Wiedziałam od dawna, że lipcowy urlop spędzę na Bałtyku. Spokojnie śledziłam oferty, czekając, aż spadną ceny (miałam juz kilka upatrzonych) – gdy nagle w oko wpadła mi inna: dwutygodniowy rejs "Mestwinem" z Górek do Turku i z powrotem. Nie wiem, co zadecydowało – może termin, dokładnie wpasowany w mój urlop (pozostałe były tygodniowe), może cena, jacht znany z relacji forumowych, nietypowa trasa rejsu ... W każdym razie, wiedziona jakimś dziwnym impulsem, zapisałam się na rejs i wpłaciłam zaliczkę.
Wątpliwości przyszły później... Obejrzałam troszkę internetowych filmików – morze jakieś takie groźne, huczące, kokpit dziwnie płytki, a wnętrze – na filmikach pojawiajace się z rzadka i tylko fragmentarycznie – nasuwało jednak skojarzenie z głębokim PRL-em i przeczucie że nie było od tegoż czasu odnawiane.
O tym, że nie będzie łatwo, przekonałam się już na samym początku. Wysiadłam w Górkach dobrze po 23-ciej. Instrukcja brzmiała: "od pętli w lewo". No tak, ale w które lewo – czy lewo po wyjściu z autobusu, czy lewo od przystanku – to całkiem inne lewa... Ciemno, pusto, wkoło krzaki. Wreszcie na jakims drzewku dojrzałam strzałkę, umieszczoną jednak tak, że mogła wskazywac dwie drogi. Wybrałam wąską, asfaltową, prowadzącą w zarośla. Cóż, przyjemnie nie było. Nawet na mnie, nawykłej przecież do samotnego, często nocnego chodzenia po górach zrobio to nieciekawe wrażenie.
Poranek w Górkach (12 lipca) przywitał nas siąpiącym coraz bardziej deszczykiem i kiepskimi prognozami pogody, stawiającymi sobotnie wypłynięcie pod znakiem zapytania.
Dojechała reszta załogi i byliśmy już w komplecie: kapitan Stefan, Zbyszek, Tomek z żoną Agą (ta czwórka pływała już wcześniej razem), Sławek i ja (dwoje nowych "z łapanki").
Wszystko coraz bardziej wskazywało, że rejs w niczym nie będzie przypominał "Luzackich Rejsów Chorwackich – i to nie tylko ze wzgledu na odmienny akwen... Grafik, wachty, komendy, obowiązki – nie było mi to obce, w końcu większość żeglarskiej kariery spędziłam w harcerstwie – ale wtedy miałam kilkanaście lat...
Nic to, pomyślałam, w końcu przyjechałam po to, żeby się czegoś nauczyć. Rejs chorwacki, chociaż przyjemny niezwykle, bardziej jednak turystyczny był dla mnie niż żeglarski. Opalanie, zwiedzanie, życie towarzyskie. Ja to zdecydowanie bardziej leniwa niż wyrywna jestem – pracy nikomu z rąk nie zabieram. Dopiero pod koniec, jak już się chłopcom trochę żeglowanie znudziło, coś się tam skromnie poudzielałam – odbijacz przywiązałam, jakiś szot obsłużyłam czy cumę zaknagowałam. Tu przynajmniej nie wymigam się od roboty.
Około 18-tej zdecydowaliśmy się jednak wypłynąć. Wiatr, początkowo dość silny, szybko zdechł niemal całkowicie, pozostawiając po sobie dość dużą marwą falę. Płynęliśmy więc na silniku.
Pomimo niesprzyjającej pogody i padającego deszczu Bałtyk mi się spodobał. Niestety, mój przewód pokarmowy miał na ten temat krańcowo odmienne zdanie i już w okolicach Helu wyrażał je coraz dobitniej. Poszukałam schronienia w koi, próbując jednak rozebrać się i skorzystać z toalety. Nie było to łatwe, bowiem jakiś szalony konstruktor, nieprzewidujący żeglarstwa kobiet, umieścił ją na dziobie. Skorzystanie z tego przybytku wymagało dużych zdolności ekwilibrystycznych i wywoływało w dodatku nową falę mdłości. Zanim więc udało mi się położyć odświeżyłam znacznie moją znajomość potocznej łaciny.
Pierwszą nocną wachtę olałam. Na zewnątrz była ulewa, a każda próba podniesienia się do pozycji siedzącej powodowała nawrót choroby. Leżąc w koi, w półśnie słyszałałam zmiany wacht, stawianie żagli... Wreszcie jakaś litościwa dusza zrobiła mi herbatę i poczułam się nieco lepiej.
Z początku rejsu niewiele pamiętam. Wstawałam na wachty, na dres zakładałam polar, sztormiak, na bose nogi kalosze (tanie z pianki i z ocieplanymi wkładkami spisywały się znakomicie), po 3-4 godzinach ściągałam sztormiak, kalosze, polar pod głowę i do spiwora. Tymczasem, po początkowej krótkiej flaucie coraz bardziej się rozwiewało i dzienne przebiegi przekroczyły 150 Mm. Pomykaliśmy, jak dżentelmeni, baksztagiem. Rozpogodzało się też coraz bardziej.
W poniedziałek zaczęłam wracać do świata żywych. Mogłam wreszcie spokojnie rozejrzeć się wokół – jacht niczym mała łupinka kolebał się na całkiem sporych falach, wokół tylko morze... i jakoś dziwnie nie budziło to we mnie lęku. Miałam już teraz pewność: to jest coś, co nie tylko Tygrysy, ale i Moroszki lubią najbardziej

We wtorek rano (15 lipca) dotarliśmy na przedpole Finlandii – zajęło nam to 2,5 dnia. Zacumowaliśmy na wysepce Utö. Jest to najbardziej na południe wysunięta zamieszkana fińska wyspa. Wreszcie prysznic

, obiad bez kołysania i spacer po wysepce, słonecznej i ciepłej. Tego dnia nocowaliśmy w porcie. Po trzech zarwanych nocach przespałam nieprzerwanie 11 godz.
* ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ *
Rankiem wyruszyliśmy w drogę do Turku. Płynęliśmy przez coraz bardziej zagęszczający się archipelag uroczych, skalistych, zalesionych wysepek. To była całkiem inna żegluga: słońce, lekki sprzyjający wiaterek, zielone wyspy na błękitnej wodzie, gdzeniegdzie białe żagle, opalanie się na pokładzie...
Właśnie, opalanie... Przed rejsem otrzymałam instrukcje: zapakować się bardziej niż na zimę – czapki, szaliki, rękawice, baardzo ciepłe skarpety itp. 'Z pewną taką nieśmiałością" dorzuciłam też kostium kąpielowy, krótkie spodnie, sandały i kilka lekkich koszulek – ten ostatni bagaż okazał się najbardziej przydatny.
Kilka migawek z trasy: