Dołączył(a): 16 lis 2010, o 16:17 Posty: 10509 Podziękował : 1308 Otrzymał podziękowań: 4197
Uprawnienia żeglarskie: pływam sobie gdzie chcę
Z racji, że zamieszczałem tutaj ogłoszenie o naborze do załogi - publikuję swoją relację z wyjazdu. Przez forum się nikt nie zgłosił, więc żałujcie (albo i nie ).
Część I - Przyjazd. Jestem ogromnie wdzięczy wielu osobom, które pomagały nam w wyjeździe. Starałem się pomagać również sam: zrobiłem tanie zestawy świateł nawigacyjnych dla wszystkich trzech polskich jachtów. Zamontowałem też hak w swoim aucie, choć mieliśmy jechać innym - ale, jak zwykle, zmiany w ostatniej chwili mogły przekreślić plany. Pough, Extant i Solisail przygotowali jachty do transportu. Dzięki Wam, Panowie! Nie miałem na to czasu. Osobne podziękowania należą się Margrabiemu - za pomoc Grzesiowi i załodze s/y Northman przy slipowaniu. Marcin - bez Ciebie chłopaki wyjechaliby co najmniej 12 godzin później i nie byliby w stanie się przygotować na miejscu.
Załoga zebrała się w ostatniej chwili. Mieliśmy płynąć we 4 osoby: ja, Łukasz (Steven), Piotrek (Kefas) i Paweł (Ejs). Ostatecznie Łukasz nie dojechał, a Kefas potwierdził wyjazd dopiero wieczorem w przeddzień wyjazdu. Wyjechaliśmy z Polski ok. 6 rano. Po drodze zgarnęliśmy Sławka (London) z Częstochowy. Przyjazd - ok. godz. 24.00. Pokrążyliśmy po mieście, znaleźliśmy parking i poszliśmy spać w łodce.
Od rana aktywne prace: szorowanie dna, zgłoszenie wszystkich polskich załóg, slipowanie jachtu, montaż świateł, stawianie masztów i takie tam. Na wieczór byliśmy spompowani. Była środa. W czwartek od 09.00 wyścig.
Trasa liczyła ok. 145 km w liniach prostych.
Część II - Wyścig:
Na start przypływamy trochę później od planu (wyjście z portu 10 min po zaplanowanym czasie), ale mamy ok. 25 min na analizę i rozglądanie się. Wojtek jeszcze na lądzie, ale z postawionym masztem, Grześ przy kei, prawie gotowy do wyjścia. Nie rozumiemy decyzji załogi Saturna stawiać maszt na brzegu - w poprzek slipu jest przeciągnięty odciąg masztu Libery na wysokości ok. 7-10m (po skosie). Widząc to stawialiśmy maszt już na wodzie. Wojtek też to widział, ale pewnie chcieli albo wyluzować odciąg, albo przejść w przechyle lub poczekać na zwodowanie Libery. Twardziele...
Linia startu ok. 6 km długości. Dla ułatwienia sygnały startu dublowane są na obu końcach oraz na jakimś statku 100m powyżej linii. Z naszej pozycji go nie widać. Wydaje wyraźnie pin, ale tam z kolei mało wiatru i konieczność ułożenia całej halsówki wzdłuż brzegu z którego wieje. Brzeg z przeszkodami, wysoki - więc widzę, że będzie słabo. Spływamy więc wzdłuż linii szukając linii startu jako takiej (szukamy bojek, bo o zobaczeniu statku komisji nie ma mowy nawet) oraz wiatru. Wchodzimy w strefę wiatru ok. 100 m i czekam w pierwszej linii na start. Blisko jest boja, na lądzie złapałem namiar. Widzę wyraźny banan, z którego perfidnie korzystam czekając na start. Tuż po starcie trzeba się przekładać na lewy hals i jechać kursem docelowym. Z pewnością wszyscy tak zrobią, ale z pewnością też nie wolno mi spadać nisko na linii startu - bo prawym w smrodach nie whalsuję się na start. Na minus półtorej minuty już szukam luki pomiędzy nadpływającymi jachtami. Znajduję, czekam aż do mnie dopłynie. Przyspieszam wcześniej (na minus 30 sek) i jadę smrodząc trochę drewnianemu klasykowi po zawietrznej. Jestem blisko niego, ale po to by mieć jak najwięcej miejsca na przekładkę na lewy tuż po starcie, co kilkanaście sekund po starcie czynię. W moim odczuciu start doskonały. Bardziej z lewej strony było wyżej, ale słabiej jeżeli chodzi o wiatr. Sądzę, że byliśmy w czołówce startowej.
Po wyklarowaniu sytuacji (jakieś 3 min od startu) Kefas bierze kamerę do ręki. Równo 3 minuty po starcie mają zostać wypuszczone z każdego jachtu różowe balony jako oznaka solidarności z kobietami chorymi na raka piersi. Jeszcze przed wyścigiem pękły nam wszystkie, więc tylko nagrywamy. Sygnał ten jest też otwarciem możliwości płynięcia na żaglach dodatkowych jeżeli kurs by wydawał. Wcześniej był zakaz.
Film nagrany tuż po starcie
Pod koniec filmu zobaczyłem mrugające pomarańczowe światełka. Oznaczało to wg instrukcji żeglugi obowiązek noszenia kamizelek.
Wojtka po starcie nie było widać. Nie wiedzieliśmy czy i gdzie wystartował. Grzesia znaleźliśmy wyżej, ale w strefie słabego wiatru. Jednak widać było, że wystartował z pierwszej linii. Raptem niewiele szybszych jachtów nas wyprzedziło w tym czasie. Wszystko co było z lewej dalej niż 150 m jechało w słabszym wietrze, mimo, że wyżej. Co widać było zresztą po Grzesiu, który już po jakimś czasie zwolnił i spadł nam za rufę. Widać to na trackingu Kefasa.
Prognoza na pierwszy odcinek była taka, że ma odkręcić mocno w prawo. Poza tym na środku akwenu wyraźnie więcej wiatru, przy lewym brzegu wyraźnie mniej. Stawka się rozciąga. Po dłuższym czasie zauważamy wreszcie po prawej burcie za rufą Wojtka - jedzie jak strzała. Robi zwrot, przechodzi na lewą stronę (wg mnie w strefę słabszego wiatru). Nie walczymy - płynie wyraźnie szybciej od nas, ale i ma gorszy współczynnik. Wg Wojtka musiał On robić 6 min przewagi do nas na każdej godzinie. Wg mnie mniej, ale i tak na ten moment przeliczamy z ogromnym zapasem (jesteśmy bezwzględnie z przodu). Niestety zamiast w prawo - odkręca w lewo. Widzimy to, więc staramy się jechać tak by stracić jak najmniej: halsówkę kończymy jadąc na korzystne zmiany. Całkiem skutecznie - widać to po tracku (tylko jeden zwrot był robiony w trakcie niekorzystnej odkrętki, ale szybko wróciliśmy).
Na jedynce jesteśmy jakieś 200 m za Wojtkiem - jakieś 3-4 min. Chwilę przed zwrotem na jedynce widzę Wojtka schodzącego z boi rozprowadzającej (jest parę długości za tą boją, ale jeszcze bez spina), która była ustawiona ok. 150 m dalej. Grześ na oko dwa i pół - trzy razy tyle za nami. Na pierwszej halsówce oba jachty poszły lewą stroną - więc jednak nie straciliśmy jadąc w złej odkrętce, ale w dobrej sile. Wiemy, że spokojnie przeliczamy Wojtka i jesteśmy przed Grzesiem, który ma identyczny z nami współczynnik. Jest dobrze.
Na dwójkę jedziemy na pełnych spinakerach. Bardzo sprawne postawienie spina - jeszcze w strefie chyba. Jednak załogę mam najlepszą na świecie! Wojtek poszedł lewą stroną - bliżej brzegu. My prosto na znak, halsując się tylko tyle ile potrzebujemy. Z halsówki na pierwszym odcinku wiemy, że tutaj jest wiatr. Grześ idzie równo nam w rufę. Wiatr ok. mocnej dwójki.
Jazda po pierwszym znaku na dwójkę. Życie jest piękne! Dżentelmeni pływają baksztagami, ale na spinakerach!
Obserwujemy jachty płynące jeszcze na jedynkę: jest ich sporo. Chyba jesteśmy w 1/3 stawki bezwzględnie, co cieszy ze względu na to, że jesteśmy małą jednostką. Występuje klasyczny efekt nadwiewania: Grześ jedzie jak rakieta powoli zbliżając się do nas. Widocznie odwrócony na lewą stronę spinaker lepiej ciągnie Wojtek jest bardzo dobrze widoczny: ma polską flagę na górze grota. Jest z lewej strony, walczy z dużymi jachtami. W którymś momencie jest na naszym trawersie, ponieważ wiatr chodzi strefami. Na dwójce strata czasowa do Wojtka maleje - w końcu pełnymi jedziemy nieco krótszą drogę (lepsze VMG) niż na ostro, a poza tym chyba podgoniliśmy z racji, że jechaliśmy cały czas czystym wiatrem. Grześ z kolei zbliżył się do nas.
