Forum żeglarskie https://forum.zegluj.net/ |
|
fragmencik malutki wększej całości https://forum.zegluj.net/viewtopic.php?f=39&t=20729 |
Strona 1 z 1 |
Autor: | ZyciePoZyciu [ 16 gru 2014, o 13:10 ] | ||
Tytuł: | Re: fragmencik malutki wększej całości | ||
Jestem pod wrażeniem ilości osób, którym spodobało się to opisałem we fragmencie powyżej. Dziękuję. To dwie czy trzy strony właśnie napisanej relacji książkowej z zeszłorocznergo rejsu ELTANINEM na Szpicbergen. Cykl wydawniczy trwa a tutaj taka trochę akcja promocyjna ![]() Teraz, na krótki przelot do Szwecji dzielimy dobę na trzy wachty i ukołysany delikatną fala śpię jak dziecko po siedem godzin na raz, zostawiając za sobą koszmary lądowej egzystencji. Moje dziecko budzi mnie o północy. Jest ciemno, nie widać gwiazd bo niebo zaciągnęło się niskimi stratusami, morze troszeczkę skołtunione, przed dziobem rubinowy rząd światełek jedne za drugim, zwartym szeregiem podążających na wschód i dalej kawałeczek drugi taki mur, na oko, nieprzebyty tyle, że światełek zielonych. Radar włączony i w dobry sposób porządkujący to wszystko co widać przez zamazane nieco od starości szyby nadkokpitowej sterówki. Zostaję sam z tym wszystkim, bo dziecko po szychcie kładzie się do koi. To przed nami to bornholmska ruta. Uczęszczany szlak morski z duńskich cieśnin do Sztokholmu, Helsinek i Petersburga. Coś w rodzaju morskiej autostrady gdzie statki podążają jeden za drugim wyznaczonymi na mapie torami. Meldują przez radio swoje ruchy wzajemnie do siebie i do wyznaczonych ośrodków koordynacyjnych tak, by cały ten ruch odbywał się płynnie i bez żadnych zakłóceń. Ponieważ my jesteśmy stateczkiem malutkim i, nieszczęście ostatnich nigdy się nie kończących przygotowań, nie mamy sprawnego radia, zatem i z braku obowiązku i z braku możliwości nie meldujemy się nikomu tylko zgodnie z wszelkimi zasadami ruchu na morzu, hyc, w poprzek na drugą stronę ruchliwego toru. Siedzę na drewnianej ławeczce na samej górze schodni zejściówki oddzielony od przestworu pleksiglasową, porysowaną ze starości szybą. Nisko nad wodą, prawdę powiedziawszy mam widnokrąg bardzo ograniczony, praktycznie tylko do najbliższego statku. A statki idą szybko, przeciętnie po dwanaście węzłów, niektóre szybciej. Niczym meteor przemyka szybki prom linii łączącej Roenne na Bornholmie z Trelleborgiem w Szwecji, ten pomyka grubo powyżej trzydziestu i wierzę, że ma na swoim mostku kompetentną i czujną wachtę. Eltanin pyrkoli wibracjami swej długiej rury wydechowej z nierdzewki te swoje przeciętne cztery węzły. Tyle prawie co nic. Dla dużego frachtowca jesteśmy tylko rozmytym punkcikem na ekranie radaru i migającym trójkątem na elektronicznej mapie, bez końca niezdecydowanym co do swojego kierunku bo myszkujemy na fali po dwadzieścia stopni na burtę a przygłupi transponder pozycji podaje za każdym razem aktualny kierunek który odczytuje z fluxgatowego sensora. Migamy, bo transponder B klasy ma małą moc nadawania a i czeka w kolejce urządzeń klasy A na krótką możliwość nadania swojego sygnału. Oczy i uszy otwarte, zapieram się w ciasnym przejściu nawigacyjnej kabiny i rezygnuję z ciągłej obserwacji wizualnej tego czego i tak tam nie jestem w stanie dojrzeć. Koncentruję się na radarze. Radar to przyjaciel z setek poprzednich godzin spędzonych na wpatrywaniu się w ciemny ekran rozbłyskujący rozmaitymi zwidami, które dla wtajemniczonych są twardym brzegiem, pławą, jachtem w pobliżu burty, lub ciężkim frachtowcem beztrosko sunącym sobie na przecięcie kursu. Nastawiam urządzenie na sześć mil zasięgu i swoimi czterema węzłami usiłuję przeskoczyć te morską autostradę. Nie jest łatwo bo prędkość własna mizerna a wciąż nowe frachtowce niczym króliki z kapelusza wyskakują ciągle na brzegu ekranu zmieniając sytuację z jasnej na mniej jasną a czasem nawet na zupełnie zagmatwaną. Chwilka odsapki pośrodku pasów ruchu i teraz muszę zwracać uwagę na prawą burtę, jest gorzej bo o ile przedtem ładowałem się co prawda niczym pod walec drogowy przed dziób stalowych olbrzymów to, teoretycznie przynajmniej, byłem w prawie i wystawiając im czerwone światełko miałem jednocześnie pierwszeństwo i prawo wolnej drogi, zupełnie inaczej niż teraz. Przecinam tor wodny maksymalnie prostopadle by było jak najkrócej i zgodnie z przepisami. Uszkodzona antena UKFki nie daje mi szansy na rozmowę ze statkami, no chyba żeby z całkiem bliska, ale to całkiem i bliska działa mi na wyobraźnię tak bardzo, że na wszystkie możliwe sposoby staram się trzymać poza zasięgiem. Wyglądam przez szybę, sytuacja się klaruje, normalnie. Jak i tyle razy przedtem. Pozdrowienia - J.Czyszek
|
Autor: | ZyciePoZyciu [ 18 gru 2014, o 14:24 ] | ||
Tytuł: | Re: fragmencik malutki wększej całości | ||
Na grudniowo. Wszelkie podobieństwo do statków, miejsc i osób jest przypadkowe i niezamierzone. Prognoza jest na dwanaście z nordu. Jezus Maria, na dwanaście. Jutro koło południa. Na razie jest szósta wieczór grudniowego popołudnia. Jest ciemno, światła portu odbijają się w czarnej wodzie i niczego tak naprawdę nie oświetlają. No może poza skrawkiem nabrzeża przy którym stalowy kuter wyrzuca swój ładunek na brzeg. Dwie sztaplarki z zapalonymi reflektorami, czarne w półmroku wożą na przemian stosy plastikowych skrzynek. Od kutra do rozświetlonych i zabezpieczonych pasami grubej folii otwartych drzwi chłodni. Jadą przez nabrzeże, zaraz obok nas i potem przez pokryty błotem i kałużami plac przed chłodnią. Pada śnieg zmieszany z deszczem i wieje, jak na razie, jakieś nieco porywiste cztery z południa. Nie ma na co czekać. Biorę wodę parcianym strażackim wężem z hali chłodni. W czasie tankowania wpadam jeszcze na chwilę na zacumowaną za nami "rufę" gdzie dwaj moi starzy kumple z podstawówki, jeden szyper i właściciel statku, drugi pracujący u niego mechanik patrzą na mnie jak na wariata. Dziabiemy po jednym z butelki na małym stoliku w kącie mesy przypominającym przedział kolejowy drugiej klasy. Ławeczki takie same, kropka w kropkę pokryte kolorowym skajem mającym nadać im wodoodporność. Tyle tylko, że skaj tutaj jest brudnozielony. Stolik za to pokryty czerwonym linoleum. I butelka, całkiem przezroczysta. Koledzy są po robocie i idą do domu. Zostawiają swój statek w porcie a ja idę na swój, którym za chwilę wypłynę w to ciemne morze za główkami. Teraz akurat prosto pod wiatr, chociaż niezbyt silny. Po drodze zgarniam jeszcze swojego mechanika, który protestuje wraz z armatorem wspólnym głosem, że jakby co to oni tylko do Gdyni. Proszę delikatnie oficera wachtowego by dopilnował osobiście węża wodnego i czy aby woda nie wywala na pokład odpowietrzeniami. - Jak wywala, natychmiast zakręcać. Zostajemy w kabinie nawigacyjnej we trzech. Oczy mam na wysokości nabrzeża i w zasadzie jedyne co widzę to koła przejeżdżającej właśnie sztaplarki. - Panowie, sprawa jest oczywista. Nie popłyniemy, nie mamy pieniędzy. Trzeba będzie oddać, a z czego oddamy skoro duża część już wydana. Remont silnika, malowanie, ubezpieczenie, paliwo, mechanik... - wyliczam po kolei przy ostatnim patrząc mechanikowi prosto w oczy. Nie ugina się zupełnie ale chyba tak dla pozoru bo kalkulacja jest rzeczywiście całkiem jasna a jak na razie wypłaty jeszcze nie było. - A jak przywieje tak, że nigdzie nie będziemy mogli wejść? - To wejdziemy do Świnoujścia... albo do Gdyni. Zobaczymy co będzie bliżej i co będzie lepiej. -Jeszcze nigdy nie było tak, żeby nie można było wejść do Gdyni, albo do Świnoujścia. Jedno jest na bank, musimy jechać teraz a nie za dwie godziny. - Woda! Leje się! - za panoramiczną szybą kabiny nawigacyjnej widać zamieszanie. Czyjeś nogi tupczą o deski pokładu i rozdeptują ten mokry śnieg, który się już zdążył zebrać w zakamarkach pomiędzy nawiewnikami. - Odpalaj, Richard. Mechanik znika paroma schodkami w ciemności mesy. Rozjaśnia się na chwilę kiedy otwiera wodoszczelne drzwi maszynowni, w której na stałe zawsze świeci się jarzeniówka. Rysiu siedzi na narożnej kanapce i kręci głową. - Ale to będzie, kruca fux, aby życie miało smaczek, raz dziewczynka, raz... - sentencjonalnie kończy po swojemu i też znika w mesie. Mija kilka minut. Załoga zwija parcianego węża, którego trzeba będzie podwiesić, chociaż na chwilę, na zapasowym fale do góry tak by ściekła z niego cała woda i nie pozamarzała nam przypadkiem w tej prawie polarnej aurze. Krótki wizg rozrusznika i prawy silnik odpala z krótkim gdakaniem. Zawsze najpierw odpalamy prawy silnik, lewy dopiero potem. Tak się jakoś utarło. Na prawym jest podwieszony alternator i od razu mamy ładowanie akumulatorów. Nawet przy niskich obrotach. Na lewym wisi prądnica i w zasadzie oba by musiały pracować z różnymi prędkościami aby ładowanie było podobne. Paranoja. Na szczęście rozdzielnia prądu rodem prosto z jakiejś ruskiej submariny całym rzędem dwuręcznych hebelków i obrotowym wybierakiem z amperomierzami wielkości deserowych talerzyków, pozwala rozdzielić i źródła i odbiory. Kiedy odpala drugi silnik lecę po przełącznikach urządzeń w kabinie nawigacyjnej. Simrad pod sufitem, radar na pulpicie, UKFka za plecami i tablica rozdzielcza świateł nawigacyjnych na ścianie lewej burty. Po naciśnięciu klawisza z krótkim kontrolnym gwizdem na schematycznym planie statku zapala się kolejna kolorowa lampka. Zielona i czerwona na burty, białe na maszt i rufę. Gaszę po kolei dwie lampy sufitowe i zapalam białe bździdełko nad mapą. Wszystko gotowe. Radar odlicza swoje dwie minuty do rozgrzania mgnetronu, odprawa wyjściowa zrobiona zaraz po wejściu i nikt się nie będzie nas czepiał, wystarczy krzyknąć przez radio. Wychodzę na górę gdzie przy kole sterowym czeka już sternik a wachtowy melduje, że wszyscy są i wszystko gotowe. Przed dziobem wiatr i czerń nocy podkreślona jeszcze światłami pokładowymi tego wyładowującego ryby kutra przycumowanego do nabrzeża przed nami. I zacinające w tym świetle smugi padającego śniegu. Pojedyncze i daleko im jeszcze do zamieci. Jedziemy. Dziobowy szpring, rufowa, pierwsza ze zdwojonej dziobowej, druga. Szybko to idzie i sprawnie i bez wielu komend. Po oddaniu dziobowej żeglarz po nabrzeżu biegnie w kierunku rufy do pozostawionego rufowego szpringu. Nie jest dobrze biegać skrajem nabrzeża po śnieżnej brei ciemnym i wietrznym grudniowym popołudniem. Nasz kecz nie jest wielkim żaglowcem. Ma swoje prawie trzydzieści metrów i waży, ze wszystkim, ze sto ton. Przy takim odejściu nic się nie dzieje szybko. Ze ślepą determinacją, owszem, ale nie szybko. Wiatr od dziobu zaczyna nas cofać. Ale cofnąć się nie pozwala szpring rufowy cały czas wiążący nas do nabrzeża. Lina się napręża i tak chwilę tkwimy. Na ciasnej rufówce robi się tłoczno. Dwu grubo ubranych usiłuje wepchnąć baloniasty odbijacz pomiędzy rufowe nadburcie a starą oponę nabrzeża. Coś z tego siłowania się statku i wiatru musi wyniknąć. Powoli dziób odsuwa się od nabrzeża. Czekam, musimy odjechać kawałeczek bo ten kuter przed dziobem stoi dosyć blisko i zabiera trochę miejsca na manewry portowe. Wiatr usiłuje zdmuchnąć mi czapkę i śniegiem zakleić oczy. Prawy silnik wstecz, lewy naprzód, oddać szpring. - Kolego, na pokład. Po wantach, po wantach... Rośnie pas czarnej wody oddzielający nas od nabrzeża. Wielkim kołem sterowym mocno na prawą burtę, oba silniki naprzód, bardziej naprzód, wyrównanie. Oświetlony kuter zostaje po lewej, światła na nabrzeżu przestają oślepiać Przed nami kolorowy poblask obu główek i białe grzywki fal na czarnej wodzie. Do awanportu wchodzi rozkołys i po raz pierwszy unosimy się w górę i, z sykiem rozcinanej dziobem wody, opadamy w dół. *** Idziemy po szarym morzu. Pod niskimi chmurami. Bez słońca. Z wodą zamarzająca na pokładzie i przemieniająca jego klepki w ślizgawkę. Idę lewym baksztagiem maksymalnie w górę by zyskać jak najwięcej miejsca kiedy wiatr się