Forum żeglarskie https://forum.zegluj.net/ |
|
Czy ratowaliście kogoś na morzu? https://forum.zegluj.net/viewtopic.php?f=39&t=14399 |
Strona 1 z 1 |
Autor: | Piotr Kasperaszek [ 14 lut 2013, o 14:02 ] |
Tytuł: | Czy ratowaliście kogoś na morzu? |
Oglądałem ostatnio film „Gniew Oceanu” (oryg. The Perfect storm) i przypomniałem sobie moją akcję ratunkową. A propos, jeśli ktoś nie oglądał tego filmu baaardzo polecam. Jeden z moich pierwszych rejsów czarterowych, zresztą jeszcze w Chorwacji. Pamiętam, że było to w marcu, czyli chłodnawo, spędzaliśmy wtedy święta wielkanocne na łódce. Załoga to mój wujaszek z żoną i dziećmi i ja z dziećmi (bez żony, gdyby ktoś pytał – tzn. mam żonę ![]() ![]() ![]() może byście też podzielili się swoimi historiami ratowniczymi |
Autor: | plitkin [ 14 lut 2013, o 14:44 ] |
Tytuł: | Re: Czy ratowaliście kogoś na morzu? |
Szkoda, że nie dał Wam świeżej rybki ![]() Nie miałem okazji nikogo realnie ratować na morzu. Tylko raz w długim wyścigu morskich mistrzostw Polski 2011 rywale wyłożyli się na Delphii 24 i chyba złamali ster. Przez ich ręczniak nie dało się nic zrozumieć (może go podtopili?) i wracaliśmy do nich kawałek, po czym oni w końcu postawili łódkę i w zrozumiały i jednoznaczny sposób powiedzieli byśmy płynęli swoje. Przekazaliśmy informację dalej - na statek komisji i poszła do nich łódź asekuracyjna. Oni ze swojego ręczniaka nie mogli "dobić" do statku RC ani do brzegu - za daleko byli. Na śródlądziu wielokrotnie asekurowałem lub pomagałem wywróconym jachtom. Prosiłem też raz o asekurację gdy z 50 min spędziłem w wodzie późną jesienią na Bahii w regatach samotników i co postawiłem łódkę - to się znowu wywalała i już nie miałem sił na wejście do niej. Poprosiłem przepływający jacht by utrzymał się przy mnie i jak już teraz nie postawię - to że wejdę do nich, bo już do brzegu bym nie dopłynął pomimo kamizelki. Ale dało się - postawiłem bahię i wszedłem na nią, dzięki czemu ukończyłem wyścig. |
Autor: | Piotr Kasperaszek [ 18 lut 2013, o 18:45 ] |
Tytuł: | Re: Czy ratowaliście kogoś na morzu? |
Jakoś nie za bardzo ( za wyjątkiem Plitkina ) chcecie pisać, więc może moja druga „ratownicza” historia. Po parogodzinnym rejsie z Milos dopłynęliśmy ok. 22 wieczorem do Thiry, do portu Thira. Po zacumowaniu wspięliśmy się po tych „morderczych schodach” do góry żeby cos zjeść. Była to końcówka kwietnia, więc z czynną tawerną w Thirze ( o takiej porze) nie było problemu. Po dobrej kolacyjce wróciliśmy na łódkę ( tym razem z góry po schodach, ale jeśli ktoś chodzi po górach to wie, ze to nie koniecznie lepiej). Płynęliśmy dużym, 50-stopowym katamaranem Lagoon. Załoga 11 osób, sześciu „chłopa” i 5 „kobitek”. Siedzimy sobie na łódce, staliśmy alongside, no bo była miejsce, zresztą w Thira trudno inaczej stać. Ok. godz. 1 w nocy dopłynęła i zacumowała obok nas ok. 30-stopowa łódka z parą Anglików. Odebrałem od nich cumy, zamieniliśmy kilka słów, po czym wróciłem na swoją łódkę. Po paru minutach podeszła jeszcze jedna łódką, na pokładzie której było duńskie małżeństwo z dwójka dzieci. Oczywiście odebrałem od nich cumy, pogadaliśmy chwilkę i znów wróciłem na swoją łódkę. Moja załoga zaczęła zbierać się już do spania, gdy nadeszła wielka fala ( tsunami to nie było ale fala była spora ). Przypomniały mi się wszelkie zasłyszane kiedyś opowieści o falach w kalderze ( ponoć wywołują je przepływające szybko promy) a nie wiedziałem jeszcze wtdy, że nocą, w Thirze i w Oia to zdarza się często. Nasz spory katamaran na szczęście nie został wyrzucony na keję, ale i tak wyskoczyliśmy błyskawicznie i staraliśmy się czekając na nadejście drugiej fali, odsunąć go od kei. I wtedy zobaczyłem, a właściwie usłyszałem straszny krzyk na sąsiedniej