Skok na Praslin 20 nM zajął nam 5 godzin. O godzinie 1800 rzucamy kotwicę w kolejnej pięknej zatoczce Ansa Lazio na Praslinie. Po drodze mijamy dwie malownicze wyspy w tym jedna prywatna z piękną plażą o nazwie Cousine. Lądowanie na takiej plaży to koszt średnio 20 Eur od osoby. Kąpiel wśród kolorowych rybek i kolejna piękna i ciepła noc na kotwicy. Właśnie odkryliśmy, że Wielka Niedźwiedzica jest do góry nogami

hmmm, przecież wylądowaliśmy na półkuli południowej, wprawdzie 4 stopnie, ale jedna półkula południowa
Rano desant na pontonie i zwiedzanie plaży, trafiamy na pierwszą knajpę między palmami oraz odwiedzamy wielkie żółwie zamknięte w zagrodzie jak dla królików ( niestety komercja dopadła ten rajski zakątek) Chłopaki raptem zwojują naradę i puszczają się szybko w stronę pontonu, powód, nadchodzące z wielką prędkością chmury z wyraźnie zaznaczoną linią deszczu ( wszak to końcówka pory deszczowej ) Po 10 minutach stoimy w strugach ciepłego ale i rzęsistego deszczu, pierwsza część załogi już na jachcie, a my czekamy na drugi desant. Wchodzę po pas do wody i łapię ponton nie dopuszczając do wyrzucenia go na brzeg, fala w ciągu 5 minut rozbudowała się do jakiegoś 1 metra na wodzie co przy brzegi daje nam nieźle w kość. Dwie dziewczyny już na pontonie, ja niczym komando foki zarzucam nogę na burtę i prujemy pod falę w stronę katamaranu. Dopływamy po chwili siedząc w wodzie po pas ( dziewczyny organoleptycznie przekonały się, że Dingo mimo że zalany po beret, nie tonie ) wskakujemy na katamaran ( co również wymagało od naszej czwórki nie lada ekwilibrystycznych umiejętności) Ponieważ fala się wzmagała, a wiatr krzyczał już koło 30 kn podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy schować się w bardziej zaciszny zakątek. Plan to „Zatoka żółwi” na wyspie Curieuse, po krótkiej rozmowie przez radio z drugą łódką zmieniamy plan, jeden z załogantów potrzebuje pomocy medyka, a właściwie to jego skóra

Płyniemy więc do portu Baie Ste Anne i stajemy w marinie. W sumie, wszystkim to pasowało, prysznic i prąd przy kei żeby doładować sprzęty, ale nie, tu mała niespodzianka, awaria prądu od dwóch tygodni – nie wiadomo kiedy usunął. Więc stoimy na akumulatorach odpalając silnik co jakiś czas. Ważne, że był prysznic i toaleta na lądzie , choć standardami przypominało to raczej średniowiecze niż nasze czasy. Plan na kolejny dzień to nurkowanie ze sprzętem nurkowym na rafie, koszt 80 euro dla początkujących i 50 dla zaawansowanych, zatoczka Colbert oraz wycieczka busem po całej wyspie ze zwiedzaniem parku krajobrazowego. Wycieczkę zrealizowaliśmy jeszcze tego samego dnia, Park całkiem przyjazny z bardzo kompetentnym przewodnikiem, hodowlę sztucznych pereł obejrzeliśmy z zewnątrz ( nie było chętnych na wydawanie pieniędzy) i wieczorkiem wróciliśmy na jacht czekając z niecierpliwością kolejnego dnia ( tego nurkowego). Na kolację zamówiliśmy u miejscowego cateringowca ryby z grilla oraz zgrilowaliśmy zakupione u rybaków homary ( mniami ) Najedzeni i zmęczeni około 0130 udaliśmy się na nocny odpoczynek. Poranek zaczął się tym razem koło 0630, słoneczna pobudka i ruszam z dziobu do naszej kajuty po akcesoria toaletowe, przechodząc koło nawigacyjnego rzut okiem na stolik nawigacyjny i oooo, jak ktoś tu ładnie posprzątał ( wieczorem jeszcze było tu kłębowisko kabli ładowarek i telefonów) . Wracając z kajuty chciałem zerknąć na swój telefon żeby sprawdzić stan baterii ale hmmm, gdzie ci on? Pytam się Grześka gdzie sprzątnęli telefony, a On wpada do mesy i ups, jego też nie ma. W tym momencie stało się jasne, skroili nas w nocy w trakcie snu. Zaglądamy na drugą łódkę, a tu ta sama sytuacja,. Tomek z Grześkiem idą dzwonić z biura mariny po policję i tu się dowiadują , że stojących na bojce Francuzów okradli z wszystkiego ( paszporty, kasa, telefony i laptopy) My szybko robimy bilans strat- 4 telefony komórkowe ( te lepsze, reszta została nie ruszona) laptop ( też droższy, dwa starsze modele leżące na wierzchu nie ruszone) i mój plecak zakupowy w którym niestety były dowody osobiste żony i mój. Z drugiej łódki 5 telefonów i laptop. Ot miły poranek w marinie. Policja przyjechała, protokoły spisała i tyle.