obróci. Wsłuchuję się w komunikaty pogodowe, ale to wszystko co słychać w UKFce jest niewiele warte bo bardzo ogólne i najwyraźniej z innego niż moje źródła. Na razie sprawdza się moje. Nie wieje wiele. Tyle tylko by pofałdować morze. Jest nawet ciepło, stosunkowo, póki idziemy z wiatrem. Wachta zmienia się na pokładzie co dwie godziny. Cztery osoby na wachtę, po pół godziny dla sternika, reszta na dół. Obserwatora nie wystawiam, wystarczy to co widzę na radarze. Oficer w kabinie nawigacyjnej dla wypełnienia dziennika i orientacji pobieżnej tego co widać na radarze. Urządzenie nie jest stabilizowane kursowo i każde echo jest na nim rozmazanym zygzakiem odniesionym do nas na środku ekranu. Usiłuję podrzemywać zgięty niczym scyzoryk na narożnej kanapce z twardym materacem. Idziemy na żaglach i prawym silniku by zapewnić energię dla wszystkich urządzeń. Akumulatory są słabe i połowa ich pojemności dawno już się wypełniła. Siarką zapewne. Aby zapewnić działanie elektrycznych grzejników, jednego w mesie kapitańskiej dającego ciepło także do kabiny nawigacyjnej i dwu w mesie załogowej trzeba odpalić agregat, który da nam dwieście dwadzieścia voltów i rozgrzeje chociaż trochę powietrze na statku. Sam agregat, chłodzony powietrzem, tez jest źródłem ciepła. Dwanaście kilowatów pracujące w przestrzeni niewielkiej maszynowni rozgrzewają ją do wartości tropikalnych. Na dłuższą metę nie da się w niej przebywać w ubraniu i mechanik, który ma w maszynowni koje oddzieloną jedynie sklejkowym przepierzeniem od tego piekielnego agregatu obsługuje silniki i poleguje w koi ubrany jedynie w podkoszulek i krótkie kalesony. Lewy silnik miał wymienianą pompę wody i Richard się trochę o niego boi. Mówi, że pompa musi się dotrzeć i silnik nie może pracować zbyt długo. Mechanicy i ich mechaniczne wymagania... *** Wieczorem, po dobie spędzonej na pokładzie i w kabinie nawigacyjnej poddaje się. Zostawiam jacht Doktorowi a sam walę się w swojej kabinie do koi. Lubię ta kabinę chociaż jest bardzo malutka. Wysoka koja z zasłonką, pod nią szafki, biureczko, umywalka, lustro i szafka z płetwonurkiem. W nogach koi wysoka szafa na ubrania. To wszystko. Światło dzienne dociera tutaj tylko przez gruby pryzmat wstawiony w klepki pokładu. Oczywiście tylko w dzień bo nocą pryzmat jest ciemny i tylko z drugiej strony, od pokładu widać czy kapitan śpi czy czyta coś sobie jeszcze do podusi. Stalowy szot oddziela kabinę od maszynowni z jej piekielnie hałasującym agregatem. Wiatr tężeje i zgodnie z moim, to znaczy z amerykańskim, modelem przechodzi na północ. Fala rośnie. Rejestruję to półświadomie drzemiąc w coraz bardziej się kołyszącym łóżku. Rejestruję też półuchem wszelkie odgłosy w mesie i kabinie nawigacyjnej, które dobiegają do mnie przez cienką ściankę. Generalnie to powinno tam być cicho. Ale coś szemrze. Przewracam się na drugi bok, ale szemrze coraz głośniej. I w końcu wymiana poglądów mechanika na temat żeglowania i Doktora na temat mechanika. Kurka wodna! Zrywam się z koi i jednym susem jestem w saloniku. Łódka kołysze się dosyć mocno, ze wskazaniem na lewą burtę co znaczy, że zrobiliśmy zwrot i idziemy teraz półwiatrem w stosunku do rosnącego wiatru z północy. Dwaj dyskutanci pomiędzy mną. Mechanik w podkoszulku i w krótkich gaciach, Doc w swojej policyjnej kurtce zrabowanej chyba kiedyś jakiemuś duńskiemu stróżowi prawa. W czapce i szaliku. Kontrast. Mechanik gruby a Doc chudy. Mechanik spocony a Doktor drżący z zimna. Też mi, cholera, starcie personalne. Śpię jeszcze, chociaż ręką daję znaki, że jestem. Klapię na taboret i zapieram się o maszt żeby nie polecieć na stół. Miękko idziemy w górę, pochylenie na lewą burtę, szum szorującej o kadłub wody, prostujemy się i przyciska mnie do masztu. Richard zaklinowany w kacie kanapki, doktor na najniższym szczeblu schodni rozświetlonej słabym poblaskiem radaru i bździdełka z kabiny nawigacyjnej. - Co jest? - podejmuję obowiązki. - Muszę odstawić silnik. Bo się pompa zatrze. I agregat. Też nie może tak długo chodzić w jednym rzucie. - mechanik ma dosyć tropikana w swojej kabince. I pewno też trochę racji co do mechanizmów. Nie mogą zasuwać tak bez przerwy. Doktor z kolei obawia się o bilans energetyczny i ciepło, chociaż teoretyczne, wewnątrz żaglowca. Z drugiej strony nie będę się po ciemku pchał do portu. Na razie wieje do siedmiu a do zapowiadanej dwunastki jest jeszcze dobre pół doby. Oba gaflowe żagle zarefowane na pierwszy ref i nie ma co się z nimi po ciemku za dużo szarpać. - Dobra. Bezan w dół. - do Doktora - Jak skończy i zgasi salingówki odstaw oba silniki. - do mechanika. - Ale... - Richard chce coś powiedzieć żeby załagodzić niespodziewany z Doktorem konflikt. - Po prostu odstaw. Do rana. Słyszę nad głową hałasy zrzucanego żagla. Luzowanie obu fałów, walnięcie bomu o pokład nadbudówki. Pisk gumowych podeszw na mokrych klepkach. Zarzucam kurtkę i ostrożnie wystawiam głowę spod zasuniętej klapy zejściówki. Zapalone lampy podsalingowe rażą oczy. Czerń nocy poza kręgiem oświetlonym światłem jest grudniowa. Powietrze przechylone wilgocią a czarne morze po zawietrznej spienione nagle bielą bliskie i syczące. Sternik wyprostowany pośród skołtunionych zwałów zrzuconego mu prawie na głowę żagla stara się nie tracić z oczu właściwego rombu na tarczy kompasu. Wyślizgane koło wiruje w takt powodującej myszkowanie fali. Po zrzuceniu bezana prostujemy się nieco. Doktor zawija banderę na noku gafla w ciasny pakunek, który chowa pomiędzy zwoje żagla przytrzymane właśnie ostatnim krawatem. Niewidoczne postaci przy nagielbankach wybierają obie dirki i zawietrzny baksztag. Wszystko zamocowane na mocno. Gaszę salingówki i wsadzam głowę w dół do mesy gdzie Richard w dalszym ciągu tkwi nieruchomo w rogu kanapki. - Odstaw. Cisza. Następuje cisza tak charakterystyczna dla pędzonego wiatrem statku. Wiatr rośnie i zaczyna gwizdać na naprężonych