łódce. Zostawiliśmy nasz bezpieczny już katamaran i zajęliśmy się odpychaniem a właściwie prawie spychaniem sąsiedniej łódki od kei. Na szczęścia następna fala była już mniejsza a my asekurowaliśmy już ich jacht, więc nic gorszego już się nie zdarzyło. Następna łódka, ta z Duńczykami była tez spora i nic im się na szczęscie nie stało. Łódka sąsiadów przypłaciła tę przygodę porysowaną burtą i pogiętymi słupkami sztormrelingu. Stwierdziliśmy, że pozostanie w Thirze nie jest zbyt bezpieczne, więc podszedłem do obu łódek i powiedziałem, że odpływamy w bezpieczniejsze miejsce. Oczywiście obie łódki popłynęły za nami. Jedyne, bezpieczne i najbliższe miejsce, jakie przyszło mi do głowy to zatoka na wysepce Nea Kameni, to tam gdzie docierają łodzie z chętnymi na wycieczkę do krateru wulkanu. Niestety jest to też miejsce nocnego postoju statków wycieczkowych i tramwajów wodnych. Wejście do zatoki nie jest w żaden sposób oznaczone, ale cumowałem tam już kilka razy a poza tym świecił księżyc, więc dużego problemu z wejściem do zatoki nie było. Anglicy po przeżyciach przy kei popłynęli „ w ciemno” za nami, ale Duńczycy się nie odważyli. W zatoczce zacumowaliśmy burta w burtę do statku wycieczkowego a do naszej burty zacumowali Anglicy. Dopiero wtedy „zeszło z nich ciśnienie”, wyglądali strasznie. Zaprosiliśmy ich na szklaneczkę. Jak się okazało płynęli z Krety, z Aghios Nikolaos i po drodze nieźle ich „przetrzepało” a do tego jeszcze te przygody przy kei w Thirze. Nie przeszkodziło nam to jednak „zasmakować” w góralsko-walijskich pieśniach ludowych (moja załoga była z Wisły a oni z Walii). Wielka szkoda, że w takich okolicznościach bo można było naprawdę fajną imprezkę zrobić. Zdążyliśmy przespać się jeszcze ze 2 godzinki, bo oczywiście rano pojawił się w kalderze statek wycieczkowy i tramwaje wodne musiały ruszyć do pracy, więc zostaliśmy brutalnie obudzeni wyrzuceni z zatoki. Tak to skończyła się moja następna „ratunkowa przygoda”. Pozdrawiam |
Autor: | Zbyniek [ 19 lut 2013, o 19:55 ] |
Tytuł: | Re: Czy ratowaliście kogoś na morzu? |
Jestem nowy na forum, ale ponieważ niewielu się wypowiada na temat ratownictwa czy osobistego uczestnictwa w akcji na morzu to ja spróbuję dodać swoje trzy grosze. We wrześniu 1990 roku wracaliśmy Opalem z rejsu Zatoka Fińska, Tallin, Ryga do Gdyni wiała ósemka N do NW , szliśmy pod kliwrem i bezanem jazda była miła. Moja koleżanka z wachty sterowała tylko krótkie okresy kiedy ja musiałem robić wpisy do dziennika lub pozycję na mapie, w pozostałym czasie chorowała. Zbliżaliśmy się do Zatoki Gdańskiej, już widzieliśmy świała Helu i Krynicy niestety nie pamiętam odległości ale było to kilkanaście Mm. Po zejściu do nawigacyjnej i wytarciu się co by mapy nie zamoczyć, usiadłem i miałem zacząć pisać, gdy słyszę z góry Zbyszek, Zbyszek chodź jakieś czerwone światło widzę. Lekko zniesmaczony bo przed zejściem wszystko sprawdziłem (wtedy jeszcze miałem dobre oczy) wychodzę i co – i nic nie widzę, słyszę, że było o tam ale już odjechaliśmy z kursu ze 30 stopni więc to tam to nie wiadomo gdzie było. Po dłuższym czasie schodzę na dół bo nic nie świeci. Po ponownym wytarciu siadam i słyszę Zbyszek, Zbyszek i jak wyżej.. Już bardziej zniesmaczony powtarzam czynności opisane wyżej i znowu nic. Za trzecim razem zacząłem się zastanawiać czy to możliwe żeby jakieś zwidy w ciężkiej morskiej dolegliwości, ale chyba nie, przynajmniej o takich nie słyszałem. Wyszedłem nie uzupełniając dziennika i mapy (karygodne w tamtych czasach) i już zostałem na pokładzie bo może tam coś faktycznie jest. Po dłuższej chwili wpatrywania się w horyzont zobaczyłem faktycznie czerwone światełko, szybko lornetka do oka i, już go nie było. Ale przynajmniej wiedziałem, że coś jest i w którym kierunku (na lewo od Krynicy). Za chwilę zobaczyłem to światło ponownie ale już zdążyłem z lornetką - światło lekko mrugało i jakby kiwało się a za chwilę zgasło. Dopiero teraz dotarło do mnie, że to jest czerwona rakieta widziana z daleka – nigdy wcześniej czegoś takiego nie oglądałem, na kursach nawet w Trzebieży strzelaliśmy rakiety ćwiczebnie ale nigdy ich nie oglądaliśmy z odległości kilku czy kilkunastu Mm. Po tych przemyśleniach kurs ustaliłem na ten kierunek i obudziłem kapitana. W miarę precyzyjne namiary wskazały nam, że rakiety strzelane są po stronie radzieckiej. No tak jak by to było u nas no to wszystko jasne, ale tam, może jakiś oficer ma imieniny i chłopcy strzelają na wiwat. No, ale może nie, może ktoś potrzebuje pomocy i co teraz robić? Oczywiście powinno być mayday relay, ale ja trzymałem w tamtych czasach gruszkę raz a mój kapitan może dwa a może trzy – nasze jachty miały radiotelefony zepsute albo ich nie miały wcale. No i od razu mayday,na zatoce jest co najmniej kilka statków a tylko nasza schorowana załogantka to zobaczyła. Więc uradziliśmy z kapitanem, że zawołamy Stacje Ratownictwa Zatoki Gdańskiej na kanale 16 pewnie ktoś się odezwie to pogadamy. Kiedy byliśmy bliscy wołania zgodnie z zasadami, odezwała się miła pani z Kapitanat Władysławowa z pytanie o co nam chodzi. Od tego momentu akcja potoczyła się szybko, pani z Władysławowa nie mogła nawiązać połączenia z Polratok Gdańsk więc zadzwoniła telefonem podała im naszą pozycję nasz namiar na miejsce zdarzenia. Przez radio przekazała nam, że z Gdyni wychodzi ratownik i odezwie się do nas na kanale bodajże 06. Oczywiście nasz stareńki Radmor nie miał tego kanału a próba wołania ratownika na 16 nie dała efektu. Procedura się powtórzyła poprzez Władysławowo i tym razem radio Władysławowo –ratownik zmieniono kanał akcji na 16. I tu ciekawostka : po korespondencji na 16 do akcji na Zatoce włączają się dwa statki będące na próbach i rybak. Na Zatoce zrobiło się jak na Marszałkowskiej statki zapaliły szperacze i poszły we wskazanym i doprecyzowanym przez ratownika kierunku a my za nimi, bez szperacza i z kiepskim silnikiem Hydromarin bodajże 27 koników plus żagle. Kierowanie akcją przejął ratownik i określił kiedy mamy podawać do nieogo swoje pozycje. Wraz ze zjazdem na południe nasza pozycja robiła się coraz gorsza, do Gdyni za chwilę będzie pod wiatr a bliżej nawietrznego brzegu Mierzei z tym silnikiem też nie rewelacyjnie. Ratownik przez dłuższy czas nie wyłączał nas z akcji , bo my te rakiety widzieliśmy. Jednak później jak doszli w pobliże zdarzenia sami nas odwołali rozumiejąc, że niedługo my możemy mieć problemy. Przekazali, że mały jacht wysztrandował na mierzei po stronie radzieckiej i , że dwie osoby są na brzegu i z brzegu strzelają rakiety a oni i tak nic nie mogą zrobić bo jest dla nich zbyt płytko. Rano w Gdyni podczas odprawy bosman nic nie wiedział nic nie słyszał pewnie spał. Po jakimś dłuższym czasie dowiedziałem się, że był to trochę ponad siedmiometrowy jacht znanego polskiego konstruktora i niestety nie obyło się bez ofiar w trakcie sztrandowania jedna osoba zginęła pozostałe dwie wyszły z jachtu podobno suchą nogą. Podsumowując, w tamtych czasach nikt z nas nie wiedział jak wyglądają z dużej odległości rakiety sygnalizujące wzywanie pomocy, zaskoczeniem dla nas była mała ich skuteczność ( Zatoka jest pełna statków), byliśmy pod wrażeniem skuteczności radia mimo początkowych problemów, braków kanałów i pewnie kiepskiego zasięgu. Jacht został ściągnięty do Gdyni i stał tam kilka lat, a opowieść o jego ściągnięciu to już inna historia. Zbyniek |
Strona 1 z 1 | Strefa czasowa: UTC + 1 |
Powered by phpBB® Forum Software © phpBB Group https://www.phpbb.com/ |