Odjęło mi na jakiś czas „mowę w piórze” (że tak to określę) i stąd napisanie trzeciej części sagi, pod tytułem: „Od dziecięcych marzeń do pierwszego jachtu” trwało tak długo.
Przepraszam też za tytuł, tak naprawdę nie będzie tu nic o seksie, zdradzie, itp., ale chciałem sprawić, wzorem naszej telewizji, większą „oglądalność” ( w tym przypadku „czytelność”) moich wypocin.
Jak dalej zobaczycie będzie za to wątek sensacyjny (ucieczka) i łzy (od dymu). Mogłem co prawda użyć innego, typowego dla TV tytułu, jak: „Taniec z fałami”, „Jak oni gwizdali” lub lepiej „Jak oni rzygali”.
Odnośnie tego ostatniego tytułu to wysłałem nawet do TV propozycję wyprodukowania i emisji takiego konkursu, ale jakoś (czemu się bardzo dziwię) nie wykazali zainteresowania.
Ale wracając do moich wspomnień.
Miałem parę groszy ze sprzedaży „Suma” i teraz zamarzyło mi się kupno czegoś morskiego. Zacząłem myśleć o dalszym rejsie a do tego potrzebne było coś większego. W latach 80-tych rynek jachtów w kraju, był dość ubogi a ceny jak na moje możliwości kosmiczne. Jedyne co mogłem zrobić to kupić coś do remontu lub do przebudowy. Jeśli nie pamiętacie z poprzedniej części, to przypominam, że mój talent do prac ręcznych był… – ujmę to inaczej, nie miałem talentu do prac ręcznych. Miałem za to masę optymizmu i wiary we własne możliwości i bardzo chciałem mieć kolejny jacht. Będąc na wakacjach w Dziwnowie pojechałem do Kamienia Pomorskiego i tam w porcie zobaczyłem wyciągniętą na brzeg łódź rybacką. Miała ok. 8 metrów długości, jakieś 2,5 metra szerokości i była w połowie przykryta pokładem, miała nawet coś a’la kabinę. Była piękna. W myślach widziałem ją przebudowaną na jacht, którym przemierzam oceany. Od rybaków dowiedziałem się, kto jest właścicielem i od słowa do słowa stałem się znów armatorem. Oczywiście wcześniej swoim „fachowym” okiem sprawdziłem stan poszycia, pokładu. Jakoś nie przeraziły mnie zbutwiałe deski, paromilimetrowe szczeliny w kadłubie i kawał złomu, który miał być jakoby silnikiem.
Na moje wątpliwości i pytania właściciel stwierdził:
„jak wrzucisz ją do wody, to napęcznieje i nie weźmie nawet łyżki wody”,
„silnik !, wystarczy włożyć akumulator…, chociaż nie koniecznie…., pewnie zapali na korbę, ale wcześniej trzeba zmienić olej, może sprawdzić zimeringi…”
Ciekawe co to są zimeringi - pomyslałem
„ wiesz, ja nie mam czasu, ale to przecież nie problem……, dasz sobie radę sam”
„ tylko musisz się szybko decydować, bo mam innego chętnego….., to co bierzesz?”
Po takich zapewnieniach ze strony sprzedającego, jak możne było nie kupić, jak nie skorzystać z takiej okazji, tym bardziej, że cena była bardzo przystępna. „ciekawe dlaczego”? pomyślałem przez chwilę
Całe dnie, do końca mojego pobytu w Dziwnowie , spędzałem w porcie. Szkicowałem plany jachtu, skrobałem kadłub… Tzn. zacząłem skrobać, ale jakoś nie za bardzo było co skrobać, gdyż razem z resztkami farby odpadały też zbutwiałe kawałki desek poszycia. Większy problem miałem z kabiną na tym luksusowym jachcie. Okazało się, że łódź miała lokatorów - mieszkały tam osy. Oglądając łódkę po raz pierwszy nie zwróciłem uwagi na dziwny wór, wiszący w forpiku. Teraz po dokładniejszych oględzinach okazało się, że jest to gniazdo os, na dodatek zamieszkałe. Młodym i głupim będąc – to pierwsze już mi niestety przeszło, natomiast drugie niestety nie – pomyślałem, że wykurzę je dymem. Pisać, co było dalej? No dobra, napiszę. Narobiłem niezłego zamieszania w całym porcie. Żeby efekt dymu był większy przyniosłem kilka gałązek świerkowych i zrobiłem ognisko w kabinie. Uzbrojony w wiadro z wodą, czekałem aż to „latające tałatajstwo” się wyprowadzi. Nie przewidziałem jednak, że ja też będę musiał się ewakuować. Zdenerwowane osy, w liczbie parędziesięciu sztuk, powiedzmy „skutecznie wpłynęły na moją decyzję” o ucieczce. Na szczęście udało mi się schować w pobliskiej miejskiej toalecie. Pamiętacie zapewne jak wyglądały tzw. szalety publiczne w tamtych czasach, więc nie ma się co dziwić osom, że mnie tam nie szukały. Gorszy problem był z łódką, z kabiny zaczęły wyglądać małe jęzorki ognia i chyba w oddali słyszałem odgłos syreny strażackiej. Nie bacząc na osy wypadłem z „kibelka” i zacząłem gasić mój jacht ( coraz mniej go niestety przypominał). Parę wiader wody skutecznie ugasiło pożar a sygnał syreny wozu strażackiego chyba umilkł. Na moje szczęście zniknęły także osy. Odzyskałem moją własność i mogłem zabrać się za dalszy remont. Niestety musiałem też wracać do domu. Na szczęście była dopiero połowa wakacji, więc obiecałem sobie, że za parę dni wrócę, może nawet z kimś do pomocy. Jak pewnie się domyślacie, trudno mi było znaleźć kogoś do pomocy, więc po paru dniach zameldowałem się w porcie sam. Osy na szczęście nie wróciły, więc miałem gdzie spać i mogłem całe dnie spędzać na łodzi. Powtórne oględziny mojej jednostki, takie z perspektywy czasu nie wyszły jednak korzystnie. Co gorsze, prysł gdzieś mój optymizm i z ręką na sercu musiałem przyznać sam przed sobą, że nie był to chyba dobry zakup. Poproszony o rzetelną opinię, bezstronny rybak stwierdził ,że szkoda mojej pracy i moich pieniędzy na jakikolwiek remont. Musiałbym wymienić całe poszycie, wręgi, pokład a silnik nie nadawał się nawet to kapitalnego remontu. pewnie przez te zimeringi - pomyślałem
Moja nieśmiała propozycja, że może odkupi ode mnie tę łódź spowodowała u niego niekontrolowany, parominutowy atak śmiechu.
Jak potem stwierdził: „dawno się tak nie uśmiałem” – ciekawe z czego pomyślałem?
Rad nie rad, musiałem pozostawić moje marzenia i wrócić do domu.
Może ktoś z forumowiczów mieszkający w pobliżu mógłby zajrzeć do portu i zobaczyć, czy moja łódź jeszcze tam stoi?
_________________ pozdrawiam Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba" http://www.kasperaszek.pl
|