wantach po nawietrznej. Kołyszące się w rytm fali bomy trochę się poruszają przepuszczając przez swoje bloki odcinki liny, które pędzą rolki, z których któraś zaskrzypi kiedy kecz położy się na zawietrzną a któraś kiedy się wyprostuje. Morze zaczyna huczeć. Zaśmieje się krótkim trzepotem wolny lik naprężonego grota. Zaklaszcze zbloczem o żagiel wyluzowana dirka. Jedziemy. Wyłączam światełko nad mapą. Teraz każdy amper jest ważny, i zamykam drzwi od kabiny. Znowu jestem w swoim własnym prywatnym świecie gdzie nikt nie ma wstępu. Chyba, że najpierw zapuka. Pukanie. Najpierw delikatne, które do mnie nie dociera. Potem mocniejsze, takie już się przebijające przez barierę snu. Nie na tyle aby obudzić ale takie aby rzucić przez drzwi dobrze wyćwiczone i zdecydowane; - Tak? - Świta. - Bury to musi być świt bo pryzmat czarny jak noc najgłębsza. Ponieważ jednak świta to są potrzebne decyzje co dalej robimy. A jeżeli są potrzebne decyzje to i ja jestem potrzebny na pokładzie. To taki bardzo prosty ciąg logiczny. Ale konsekwencją jest wystawienie nosa poza ciepły śpiwór, zarzucenie na siebie warstw ciepłego ubrania, które kołyszą się powieszone w nocy na wieszaku. Najpierw skarpety, dwie warstwy, i spodnie, polar, sweter, kurtka i czapka. Kabina jest ciasna na wszelką ubraniową ekwilibrystykę ale mam wprawę i robię to automatycznie prawie. Jednocześnie staram się wyczuć jak wieje, skąd wieje i co na to nasz statek? Jest już po siódmej i rzeczywiście coś na kształt świtu próbuje się przedrzeć przez niskie statusy. Wieje na pewno już więcej niż siedem ale fala nie jest duża bo zasłonięta przez wyspę, która ciemniejszym od nocy pasmem leży przed nami i po prawo prawie do trawersu. Za trawersem niewyraźne w półmroku sfalowane na potęgę morze. Na zawietrznej gładsze trochę bo zasłonięte od bezpośredniej furii żywiołu. Zeszliśmy przez noc trochę za nisko. Ale niewiele. Dwie, najwyżej trzy mile. Wystający w morze cypel wyspy osłania i nas i morze od północnego wiatru. Nie powinno być z Richardem kłopotu by dać te trochę obrotów więcej ponad nominalną średnią. Ostatnie miesiące pływałem bez mechanika i nie będzie mi tutaj mechaniczny taki człowiek... Przy kole sterowym drobne dziewczę mocuje się z falą. Zabieram je jej na chwilę i nachylam się ustami do ucha bo na pokładzie panuje rwetes. Od wiatru, od morza, od żagli. - Idź do mechanika, kłaniaj się nisko i powiedz, że go pozdrawiam. Czekaj, czekaj. I powiedz jeszcze, że go proszę by załączył oba motory. Dziewczę znika pod pokładem, który coraz wyraźniej wyłania się z mroków nocy. Jest w tym jakieś przesilenie, chociaż widać, że dzień zdobywa sobie poszczególne przyczółki z trudem i powoli. Od steru nie słyszę startowania silników. Zapaliła się tylko czerwona lampka na przymocowanym do szotu pokładówki panelu kontrolnym obu silników. Potem strzałka prawego obrotomierza drgnęła z lewej na prawą do tysiąca obrotów. Po chwili spadła do pięciuset wolnego biegu. Chwilkę trwało zanim ożyła druga wskazówka. Dziewczę przycupnęło za osłoną pokładówki. W zejściówce ukazała się okrągła głowa Richarda. - Niech pochodzą trochę na luzie. - ?? - Na luzie, niech pochodzą. - wiatr porywa słowa i czyni je niewyraźnymi. - Muszą się nagrzać. - To wcześniej były za mocno nagrzane a teraz są za zimne? Mechanicy. Mobilizuję dziewczę by wyciągnęła na pokład całą swoja wachtę i te, która ma ich zastąpić o ósmej. Trzeba zrzucić grota a z całego naszego otoczenia wynika, że może to nie być wcale takie proste. Powoli z zejściówki na śródokręciu zaczynają się wysuwać ludzkie postaci. Ostrożnie aby się nie poślizgnąć na zalodzonym miejscami pokładzie idą w kierunku rufy. Do mnie. Ustawiam towarzystwo po zawietrznej i odliczam do ośmiu. Po kolei każdego imiennie trzeba policzyć przed taka większą akcja w sztormie na oblodzonym pokładzie i po zakończeniu tak samo. Czy wszyscy są na pokładzie. Sześciu chłopa do jednego zarefowanego żagla powinno być dosyć. Jednego do steru a dziewczę do nawigacyjnej. By była osłonięta od wiatru i gotowa gdyby co. No co? Zawsze się może coś wydarzyć. Idę trochę do wiatru i ustawiam się w bajdewindzie. Rzecz cała przy zrzucaniu takich żagli polega na tym by ich nie dopuścić do łopotu. Bo łopot skończy się porwaniem żagla. A to jest żagiel dacronowy z dacronu nr 400. Tego się nie da zszyć ani ręcznie ani na zwykłej maszynie do szycia. Ponieważ nie można dopuścić do łopotu to oczywiście też nie można stawać w linii wiatru. Żagiel na segarsach można zrzucić na każdym kierunku wiatru. Nawet w baksztagu, chociaż jest to niewygodne bo długi bom znaczną swoją częścią pozostaje poza burtą. Dokładnie dlatego właśnie, by nie pracować ponad sztormową, lodowatą wodą ustawiłem kecz w bajdewindzie. A nie wolno stawać w linii wiatru bo łopoczące mocno żagle, z miotającymi się u góry gaflami, mogą połamać maszty. Przy odpowiednio silnym wietrze i odpowiednio sfalowanym morzu, tak jak dzisiaj, połamią maszty na pewno. Nigdzie nie trzeba się spieszyć. Mamy czas. Każdy ruch trzeba przewidzieć, do każdego ruchu się przystosować. Z głową i powoli. Ale skutecznie, oczywiście. Gafel ma dwa fały, jeden kontrafał i gaję, czyli linę idącą z pokładu do noku gafla. Przed każdym działaniem należy wybrać cały luz nawietrznej dirki tak aby bom nie spadł luźno na pokład. Potem luzując pikfał i wybierając gaję ustawić gafel prostopadle do masztu. Teraz można wybrać kontrafał jednocześnie puszczając luźno gardę i luzować dalej pikfał cały czas kontrolowany gają tak by gafel opadał pod kątem prostym do masztu. Proste jak drut. Idę z nimi do masztu, każdemu daję właściwą linę do ręki i każdemu tłumaczę co i jak będziemy robić. Pik idzie w dół tak jak trzeba. Żagiel traci kształt i gafel ustawia się prostopadle do masztu. Teraz trzeba wybrać kontrafał gardy. Dwu krzepkich żeglarzy ciągnie linę w dół, a trzeci, równie krzepki, zaparty o nagielbank przy maszcie twardo trzyma fał gardy i nie daje sobie by go poluzować. Patrzę na to z niedowierzaniem bo każda chwila tak zwieszonego żagla kroi mi wprost serce wizją jego strzępów łopoczących na sztormowym wietrze. - Puść - mówię głośno i dobitnie. Nie żeby jakoś ekspresyjnie ale na tyle wyraźnie by być słyszanym przez wizg wiatru coraz głośniej wyjącego na wantach. W odpowiedzi mówi coś do mnie. Coś czego nie słyszę, chociaż widzę, że liny nie puścił. - Puść - mówię głośniej. W odpowiedzi żeglarz też mówi głośniej. Teraz słyszę. Mówi, że nie może puścić tej liny, bo jak ją puści to gafel spadnie nam na głowy i komuś może zrobić krzywdę. - Puść. K... ...ć. - mówię, tym razem wkładając w to co mówię całe swoje serce, całą swoją pasję i całą swoją wiedzę o TYM gaflu na TYM żaglowcu. W odpowiedzi słyszę, że nie może puścić bo... coś tam. Chwytam gościa za jedną rękę, wyjmuję fał z drugiej i nie puszczając pierwszej swobodnie, na ile rozkołys pozwala, prowadzę do koła sterowego. - Trzymaj w bajdewindzie i pod żadnym pozorem nie stawaj do wiatru. Zostawiam mistrza fałowego na rufie a ze sobą do masztu zabieram dotychczasowego sternika. Sprawa nie jest jednak taka prosta jakby się wydawało. Podłączamy się we czterech do kontrafału a ten ani drgnie. Mamy problem. Nie możemy zrzucić żagla bo ten nie chce zejść. Najprawdopodobniej zalodziło zblocze fału gardy i zamurowana na amen u góry lina nie chce puścić. Nie ma mowy byśmy mogli pójść na wyspę pod wiatr z łopoczącycm żaglem. Nie ma też mowy bym mógł kogoś wysłać w tej chwiejbie na saling by spróbował skuć z bloków lód. Za duże ryzyko. Można wejść głębiej za wyspę, tak by bardziej osłaniała od wiatru i spróbować jednak wejść na maszt. Czuję jednak, że to mi się, mimo wszystko, nie podoba. Albo pójść z wiatrem do Świnoujścia. I to jest właściwe rozwiązanie. Fałmistrz w międzyczasie wynajduje trzecie, wyjście. Kiedy tak stoję zamyślony i rozważający przy maszcie nagle bukszpryt wchodzi w wodę. Potężny wstrząs przechodzi przez cały żaglowiec. Który ustawiony do wiatru i zatrzymany nagle przez falę wpada w paroksyzm dzikich drgawek od łopoczącego żagla i szalejącego w górze masztu gafla. Pandemonium jakieś. Nic nie słyszę bo skok ciśnienia krwi w jednej chwili zablokował mi uszy. Idę na rufę. Z chęcią mordu w oczach. To musi być widać bo fałmistrz zastyga w bezruchu jakby sparaliżowany wzrokiem Bazyliszka. Płetwa sterowa pozostaje zablokowana na prawej burcie. Ponieważ się cofamy to i odpadamy z powrotem na właściwą stronę wiatru. Kiedy dochodzę do pokładówki zablokowane w otwartej pozycji składane drzwiczki do kabiny nawigacyjnej urywają haczyk i całym impetem zatrzaskują wejście. Po następnym kroku na następnej fali się otwierają i kiedy w końcu już mam dopaść sternika drzwiczki się zamykają ostatecznie. Walnąwszy we framugę urywają się z zawiasów i, razem z framugą, wpadają do środka, na podłogę. Zaraz za drzwiczkami sternik. Zabukowane w kabinie nawigacyjnej dziewczę, obok której w krótkim odstępie czasu przeleciały najpierw urwane drzwiczki zaraz potem sternik, na szczęście nie robiąc jej żadnej krzywdy, wystawia do góry bladą twarzyczkę. Automatycznie stawiam ją za kołem, które w tej chwili wydaje się zbyt wielkie na taką drobna postać. - Trzymaj tak jak teraz - mówię jednocześnie patrząc po masztach, czy jeszcze stoją. Stoją. Za to od masztu krzyczą, że poszedł. Trzęsiawka wykruszyła lód z bloków i fał puścił sam z siebie. Dzielne chłopaki przyłożyły się do reszty lin i mają grota na bomie. Manetki silników do przodu. Obie śruby zaczynają młócić morze i szerokim łukiem wychodzimy na wiatr. Teraz już można. Celuję bukszprytem w sam wschodni koniuszek długiego falochronu. Jest cały biały od łamiącej się na nim fali. Tylko główka, sam cypelek malutki jest wolny od piany bo przy tym kierunku wiatru osłonięty wysokim brzegiem. Spłachetek gładkiej wody wielkości boiska futbolowego w tym, akurat, wejście do portu. Udało się wjechać. Kilka godzin później kiedy sztorm osiągnął paroksyzm jedenastu, co najmniej, stopni. Kiedy całe morze za falochronami wydawało się białe i pokryte fruwającą w powietrzu pianą, wszedł pomiędzy główki jeszcze kuter estoński. Potężna, ciężko załadowana "rufa" z silnikiem kilkuset konnym. *** Puste i mokre ulice malutkiego miasteczka. Szybki grudniowy zmrok ponad nimi. Pusta portowa knajpa, do której się schodzi w dół po kilku schodkach. Stoły, krzesła. Bar z rzędem butelek na półce przed lustrem. Coś się tam sączy z radia Bożonarodzeniowo bo to ten czas właśnie. Tylko śniegu nie ma. Po naszej stronie morza był. A tutaj nie ma, okna sutereny wychodzą na ulicę bez śladu żadnego pojazdu. Za ulicą nabrzeże, basen portowy z garstką kutrów niespokojnie pracujących na cumach szarpanych wchodzącą do portu martwicą i wiatrem, którego impet tutaj już trochę osłabiony ciasną zabudową miasteczka. Daleko ma południe miarowy odblask latarni morskiej kładzie się blaskiem na chmurach. Ale to tylko wtedy kiedy się temu staranniej przypatrzeć. To tak samo jak te dwie mewy tkwiące nieruchomo pod wiatr błyskiem bieli rozłożonych skrzydeł nad czarnym zarysem falochronu. Siedzimy w kilka osób przy jednym ze stołów robiąc za cały ruch knajpiany, który bez nas najwyraźniej dzisiaj już szykował się do zamknięcia. Za wysokim kontuarem baru starszy mężczyzna z siwą brodą leci ściereczką po szklankach. Na chwilę tylko przerywa by donieść nam do stolika to co jeszcze domawiamy do bogatego kompletu zastawy na blacie. Odmarzam. W przenośni i dosłownie. Wizg wiatru ponad dachami magazynów portowych to zupełnie nie jest to samo co wizg wiatru w olinowaniu, a biała piana na falochronie tutaj, we wnętrzu portu zupełnie nie jest tą samą białą pianą na falochronie kiedy się na niego patrzy od strony morza. Błysk światła odbitego od chromów ekspresu do kawy nie jest w żadnym wypadku poblaskiem od ekranu radaru a