Z dwójki kurs na trójkę w przesmyku. Widzę Saturna, który jako biały kruk odrywa się od stawki i idzie dołem, omijając trzeci znak i olewając ostrzeżenie w instrukcji żeglugi, że w przesmyku będzie stał statek sędziowski i będzie kontrolował minięcie z właściwej strony kardynałki i trzeciego znaku. Cóż - zawsze mówiłem, że regatowcy to twardziele i nie muszą się trzymać jakichś narzuconych zasad! Grześ, płynący dość ostro na spinie - tylko mnie w tym przekonaniu utwierdził: twardzi są, pomyślałem. Na tym odcinku nabierałem wysokość i nie odważyłem się nawet genakera stawiać. Poszły w ruch telefony i sms-y do Wojtka, ale nie pomogły: nie odebrał ani telefonu, ani sms i ściął kawał drogi idąc na skróty w strefie mocniejszego wiatru - by już niedługo zniknąć nam z oczu wśród innych jachtów. Zaczęło padać, wiatr się wzmógł. Jedziemy na genakerze. Oficer nawigacyjny Kefas restartuje wskazania GPS i mamy średnią 8,5knt, a max 9.3. Jest jazda, ale i pełna spinka: już wieje mocniej. Po przesmyku schodzę niżej, bo tam więcej wiatru i tak lecimy w kierunku SE pilnując tylko by VMG na znak, który jest wyżej za kolejnym przesmykiem nie spadło poniżej 7 knt (to był dla mnie wyznacznik na zmianę żagli na podstawę i jazdę prosto na znak).
Rozwiewa się zdrowiej, pada mocniej. Jest chyba ok 5B z połówki. Pojawiła się fala.
Film z tego odcinka (3-4 boja) z pokładu innego jachtu.
W dobrym momencie zrzucamy genakera i jedziemy na pełnej podstawie na czwórkę. W stawce niewiele się zmienia: ci co nas mieli wyprzedzić wyprzedzili, reszta nie bardzo może: niektórzy idą na refach, inni zbyt dużo stracili wcześniej i dopiero dochodzą, ale są daleko. Jeszcze się rozwiewa i powstaje większa fala. Muszę iść pod brzeg by mieć mniejszą falę, zresztą odkręca wyraźnie w lewo - nabieram wysokości w obawie, że odkręci aż w dziób. Po ostatnim cypelku jest ciszej - jakieś 5B i bez fali, jest więc piękna jazda. Widzimy Wojtka - idzie na refie i foku dakronowym (dlatego nie widzieliśmy go wcześniej - szukaliśmy czarnych żagli). Mierzymy czas - 12 min na 10 godz. wyścigu. Hurra - wyprzedzamy po przeliczniku.
Adrenalina rośnie, po bojce stawiamy genakera. Wiemy, że nadrabiamy, bo Saturn szedł ten odcinek na podstawie. Wiemy też, że za cyplem będzie "zdrowo". Zrzucamy więc genaker (z przygodami, ale bez znaczącej straty) i czas wreszcie na śniadanie: mamy jakieś 200-300 m do przesmyku, za którym ma być wiatr. Jest mokro, szaro, zimno (przemokłem). Potrzebowałem mięsa, więc Kefas wyjął ćwiartkę wędzonego kurczaka, którą opędzlowałem chyba w cztery kęsy. Druga ćwiartka Kefasowi tak szybko się nie poddała (jednak w pochłanianiu jedzenia Kefas wyraźnie ze mną przegrywa ). Umyłem się mokrą lewą ręką (rękawiczką) i zaczęła się jazda: zgodnie z przewidywaniami przyszedł wiatr, ale fala niezbyt duża (blisko brzeg). W minutę zakładamy refa jadąc cały czas kursem właściwym. Jedziemy równo z kilkoma dużymi jachtami. Za chwilę czas na zrzucenie całego grota, co czynimy szybko żeglując, oczywiście, cały czas do przodu. Widzimy Wojtka płynącego s powrotem z wiatrem na samym zarefowanym grocie. Patrzymy czy nie ma zniszczeń: wygląda ok, ale nie ma warunków na nawiązanie rozmowy telefonicznej (zresztą od czasu naszego wydzwaniania na trzeciej boi Wojtek nie oddzwonił). Kilka godzin drogi przed nami, celujemy na ok. 00.30 na metę. Myślę, że każdy z nas po cichu liczył na dobre miejsce w wyścigu, wręcz na bardzo dobre. Ale głośno tego nie mówiliśmy, widać to było natomiast po zachowaniu załogi: każda okazja wykorzystywana do stawiania czy zrzucania stosownych żagli, cały czas jazda na maksa możliwości, na pełnej napince. Stawiamy grota. Zacząłem mieć drgawki z zimna, więc pierwsze siku od początku wyścigu, ster przekazuję Pawłowi i idę się przebrać i ogrzać. Uprzedzałem chłopaków, że będę musiał, więc taki był plan: kurs połówkowy, jacht szedł stabilnie. Mieli mnie obudzić gdy będzie taka potrzeba. W środku leże po właściwej burcie w poprzek koi rufowej (balastuję). 2 razy się sturlałem w przechyle, przy czym za pierwszym razem wpadłem do bakisty we wkładce dennej. Śmiesznie Dzwonię do Wojtka by się spytać czy żyją - nie odbiera. Na sms-y też nie odpowiedział. Martwię się.
Część III: misterny plan... Obudziły mnie 3 głośne walnięcia w dach nad głową. Szybko wylazłem, wsiadłem za ster, otworzyłem oczy i "się zaczęło". Po 30 sekundach komenda "zrzucamy grot". Nie bardzo rozumiem gdzie jesteśmy, ale chłopaki mówią, że 3 mile do mety i meta na docelowym na lewym ostrym bajdewindzie. Grześ nadal za nami, Wojtek nie wyprzedzał (nie wiemy jeszcze, że zrezygnował ostatecznie). Wg wszystkich gwiazd na niebie zostały jakieś 40 minut. Niestety, zły ze mnie Nostradamus: obliczenia z gwiazd poszły tam, gdzie od kilku ładnych lat przebywa misterny plan Siary Siarzewskiego. Rzucało nami jak mydelniczką. I to na samym foku. Fali nie widzę, więc nie mogę jej dobrze przyjąć - wybija nas czasem z kursu. Kilka szkwałów przyszło jak spod młota: w ułamek sekundy leżeliśmy z masztem niewiele uniesionym nad wodą. Czuję, że coś jest z jachtem: nie mogę zrobić zwrotów przez sztag, nie mogę się rozpędzić, nie mogę wyostrzyć. Oficer nawigacyjny podaje jakieś straszne kursy po zwrotach: wg obliczeń wychodzi mi od 120 do czasem 160 stopni martwego. Coś się dzieje i doskonale wiem co: rzucam okiem na płetwę i widzę, że coś ciemnego na niej wisi. Zielsko na sterze w nocy w sztormie na Balatonie nosi nieco inny charakter niż flora w Coffee Shopach w Amsterdamie... Rozumiem, że na mieczu mam tego więcej. Uwierzycie czy nie: nie miałem odwagi w tych warunkach zejść z balastu i zrzucić tego syfu nawet ze steru. Nie mówiąc już o świadomości ciągnięcia trawy na mieczu i bezradności: nie odważyłbym się nawet na pełnym kursie na tej fali i szkwałach podnieść miecz w całości.
Z 40 planowanych minut wyszły nam 2 godziny. Chowam się pod brzegiem od fali, ale na płaskiej wodzie w tym gwiździe nie było lepiej, wręcz widzę teraz po tracku, że gorzej. Mijają nas kolejne światła kolejnych wyprzedzających jachtów. Widzę też za rufą Grzesia na samym zarefowanym grocie. Już widzę, że nas za chwilę wyprzedzi i wiem, że jestem bezradny. Ustępuję paru jachtom na prawym, kilka z nich ma porwane żagle. Nie mogę ze 2 razy wejść na metę mimo płaskiej wody. W końcu ściskam zęby, jadę nad metę by spadając wejść. Jakoś się udało.
Wycieńczeni płyniemy w stronę portu, a tam wejście pod wiatr. Z tym świństwem na mieczu nie wejdę. Nie odważam się podnosić miecza mając postawione żagle, mimo, iż tutaj jest z minus jeden B. Stajemy na kotwicy, podnoszę miecz, szybko go opuszczam. Brak ruchu chyba jednak nie pozwolił zrzucić zielska do końca, ale przynajmniej zdjąłem 3 gałązki ze steru. Po zejściu z kotwicy jest trochę lepiej, ale bez szału. Stajemy "gdzie się da" - na dalbach przy wejściu. Dzwonię do Wojtka, znowu nie odbiera. Wiem, że Grześ musiał skończyć, bo widziałem Go w zatoce i widziałem, że nic się już tam nikomu poważnego nie stało, więc nie dzwonię. Jest przed trzecią w nocy, klarujemy się, mało chętnie jemy drugie śniadanie i idziemy spać.
Część IV: after the race... Rano widzimy Northmana na swoim miejscu, Wojtka nie widać. Telefonu ode mnie nie odbiera, na wczorajsze smsy nie odpowiedział. Martwię się, proszę więc Roberta by zadzwonił. Brak odbioru. No to jedziemy do portu regat by się dowiedzieć, czy chłopaki się zgłosili i czy żyją. Po drodze spotykamy Wojtka z załogą. Zabieramy chłopaków ze sobą, jedziemy się wpisać na listę mety, bo nas nie sczytali - jak i kilkudziesięciu innych jachtów. Na szczęście mamy track i wiemy o której byliśmy.
Załoga Wojtka poszła gdzieś balować, samego Wojtka zabraliśmy na lody, ale już wyjazdu z nami na wycieczkę krajoznawczą wokół Balatonu odmówił - jakoś nie chcieli chłopaki z nami się bawić . Saturn już stał sklarowany na przyczepie niedaleko naszego portu. Po powrocie z wycieczki zwiedzamy nasze miasteczko, czytamy wyniki i idziemy spać. Następnego dnia klarujemy spokojnie łódkę, podliczamy straty (tylko nadwyrężona już przed regatami wędka i fok na krótkim odcinku). Podklejamy łatki na grocie na wysokości salingów i takie tam... Wyciągamy łódki i idziemy się bawić na zakończenie regat. Na zakończeniu niewiele rozumieliśmy poza faktem, że było tam dużo doktorów. Na szczęście był z nami Paweł, który tłumaczył na bieżąco.
Miejsca tam są piękne... Zachęcam!
Impreza była połączona z jakimś miejskim festynem: wszędzie były rozstawione namioty, można było degustować wino, zjeść coś fajnego i kupić mnóstwo niepotrzebnych nikomu rzeczy. Wsunęliśmy z Pawłem na spółę jakiś fajny placek, kupiliśmy najdroższy Tokaj (za 17 zł) i zwinęliśmy się na after party.
Degustacja street food w Balatonfured.
Dygresja o winie numer jeden: w namiotach wino polewali do szklanych kieliszków, które trzeba było mieć ze sobą. Każdy chodził ze szklanym kieliszkiem, ale nie widziałem ani jednego potłuczonego na chodniku (mowa nadal o kieliszkach ). Nie widziałem też nikogo narąbanego. Dygresja o winie numer dwa: w Tesco zobaczyliśmy wino po chyba 3 czy 8 zł. Z ciekawości chłopaki wzięli po butelce na próbę. Później Kefas postanowił wymienić na bardziej porządne: długo szukał na półce w dziale win, wybrał lepsze - z naturalnym korkiem i takie tam. Na kasie się okazało, że kosztowało ono 1,20 zł. Zaszalał chłopina! Dygresja trzecia: w porcie jeden z zawodników wynosił śmieci z jachtu. Zwiało mu do wody pustą puszkę po napoju. Po paru minutach widzę kolesia na ribie - podpłynął, podjął puszkę i popłynęli z powrotem. Może dlatego tam jest czysto? Może dlatego nie ma tam potłuczonych kieliszków po winie, nie mówiąc o porozrzucanych kubkach itd...?
Zakończenie fajne, przy okazji był mecz o 3cie miejsce. Nikt się nie nachlał, nikt nie rozrabiał. Załogi się świetnie bawiły...
Nie daliśmy rady wyjechać na noc jak planowaliśmy, więc pojechaliśmy rano.
Powiem Wam, że wiele regat zaciera się w mojej głowie i miesza w jedną paćkę. Takie wyjazdy jak ten mają zawsze swoją osobna półeczkę, pamięta się każdy szczegół i wspomnienia te pozostaną na długo: tak jak wspomnienia o Kieler Woche lub Mistrzostwach Świata w Helsinkach. To jest prawdziwa turystyka regatowa - to jest coś, co uwielbiam najbardziej!
Czy było warto? Sami oceńcie..
A załogi Maxusów miały to do powiedzenia:
Racemaker
Northman
Aha: Węgierki są piękne!
