Rejs Brest - Dublin 16 – 31.VII wpadł mi w oko już zimą, długo jednak nie mogliśmy dograć szczegółów, bo względy urlopowe nie pozwalały mi na udział w całym rejsie. Znaleźliśmy jednak z Markiem rozwiązanie: miałam dołączyć do rejsu dwa dni później w Saint Malo. Udało się też wyszukać dogodny dojazd. Jako „podniebna dziewica” wolałam nie ryzykować samodzielnych kombinacji lotniczych i wybrałam opcję dojazdu „Sindbadem” do Rennes, tam nocleg w hotelu i poranny przejazd pociągiem do Saint Malo. Hotel, choć tani, to jednak na moja kieszeń był dość drogi. Dlatego też, gdy niespodziewanie, tuż przed wyjazdem, pojawiła się wskutek jakichś zawirowań hotelowych możliwość bezpłatnej rezygnacji z rezerwacji, postanowiłam z niej skorzystać – szczególnie, że jacht wypłynął z Brestu dzień wcześniej.
Na początku szło gładko: autobus, przyjemnie luźny, zabrał mnie z mojego miasta i po 25 godzinach wysadził na dworcu w Rennes. Tu zaczęły się pierwsze komplikacje. Okazało się, że instytucja przechowalni bagażu nie jest tu znana (paniczny strach przed bagażem bez właściciela), co uniemożliwiło zaplanowane pobieżne zwiedzenie miasta. Padający co chwilę deszcz również do tego nie zachęcał. Kupno biletu do Saint Malo też nie było proste, ale wreszcie udało mi się znaleźć jakiegoś młodzieńca, którego mowa choć trochę przypominała język Szekspira i z jego pomocą odnaleźć właściwy automat i peron.
Saint Malo przywitało mnie ciepłem i słońcem. Dotarcie do mariny zajęło mi trochę czasu – jednak miękka torba to nie plecak, choć waży podobnie – ale droga z widokiem na morze i twierdzę była przyjemna, a i nie spieszyło mi się przecież. Na miejscu byłam przed zmrokiem. Szybko zlokalizowałam ogólnie dostępne całodobowe toalety, a i z kodowanego prysznica udało mi się „na krzywy ryj” skorzystać. Odświeżona i przebrana wypatrywałam z falochronu znajomych (choć tylko ze zdjęcia) żagli.
Tymczasem z „Sifu” dochodziły coraz mniej korzystne wiadomości. Najpierw przeciwny, silny prąd, potem awaria silnika... Zapowiadała się noc pod chmurką. Już wcześniej wypatrzyłam stosowne miejsce na tę okoliczność – czyściutki, drewniany, zadaszony podest obok kapitanatu.
Wskoczyłam w swój puchowy śpiworek i spędziłam całkiem przyjemną noc. Portowy ochroniarz, chcąc nie chcąc, tolerował moją obecność – jedynie pół godziny przed otwarciem biura delikatnie mi zasugerował, że pora się zmyć.
Rano wieści nie były bardziej pomyślne – wiatru nie było, silnik nie działał... Zostawiłam bagaże w portowym biurze, pokonując lekki opór urzędniczek i udałam się na zwiedzanie okolicy. W pobliżu znalazłam sympatyczny teren parkowy z wygodnymi ławkami – na wypadek drugiego noclegu...

.
Ogarnęłam też na zakupy (na jachcie brakowało chleba, a była sobota), co również nie okazało się łatwe: w całym, dość sporym miasteczku, jest pełno knajp i hoteli, ale tylko jeden sklep ogólnospożywczy.
Wróciłam koło południa, kierując od razu kroki na falochron. Wreszcie! Znajoma sylwetka jachtu, a wkrótce potwierdzenie SMS-em. Obserwowałam z wyczekiwaniem – był coraz bliżej... i zatrzymał się na boi przed wejściem do portu. Wkrótce telefon: nie możemy wejść do portu, czekamy na przypływ, ale dopłyń do nas! Pomysł idiotyczny, ale przystaję na to: ściągam ciężki bagaż na keję najbliżej falochronu i łapię „łódkostop”. Nie było łatwo, ale po wielu próbach zatrzymał się jeden z pontonów wypływających na ryby i sympatyczni chłopcy przewieźli mnie za falochron. Po dwóch dniach tułaczki nareszcie w domu!
Nieliczna załoga powitała mnie przesympatycznie: chlebem (a właściwie bagietką), solą i...szklaneczką rumu (czarny Capitain Morgan). Nie wiem, jak udało im się trafić na mój ulubiony trunek, ale kupili mnie tym bez reszty...