kolorowe blaski butelek przed lustrem nie są tablica rozdzielczą świateł pokładowych. Chociaż bardzo ją przypominają. - Panie starszy! Jeszcze raz! - to brzmi podobnie w każdym języku świata. W knajpie portowej normalnie zawsze jest pomieszanie, zrozumiałych dla wszystkich języków. Nawet teraz, w pustym lokalu mamy trzy. Słychać polski pomiędzy nami, lokalny leci z radia a z barmanem rozmawiamy po angielsku. Drzwi otwierają się gwałtownie i powstaje w nich tumult sześciu nowych potężnych postaci. Twarze radosne i zaczerwienione wiatrem, porozpinane kurtki. Natychmiast z łomotem przysuwają do siebie dwa stoliki. Barman odruchowo spogląda w stronę telefonu. Do języków w użyciu natychmiast dochodzi estoński i po chwili rosyjski, którym rosły olbrzym, w imieniu grupy, składa szerokie zamówienie. To załoga tego kutra, który wszedł do portu za nami. Szyper wkłada ręce do kieszeni płaszcza i garściami wyciąga z nich pomięte banknoty. Kładzie na stoliku i po chwili cały blat jest zasypany kolorowymi papierkami. Richard trzeźwieje natychmiast. - Sprzedał ładunek - szeroką dłonią zgarnia ze stołu ostatni pełny kieliszek. Łyka wprawnie. - Panowie, jeżyk. Dziewczyny do środka - nie chce mi się wierzyć. - Żartujesz? - Richard jest rybakiem, też sprzedawał ładunek na Wyspie i niejedno już tu widział. - Nie żartuję, idziemy - Dziewczyny do środka, chudy Doktor zapiera się o szerokie bary Mechanika i tak, w szyku obronnym, żegnani szerokim gestem po rosyjsku i milcząco, zza baru, po skandynawsku opuszczamy ciepły lokal po kilku schodkach na wietrzny i ciemny poziom ulicy. Cholera jasna. Wzdłuż drogi, w następnym portowym basenie, stoi przy kei nasz żaglowiec. Nie udało się podłączyć kabla do prądu. Bosman portu licząc butelki w dostarczonej właśnie przez współpracowników skrzynce mimochodem zauważył, że nie będzie nas kasował za postój, ale prądu też nie będzie. - Macie agregat, nie? - Akumulatory na takie dictum zaczynają padać chociaż oświetlenie zostawiłem tylko w kilku niezbędnych punktach. Daje to efekt półmroku i ciepła jednocześnie. Zamierające żarówki podświetlają pomalowane na brązowo szoty i deski kojowe. Ciepła dostarcza butla i gazowy promiennik, który dorzuca do oświetlenia bordowo niebieski poblask. Stajemy z doktorem na pokładzie przy zejściówce stromą schodnią prowadząca do mesy załogowej, w której przy rozłożonych stołach zgromadziła się większość ekipażu. Kubryk niewolniczy, jak dowcipnie armator nazywa mesę załogową, pełen jest skupionych twarzy. Pokład lekko się kołysze na portowej fali a z dołu dobiega cudny głos cud dziewczęcia, które w niczym nie przypomina zżeranego choroba morską tłumoka skulonego na koi kilka godzin wcześniej. Sopranem a capella Ave Maryia wibruje po niskim pomieszczeniu. Wydobywa się na pokład i pomieszane z wiatrem szybuje nad uśpionym miasteczkiem. - Za dużo dla mnie emocji - szturcham Doktora pod żebro - przerzucę się chyba na szybownictwo... Pozdrowienia - J.Czyszek
|
Autor: | ZyciePoZyciu [ 28 gru 2014, o 22:12 ] | ||
Tytuł: | Re: fragmencik malutki wększej całości | ||
Rejs na Fifong Landsordt to latarnia morska żywcem przeniesiona z krainy muminków. Wysmukła wieża posadowiona na wierzchołku wynurzającej się z morza skały, wąskim przesmykiem wzburzonego morza oddzielonym od południowego cypla większej wyspy o tej samej nazwie. Landsordt rozdziela sztokholmski archipelag tysięcy wysp, skał i plątaniny przesmyków na dwie części. Dwie jakby drogi do stolicy Królestwa Szwecji. Na wschód szlak dłuższy i bardziej splątany. Na zachód i północ morzem poprzez system śluz na jezioro Malaren i do Sztokholmu. W pobliżu wyspy i latarni położone jest Nynashamn. Port a właściwie przystań promowa z przytuloną doń mariną dla jachtów to jakby górka rozrządowa, z której można i w lewo i w prawo. Na zachód i na wschód, jest to też dobre miejsce na podejście do szkierów z morza i równie dobre by wziąć z niego kurs na południe. Do kraju. Wyszliśmy z Nynashamn zachodnim wyjściem. Wąskim i trochę płytkim ale za to do samego morza osłoniętym przed silnym południowym sztormem, który zaraz za ostatnią parą torówek zanurzył bukszpryt w wodzie. Przetoczył się falą przez dziób i bryzgami zmoczył sternika. Morze poznaczone białymi grzywami. Niebieskie. Niebo rozświetlone słońcem. Zwarty szereg cumulusów z zadziwiającą prędkością przesuwający się nad głową. Po lewej przysłonięty przestrzenną mgiełką zarys brzegu Landsordtu. Po prawej i przed dziobem morze. Sierpniowy sztorm. Nie tyle bardzo silny co wprost w dziób. Z rozbudowaną falą, która trzyma żaglowiec niby w uchwycie. Niczym za twarz i oba silniki są za mało aby wydusić coś więcej ponad półtora węzła do przodu. Dwa dni wcześniej, z drugiej strony archipelagu już próbowałem. Czarterowa załoga ma własne wyobrażenie o wakacjach pod żaglami. Silny przeciwny sztorm się w nim nie mieści. W trzy godziny po minięciu ostatnich skałek zostałem na pokładzie sam. Wiatr, morze, słońce i narowiste koło sterowe w dłoniach. Reszta dzielnej załogi zaległa pod pokładem. Widok przypominał hekatombę polowego szpitala po brzegi wypełnionego cierpiącymi pacjentami, którym jest już wszystko jedno. Jeden tylko żeglarz stał wczepiony rękami w wanty grotmasztu. Wpatrywał się w morze i gdy ono następowało jakąś większą falą drapał się od wewnątrz na trzy szczebelki wyblinek w górę tak, że wchodząca na pokład woda przechodziła pod nim. Schodził te trzy szczebelki w dół i dalej wpatrywał się w morze. Do następnej fali kiedy zaczynał swoją wędrówkę ad rebus, z powrotem. Zawróciłem przed perspektywą czterech samotnych dób za sterem w towarzystwie tylko tego jednego wspinacza. Obawiałem się, że obaj byśmy tego nie wytrzymali. Gdy tylko wysepki wygładziły morze załoga tłumnie wyległa na pokład. Teraz liczył się czas. Nocleg przy kei w Sandhamn i następnych dwanaście godzin na przejście wewnętrzna i osłonięta droga do