Dziękuję mojej najlepszej na świecie załodze za wytrwałość i macie ochrzan za obudzenie mnie - beze mnie radziliście sobie lepiej i wiało po-ludzku
Dziękuję naszym przyjaciołom / rywalom: załodze drugiego Maxusa z Grzesiem na czele oraz Saturna pod wodzą Wojtka Spisaka! Pomogaliśmy sobie nawzajem na brzegu, walczyliśmy na wodzie, by przed kolejną imprezą sobie znowu pomagać! Tak ma być!
Dołączył(a): 16 lis 2010, o 16:17 Posty: 10509 Podziękował : 1308 Otrzymał podziękowań: 4197
Uprawnienia żeglarskie: pływam sobie gdzie chcę
A... zapomniałem, bo kopiowałem relację.
Ostatecznie 24. Grześ 16. Wojtek wycofał się, więc DNF.
Startowało w różnych grupach chyba 514 jachtów. Nie ukończyło ok. 100, czyli ok. 20%. Nasza grupa była najliczniejsza (AFAIR 83 jednostki), ale i najwięcej jachtów w niej nie ukończyło (ponad 30%).
Dołączył(a): 16 lis 2010, o 16:17 Posty: 10509 Podziękował : 1308 Otrzymał podziękowań: 4197
Uprawnienia żeglarskie: pływam sobie gdzie chcę
Osobiście jestem bardzo zły z wyniku, ale zadowolony z 87,5% wyścigu. Pucharów mam dużo, większość rozdałem, bo nie po puchary jeżdżę. Nie po wynik też jeżdżę. Jeżdżę po to by pływać świadomie. Świadomy i dobrze pojechany wyścig gdy nawet zajęło się słabe miejsce jest lepszy niż nieświadome pudło.
Na czwartej boi (po 10ciu godzinach wyścigu) Wojtek po przeliczeniach był 13ty. Myśmy byli po przeliczeniach stanowczo przed nim. Na własne potrzeby policzyliśmy to na 3/4 miejsce (obliczone z różnic czasów i współczynników innych jachtów). Gdybyśmy zachowali na ostatnim sztormie przewagę do Grzesia taką jak mieliśmy - mieliśmy siódme. Ale Grześ jechał ostatni odcinek na samym zarefowanym grocie, więc mało skutecznie. Gdybyśmy pojechali ostatni odcinek skutecznie (musiałoby na nim jednak mniej wiać) - 3/4 było w zasięgu.
Bardzo nie lubię w regatach określenia "bym", więc traktuj to jako trochę wymuszoną odpowiedź na pytanie: "czy jestem zadowolony z wyścigu". Przed ostatnią halsówką w trudnych warunkach jechaliśmy na pudło w naszych ocenach. Tak więc owszem: jestem zadowolony z wyścigu, ponieważ wiem co się stało i jak jechaliśmy. Zielsko na mieczu pozostawiło niesmak. Z kolei z całego z wyjazdu jestem BARDZO zadowolony bez niesmaków w ogóle. To jest to co lubię: turystyka regatowa w czystej postaci. Wspomnień nikt mi nie zabierze.
Za ten post autor plitkin otrzymał podziękowanie od: M@rek
Dołączył(a): 16 lis 2010, o 16:17 Posty: 10509 Podziękował : 1308 Otrzymał podziękowań: 4197
Uprawnienia żeglarskie: pływam sobie gdzie chcę
Dużo klasyków. Nie znam typów. Bardzo duże stare jachty płynęły szybciej od nas. Mniejsze raczej gorzej. Klasyki płynęły często w swoich klasach. W załączeniu wyniki.
Widziałem jak gnie w szkwałach klasyczne łódki gdy my spokojnie dusiliśmy to jeszcze balastem.
Niektóre nie mogły nas wyprzdzić do końca, z jednym pamiętam, że płynęliśmy równo pomiędzy 10 a 12-13 godz. wyścigu i nie odchodził.
Wzrok przyciągały stare drewniane klasyki (kształt Dragona) i nowoczesne maszyny regatowe. Jeden jacht miał żelkot jak kameleon - pamiętam go. Bezwzględnie obserwowaliśmy z zachwytem Libery i dwumasztowy katamaran Fifty-Fifty (zdobywca błękitnej z roku na rok).
Dużo mainstreamu, niczym się nie wyróżniającego: różne tam elany, sun odysseye i podobne bavarki.
Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 8 gości
Nie możesz rozpoczynać nowych wątków Nie możesz odpowiadać w wątkach Nie możesz edytować swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz dodawać załączników