorowana załogantka to zobaczyła. Więc uradziliśmy z kapitanem, że zawołamy Stacje Ratownictwa Zatoki Gdańskiej na kanale 16 pewnie ktoś się odezwie to pogadamy. Kiedy byliśmy bliscy wołania zgodnie z zasadami, odezwała się miła pani z Kapitanat Władysławowa z pytanie o co nam chodzi.
Od tego momentu akcja potoczyła się szybko, pani z Władysławowa nie mogła nawiązać połączenia z Polratok Gdańsk więc zadzwoniła telefonem podała im naszą pozycję nasz namiar na miejsce zdarzenia. Przez radio przekazała nam, że z Gdyni wychodzi ratownik i odezwie się do nas na kanale bodajże 06. Oczywiście nasz stareńki Radmor nie miał tego kanału a próba wołania ratownika na 16 nie dała efektu. Procedura się powtórzyła poprzez Władysławowo i tym razem radio Władysławowo –ratownik zmieniono kanał akcji na 16.
I tu ciekawostka : po korespondencji na 16 do akcji na Zatoce włączają się dwa statki będące na próbach i rybak. Na Zatoce zrobiło się jak na Marszałkowskiej statki zapaliły szperacze i poszły we wskazanym i doprecyzowanym przez ratownika kierunku a my za nimi, bez szperacza i z kiepskim silnikiem Hydromarin bodajże 27 koników plus żagle. Kierowanie akcją przejął ratownik i określił kiedy mamy podawać do nieogo swoje pozycje.
Wraz ze zjazdem na południe nasza pozycja robiła się coraz gorsza, do Gdyni za chwilę będzie pod wiatr a bliżej nawietrznego brzegu Mierzei z tym silnikiem też nie rewelacyjnie. Ratownik przez dłuższy czas nie wyłączał nas z akcji , bo my te rakiety widzieliśmy. Jednak później jak doszli w pobliże zdarzenia sami nas odwołali rozumiejąc, że niedługo my możemy mieć problemy. Przekazali, że mały jacht wysztrandował na mierzei po stronie radzieckiej i , że dwie osoby są na brzegu i z brzegu strzelają rakiety a oni i tak nic nie mogą zrobić bo jest dla nich zbyt płytko.
Rano w Gdyni podczas odprawy bosman nic nie wiedział nic nie słyszał pewnie spał.
Po jakimś dłuższym czasie dowiedziałem się, że był to trochę ponad siedmiometrowy jacht znanego polskiego konstruktora i niestety nie obyło się bez ofiar w trakcie sztrandowania jedna osoba zginęła pozostałe dwie wyszły z jachtu podobno suchą nogą.
Podsumowując, w tamtych czasach nikt z nas nie wiedział jak wyglądają z dużej odległości rakiety sygnalizujące wzywanie pomocy, zaskoczeniem dla nas była mała ich skuteczność ( Zatoka jest pełna statków), byliśmy pod wrażeniem skuteczności radia mimo początkowych problemów, braków kanałów i pewnie kiepskiego zasięgu.
Jacht został ściągnięty do Gdyni i stał tam kilka lat, a opowieść o jego ściągnięciu to już inna historia.

Zbyniek

Strona 1 z 1 Strefa czasowa: UTC + 1
Powered by phpBB® Forum Software © phpBB Group
https://www.phpbb.com/