Nynashamn i Landsordtu. Może się wydmucha. Nie wydmuchało się, spadło na nas po drodze szarością deszczowych chmur i szkwałów odbierając urokliwej trasie wśród szkierów normalny jej przepyszny urok. Zaraz za Dalaro się rozjaśniło. Odsłoniło widok na zatokę przed Nynashamn i na jej niebieskim tle białą sylwetę promu raźno, mocą swych potężnych silników, sunącą prosto do Gdańska. Trudno było tego promu nie zauważyć. Powolutku zyskujemy do Landsordtu wysokość. Pod wiatr i pod falę. Odpadłem nieco w prawo by brać morze z lewego bajdewindu. Nie za dużo bo wyspa blisko po prawej burcie nie daje przestrzeni na halsowanie. Przy takim dziobaniu fali wydaje się, że stoimy w miejscu. Kołyszemy się tylko zwariowanie z dziobu na rufę. Zanurzenie dziobu powoduje wizgot wychodzących z wody śrub napędowych. Silniki zyskują na obrotach, zmieniają gang na wyższy. Kiedy dziób idzie w górę pomruk maszyn staje się basowy. Kadłubem wstrząsają dreszcze; od uderzenia fal, od śrub głęboko zanurzonych w wodzie. I potem znowu. Bryzgi wody na dziobie. Słońce zapala tęczę na porwanej wiatrem pianie spływającej z kotbelki. I tak kwadrans po kwadransie, godzina po godzinie. Coraz bliżej zawietrznego brzegu. I troszeczkę do przodu. Dodać ten prom do stojącej na nabrzeżu kasy biletowej to było jakby do dwu dodać dwa. Termin czarteru a więc i czas wakacji kończył się mojej załodze pojutrze. Sierpień, zniżki na bilety, regularność promowego połączenia. Zanim zdążyłem dobrze zacumować wysłana forpoczta wracała już z kasy razem z biletami dla całej załogi. Zanim opłaciłem postój byliśmy na naszym statku już tylko we czterech. Kapitan, mechanik i dwu szesnastoletnich chłopców. Na przystań promową nie poszliśmy. Nawet po to by pomachać na pożegnanie naszej załodze. Wydawała się tym lekko rozczarowana, ale nie poszliśmy. W zasadzie nic takiego. Lato, postój w zaprzyjaźnionym kraju i wolnej przestrzeni na pokładzie od groma i ciut ciut. Szkielet nasz załogowy nie za bardzo pasujący do Karty Bezpieczeństwa, ale kto by się tam przejmował Kartą Bezpieczeństwa. Nie po tej stronie morza przynajmniej. Trochę głupio, tym bardziej że za portem południowy sztorm a za postój przy kei trzeba płacić. Tyle samo za czterech jak i za trzydzieści osób. A przestrzeni na pokładzie, jak piszę, od groma. - Witam rodaków - niewysoki mężczyzna zatrzymał się przy burcie. Spotkać Polaka w Nynashamn to żadna sztuka. Przed godziną opuściło pokład dwudziestu pięciu rodaków, tak że za mowa ojczystą nie zdążyliśmy się jeszcze stęsknić. Gość nie daje jednak za wygrana i mimo naszej widocznej rezerwy umawia spotkanie. Jest tutaj, z małżonką, jachtem, którym się właśnie wybrali w rejs po szkierach. Jacht ma trochę mniejszy od naszego. Właściwie taki całkiem malutki ale się zmieścimy. Gdybyśmy nie mieli co robić to on zaprasza. Trzeci pomost, ostatnie stanowisko. Nie mamy co robić. Słoneczko powoli chyli się ku upadkowi, prom dawno odpłynął a nam cały czas jednak trochę głupio. Posiedzimy sobie we dwu, z intendentem w pustej nawigacyjnej. Potem się miniemy w kubryku gdy on podąża na rufę a ja na dziób. Tak inspekcyjnie z braku czegoś innego do roboty. Wiatr tarmosi drzewami na brzegu, słoneczko już całkiem zaszło kiedy spotykamy się znowu na rufie i od słowa do słowa postanawiamy jednak odwiedzić rodaków. Skoro zapraszają. W zapadającym zmroku szukamy tego trzeciego pomostu. Jachcik zupełnie typowy dla okolicy. Slup, coś z dziewięć metrów długości. Na rufie szwedzka bandera w środku małżeństwo mieszane, polsko fińskie. Taka mieszanka narodowo życiowa. Ona, Laponka tak że jej narodowość fińska właściwie tylko administracyjna. On, Szwed z wyboru, Polak z duszy i urodzenia. Wyjechał z kraju zimą '80/81 przy pomocy taśmociągu z węglem w Porcie Północnym. Twardy gość, taśmociągiem do wolności.. Jacht szwedzki. Tak to się w życiu plecie. Nam w dalszym ciągu trochę głupio, sadowimy się we dwu na ciasnej kanapce w malutkiej mesie. Właściciel z błyskiem w oku otwiera szafkę na prawym szocie. Dwie półeczki, coś z metr szerokości szczelnie wypełniony butelkami. - To którą otwieramy? Intendent mój ukochany poprawił się na kanapce i przymknął oczy. - Złe pytanie. - ????? - Właściwe powinno być; od której strony zaczynamy? Możemy od lewej, możemy też od prawej... Albo, jeden poziom od lewej a drugi od prawej. Co to jednak znaczy na obczyźnie spotkać rodaka! Czas, któryśmy dalej spędzili w towarzystwie mieszanym polsko-szwedzko-fińskim, nie licząc krajów pochodzenia tych wszystkich pękniętych w międzyczasie butelek, nie był w żadnym wypadku czasem straconym. Pomysł jest taki, że nasi nowo poznani przyjaciele odprowadzą swoją łódkę do macierzystej, gdzieś tam w szkierach, przystani. Pojutrze stawią się na naszym pokładzie by nam pomóc w przeprowadzeniu żaglowca do Polski. Takie przyjemne z pożytecznym bo właśnie się do Polski po zakończeniu szkierowej wycieczki wybierali. Zakończą ją po prostu dwa dni wcześniej a my na nich poczekamy na kotwicowisku nieodległej wysepki po to by nie tracić pieniędzy na opłaty portowe w Nynashamn. Im do tej zatoczki będzie znacznie bliżej z tego ich macierzystego porciku. Wyspa z osłoniętą zatoką w sam raz odpowiednia na kotwicowisko. Byle tylko przejść przez Landsordt na drugą, zachodnią stronę. Przez dwa dni sztorm się wywieje i nic nie będzie stało na przeszkodzie naszej drogi na południe. I teraz właśnie ten południowy sztorm spycha nas wyraźnie coraz bliżej smukłej latarni. Byleby tylko przeszła za trawers i do wyspy z jej zaciszna zatoka pomkniemy z wiatrem. Dwie, trzy godziny i będziemy na miejscu. Ale ten trawers raz, że coraz bliżej, dwa, że namiar nie bardzo chce się za rufę przesuwać. Idziemy oczywiście na obu silnikach . W słonecznych sztormowych błyskach na bukszprycie i ze zmiennym falowaniem gangu motorów. To kwestia czasu, po prostu cierpliwego czasu, którego i tak mamy w nadmiarze. Za