Atlantyk to duża woda, każde wyjście w morze, szczególnie na Kanarach to otwarty rozdział. Wiatr jest tu przewidywalny, ale wyspy stojące mu na drodze potrafią zgotować nie lada niespodzianki. A gdy dojdą do głosu zderzające się prądy, to potrafi się mocno zagotować. Od kilku dni działy się tu dziwne rzeczy. Rejs z La Palmy na El Hierro miał być rozkoszą przy baksztagowych wiatrach a płynęliśmy pod wiatr.
Chwila grozy
Mały sztaksel szarpany był z niemiłosierną zajadłością przez jadowite i niezwykle napastliwe porywy wiatru. W tych warunkach nie było już ważne ile wieje. Jacht poruszał się powoli ostro do wiatru, wspinając się ukosem na szczyt wysokiej, bardzo wysokiej fali. Po wejściu na szczyt, rozciągał się widok normalny dla 8 - 9 B. Jedna fala goniła drugą tracąc pianę z grzbietów. Po kilku dłuższych chwilach kolejna przepaść, rozległa głębia usłana resztkami rozciągniętej piany po gładkiej zapadłej powierzchni, a za nią, w odległości około 100 metrów, kolejny ogromny zwał wody. Zjazd w dół powodował znaczne przyspieszenie, wprawiające cały kadłub w drżenie. Teraz ważne jest, żeby starczyło prędkości na podejście pod falę, która przysłaniała cały świat. Silnik cała na przód. Wchodzę ukośnie na falę. Trwa to długą chwilę. W połowie drogi wydaje się, że fakt poruszania się jachtu dziobem do góry przeczy zasadom fizyki. Częściowo napędzany żaglem, częściowo silnikiem, ale najbardziej chyba wypychany zwałem wody do góry, jacht osiąga szczyt kolejnej gigantycznej fali. Teraz do głosu dochodzi wiatr. Na szczycie fali żagiel obrywa najbardziej. Ustawiam się ostro do wiatru. trzymam kurs optymalny dla takielunku. Nie pozwalam na szarpanie żaglem. Najważniejsze jest to, żeby nie dopuścić do niekontrolowanego sztagu i nie pozwolić ustawić się bokiem do wiatru i fali. Odpaść też nie wolno, bo efekt będzie ten sam. Silnik znakomicie wspomaga utrzymanie pełnej kontroli nad jachtem. Na szczycie jazgot i gwizd. Kolejna fala wchodzi do kokpitu. Stoję po kolana w wodzie. Szelki mam napięte, więc fala nie jest w stanie odstawić mnie od steru. Zanim dziób jachtu skierował się w dół, kolejny strzał w burtę przestawił jacht równolegle a chwilę później mocny przechył i... metaliczny huk. Długi i przeciągły. Z pogłosem. Serce stanęło mi na chwilę. Naoglądałem się na Kanarach połamanych masztów sporo. Czyżby? Od masztu nie mogłem oderwać wzroku. Stoi? Stoi? ………
Zaczęło się niewinnie - trasa z El Hierro na Gran Canarię miała być przyjemną żeglugą z zachodu na wschód przy północnych wiatrach. Taką obietnicę składał grib i miejscowe eltiempo.es To, że przejście przez akcelerację północnego wiatru nie będzie łatwe, wiedziałem. To, że za przyjemne zejście baksztagiem z Puerto de la Estaca do zatoki de la Bonanza, gdzie planowałem rzucić kotwicę i spędzić noc będzie trzeba zapłacić koniecznością przebicia się w najszerszym i najjadowitszym miejscu dyszy, też wiedziałem. W urokliwej zatoce z imponującą skałą, gdzie przeważnie można znaleźć spokojną wodę spokoju nie było. Odbicia silnego wiatru od stromego zbocza gigantycznej góry na przemian z podmuchami z morza uczyniły to miejsce kompletnie nieprzydatnym do rzucenia kotwicy. Przygotowałem więc jacht i załogę do sztormowania. Założyłem babysztag i ruszyliśmy. Przez regularnie wiejący wiatr z prędkością 40 w przeszliśmy bez sensacji. We znaki dawały się jedynie bryzgi w kokpice od rozbijających się o burtę fal. Szliśmy mocno zrefowani półwiatrem. Zakładałem, że za około 10 Mm powinno zrobić się przyjemnie i tak też się stało Po kolejnych trzech godzinach nastała flauta na przemian z lekkimi wiatrami ze wszystkich możliwych kierunków. O relaksie mowy być nie mogło. Dopiero w połowie drogi złapałem pięknie układający się wiatr wiejący spomiędzy Gran Canarii i Teneryfy. Komfortowo mogłem żeglować kursem na wschód. Na około 40 Mm przed południowym brzegiem Gran Canarii wiatr zaczął słabnąć. Wiał już z prędkością poniżej 20 w. Udałem się więc na zasłużony odpoczynek. Nie minął kwadrans, kiedy poczułem, że jacht dziwnie się zachowuje. Raptowne podskoki i spadanie połączone z energicznym szarpaniem. Generator wiatrowy zaczął wkręcać się na bardzo wysokie obroty i to był znak, że spania nie będzie. Chwilę później, w sztormiaku z kapturem na głowie, wpięty na sztywno w szelki znalazłem się za sterem i myślałem już tylko o tym, że muszę skupić się na bezpieczeństwie jachtu i załogi, bo wiatr szarpał ze szczególną złośliwością a fale nadbiegały dużo szybciej niż u brzegów El Hierro, gubiąc grzywy ginące we mgle. Kiedy zobaczyłem pierwszy bardzo długi zjazd z gigantycznej fali, pomyślałem sobie, że to jakiś wybryk natury. Widok był niesamowity. Na wzburzonym morzu raptem zostałem wyniesiony wysoko a przed sobą miałem zbocze długiej fali, ścielące się niczym nartostrada w Dolomitach. Gładki zjazd w dolinę rozciągniętej w głąb wody o powierzchni boiska piłki nożnej, sprawiał przyjemność i budził niepokój. Było głęboko. Dręczyła mnie myśl, jak wciągnę się na wierzchołek tego, co widziałem przed sobą. Majestatyczna fala bardzo powoli, ale konsekwentnie zbliżała się do mnie. Pozbyłem się resztki grota, odpaliłem silnik i zniecierpliwiony czekałem, czy "wdrapię" się tak wysoko. Dziobem skierowanym ku górze długo wspinałem się aż do osiągnięcia szczytu. Tam okazało się, że olbrzymia fala daje schronienie przed ogłuszającym wiatrem i goniącymi się falami, które rozszarpują na strzępy i tak zmasakrowaną już powierzchnię wody. Myślałem, że to już wszystko, ale były następne. Nie sposób było odgadnąć, czy się zwiększają, czy też słabną. Każda była inna, miały swój charakter i swoje upodobania. Po wejściu na szczyt każdego giganta, rozpoczynało się obcowanie z morzem takim jakie zwykle mamy przy 8-9 B. Ale co kilkanaście minut otwierała się otchłań rozdartej gładkiej wody. Fala gigant. Przepaść, długi zjazd i wspinaczka do góry. Do miejsca gdzie powinno nastąpić uspokajanie się morza miałem około 10-15 Mm. Czekając niecierpliwie na kolejną wielką falę dręczyła mnie konieczność podjęcia decyzji. Płynąć dalej w oczekiwaniu, że na ok. 25 Mm przed południowym brzegiem Gran Canarii morze się uspokoi (to jest prawie pewne), czy odwrócić się i sztormować z wiatrem, zapewniając komfort załodze i być może kolejną dobę w morzu. Idąc na silniku i kawałku sztaksla miałem pełną kontrolę nad jachtem. Zdążyłem się już trochę oswoić z tym stanem rzeczy i ostatecznie zdecydowałem, że jeżeli nie będzie gorzej, to konsekwentnie będę podążał w kierunku Mogan. W rytmie wspinania się na kolejne fale upływał czas i kolejne mile w oczekiwaniu na spokojniejszą wodę. …..
"To szuflada wypadła!" - dobiegł mnie głos z mesy. Puściła blokada szuflady i ciężkie sztućce firmowane przez stocznię, wypadając z szuflady runęły o maszt, wydając przeciągły metaliczny huk, po czym upadły na podłogę. Uczucie ulgi z powodu tej informacji wprawiło mnie w błogostan. Maszt stoi sztywno. Robiło się już ciemno. Morze jak w transie grało swoją muzykę, której melodia mnie nie porywała, ale w rytm nadlatujących fal wsłuchiwałem się uważnie wypatrując kolejnej wielkiej fali, po której "Kate" zsuwała się z wdziękiem i lekkością. Tuż przed świtem przybyliśmy do Mogan.
_________________ Marek (dawniej Jeanneau - wszystko się kiedyś kończy) Czas ruszać. www.newkate.com
Za ten post autor -O- otrzymał podziękowania - 23: Buczo, Były user, Cape, essi001, gagaa_, Gunny, Janna, Jaro W, Jaromir, m.a.j.o.r, Maar, mariaciuncia, Marian Strzelecki, Micubiszi, Milena, Moniia, noone, Paco, Piotr Kasperaszek, Ryś, zonti, zosta, Zuzanna |
|
|