rufą przesuwają się mniejsze jachty. Wprost na zachód w stronę wąskiego i zbyt płytkiego dla nas przejścia. My musimy dookoła. Coś się tam nagle w te równe dotychczas falowania gangów wdało. Ledwo uchwytny dysonans warkotów. Podczas gdy jeden silnik pracuje drugi przerywa. Po chwili zmiana, ten drugi pracuje a zaczyna pokasływać pierwszy. W harmiderze dźwięków pracującego na fali drewnianego kadłuba nie jest to łatwe do wychwycenia. Dziób wali w falę kadłub jak pudło rezonansowe zbiera i przenosi dźwięk uderzenia na rufę. Wstrząs porusza takielunkiem. Bomy i gafle uwiązane co prawda na sztormowo przesuwają się jednak po kilkanaście centymetrów. Z burty na burtę z piskiem ledwo słyszalnym bloków. Raczej zmiana tonu zwraca uwagę. Jakby zakłócenie rytmu tych wszystkich hałasów. Cały ten Landsordt po prawej coraz bliżej a strzałki obrotomierzy, osobnych dla każdego silnika zaczynają tańczyć. Od zera do nastawionych dwu tysięcy obrotów na minutę. Na przemian. Raz osobno, a raz znowu razem. Ląd już bardzo blisko i wyraźnie widać malowniczy przybój kaskadami rozbijający się na czarnych i oślizgłych kamieniach. Stoję za kółkiem sam bo intendent robi przegląd chłodni na dziobie a w maszynowni najwyraźniej coś się psuje. To jest trzy schodki w dół do nawigacyjnej, potem pięć jeszcze do mesy i przez drzwi wodoszczelne wpadam do siłowni. Ciasne pomieszczenie jest z góry, przez pokład, oświetlone skylight'em. Po prawej burcie stoi duży , chłodzony powietrzem agregat prądotwórczy a na wprost wpasowane w podłogę leżą dwa przycupnięte zielone "Rekiny" po 90 KM każdy. Łomot, jak to w maszynowni, ale przerywany. Silniki tracą obroty, oba na raz. Wszystko się dziko kołysze więc chwytem od pilersu do pilersu dopadam zbiornika rozchodowego z jego szklanym paliwowskazem. Mało co tam w półmroku widać ale w zmętniałym szkle nic się nie kołysze. Paliwo normalnie tankuje się do dwu dwutonowych zbiorników głównych zaś silniki bezpośrednio są zasilane ze stulitrowego zbiornika rozchodowego, do którego ropę przetacza się ręczna pompa skrzydełkową. Normalnie poziom paliwa w zbiorniku rozchodowym był pilnowany. Tym razem jednak nie dopilnowany. Może przez to całe zamieszanie z promem i późniejszymi naradami fińsko-szwedzko-polskimi. Kto wie? Nie czas to właściwy na roztrząsanie bo statek bez sternika a w rozchodowym nędzne resztki. Końcówka, która przelewając się na fali co i raz odsłania chwyt paliwa co grozi nie tylko natychmiastowym odstawieniem maszyny ale i dokumentnym zapowietrzeniem układu, który potem potrzebuje trochę czasu na ponowne usprawnienie. Tego akurat mogliśmy nie mieć bo bez napędu w kilkanaście minut lądujemy na brzegu. Można tam co prawda coś próbować stawiać na masztach, ale to raz, że już, dwa za mało nas by szybko postawić coś poza kliwrem, a kliwer to zdecydowanie nie jest to. Jeden ryk w głąb statku, przez kubryk aż do chłodni by intendent z towarzyszącym mu szesnastoletnim Bartkiem znaleźli się w maszynowni.. - Pompuj. Natychmiast pompuj. Głową wskazuję na drewniany uchwyt pompy skrzydełkowej, obracam się i wypadam z powrotem na pokład do osamotnionego koła sterowego. - Eeee, tam, natychmiast - słyszę jeszcze intendenta, który zamiast chwycić wyślizgany trzonek podąża za mną na górę. Dochodzi tylko do nawigacyjnej, bogato przeszkolonej z panoramicznymi oknami przez, które, jak w kinie, widać bliski i efektowny przybój. Jakby go piorun strzelił. - Pompuj - do Bartka - natychmiast pompuj! Tak jak jeszcze nigdy w życiu nie pompowałeś!.. Jeszcze troszeczkę. Jeszcze dziesięć minut i latarnia morska, wysmukła wieża na otoczonej przybojem malutkiej wysepce przesuwa się za rufę. Silniki pracują równo. Odpadam w prawo z wiatrem i przechodzę wzdłuż wyspy cały czas mając ją po prawej burcie ale tym razem już za to na wschód od statku, który z falą kołysze się teraz miękko i jakby nieco dostojniej. Wiatr niesie ze sobą kropelki wody, zapach morza i bliskiego lądu. W tym bukiecie, nade wszystko, smród ropy naftowej. Śmierdzimy jak stara i źle utrzymana bunkierka.. Bartek przesadził nieco z zapałem do pompowania i paliwo odpowietrznikami rozlało się na pokład. Konfuzja ale nie za wielka. Stary statek, sosnowy pokład, metody konserwacji też stare. Intendent z pędzlem w ręku popędza młodociane dwuosobowe towarzystwo by wcierało ropę w pokład. Nada mu to wyglądu i zabezpieczy przed butwieniem. Miękka sosna wchłonie wszystko i, przy pewnej ostrożności, nic nie wycieknie do morza. Podchodzimy do właściwej wyspy gdzie przy północnym brzegu otwiera się wąskie przejście do modrej niemal kolistej, otoczonej skałami wysokiego brzegu zatoki. Wsuwamy się na wolnych obrotach, wiatr zamiera, powoli, rozpędem suniemy na środek, który wybieram na kotwiczenie. Kiwam ręką i czarna admirałka jednym ruchem ręki zwolniona z kotbelki wpada do wody. Cisza jest tak wielka, że hurgot wysuwanego z kluzy łańcucha kilkukrotnie odbija się echem od brzegu. Bezludna zatoka jak z bajki lub z dobrego snu siedemnastowiecznego pirata. - Jak się nazywa ta wyspa? - Fi-Fong - odpowiadam. - Jak?? Potem jeszcze wielokrotnie sprawdzałem w różnych wydaniach szwedzkich map szkierowych. W jednych było Fa-Fong, w innych Fu-fong. W naszej stało jak drut; Fi-Fong. Za pomocą talii na bomie grota na gładką i niczym lustro odbijającą brzeg wodę opuściliśmy bączek. Kilka zdecydowanych uderzeń wiosłami dowiozło nas na kamienną plażę skąd tylko kilka kroków do dziewiczej plątaniny sosen, trawy i kosodrzewiny. Intendent rozsiadł się wygodnie na zwalonym pniu, wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i starannie z menu wybrał numer naszego biura armatorskiego w Jastarni. - Tak... To ja. Jesteśmy na Fifongu. - ... - Na FIFONGU, mówię. - ... ?? - Nie, ani kropelki, od wczoraj... Jarek Czyszek
|
Strona 1 z 1 | Strefa czasowa: UTC + 1 |
Powered by phpBB® Forum Software © phpBB Group https://www.phpbb.com/ |