Nie zrażeni całą sytuacją cześć załogi pojechała na nurkowanie, a pozostali na plażowanie.
Po południu ruszyliśmy, krótki skok i przenieśliśmy się do Zatoki Żółwiej na nocleg z planem zwiedzenia parku w dniu następnym od rana. Oczywiście i tu piękny zachód słońca, krystalicznie czysta woda , snoorkowanie z rybkami. Kolejny wschód słońca i desantujemy się na Wyspę Żółwi ( historycznie to wyspa trędowatych z domem lekarza który tam mieszkał). Hodowla ( bo chyba tak to trzeba nazwać) znajdowała się w jednej części zatoki, kilkadziesiąt wielkich żółwi ( niektóre podobno 300 letnie), żłobek i przedszkole dla żółwi oraz oczywiście bar dla zorganizowanych grup które tu podpływały dużymi wycieczkowcami z Mahe i innych wysp. Po zwiedzeniu wyspy ( około 2 godzin spaceru poprzez las równikowy i niewielkie wzniesienia, odwiedziliśmy również plażę z domem doktora. Wróciliśmy na jacht i ruszyliśmy w stronę ostatniego przystanku naszego rejsu wyspę La Dique . Z przewodników wiedzieliśmy, że to najbardziej kultowe miejsce Seszeli, pełne rastamanów , gdzie jedynym środkiem transportu miał być rower. I tu znów małe rozczarowanie, rowery a i owszem, dziesiątki do wypożyczenia za jedyne 250 rupii ( 18 eur) za dzień. Ponadto samochody jak wszędzie, łącznie z autobusem dowożącym do Parku Narodowego z jedną z najładniejszych na świecie plaż ( według przewodnika) de Agent. W porcie mała niespodzianka, portowy zaprosił nas do stanowiska cumowniczego, od dziobu kotwica, a od rufy długa cuma do kamieni portowych, no cóż, w Chorwacji to standard w licznych zatoczkach, więc czemu nie w porcie na Seszelach.
La Dique okazała się bardzo przyjazną wyspą nastawioną na turystykę, liczne restauracje w klimatach od lokalnego do włoskiego,
Sklepy i najdroższy alkohol w całym archipelagu ( pan sprzedawca poinformował nas z uśmiechem, że właśnie w piątek poszły ceny do góry, ale pech, przecież to poniedziałek ).
Spędziliśmy tam dwie noce , jedną w porcie, i kolejną na kotwicy przed portem ( dużo przyjemniej ) Wtorek 22 marzec, ostatni dzień na wodzie. Pobudka koło 0600, odpalamy katarynę i płyniemy na Mahe. Czas wracać. W drodze powrotnej odnotowujemy swój pierwszy i jedyny sukces wędkarski, łapiemy barakudę wielkości szczupaka, za wiele jak na 10 osób to nie jest, ale przystawka na wieczór będzie. Po 5 godzinach i zatankowaniu łódki ruszyliśmy do naszej macierzystej mariny, po drodze zatrzymujemy się przy pięknej plaży na kąpiel i zanim rzucimy kotwicę dostajemy ostrzeżenie z drugiej łódki – 200 rupii od głowy, nie ma co, spadamy i płyniemy w okolice pobliskiej wyspy na ostatnią kąpiel. Po kąpieli korzystamy z faktu że się rozwiało do 10 kn więc stawiamy żagle i bawimy się ze dwie godzinki w żeglowanie ( i to były jedyne dwie godziny na żaglach w czasie całego rejsu).
Wracamy do portu, jemy kolację, wieczorek pożegnalny kończymy koło 0200 i rano zdajemy łódkę , koniec rejsu.
Podsumowanie :
Katamaran – OK. choć dla 10 osób za mały
Pływanie – silnik, silnik i jeszcze raz silnik ( pora wiatrów to czerwiec do wrzesień)
Locja – hmmm, podejścia do głównych portów i marin oznakowane dobrze, natomiast liczne skały i rafy nie są oznakowane – zakaz pływania nocą na jednostkach czarterowych, ale myślę że i na swojej nie podjął bym się nawigowania
.
Seszele – piękne dzikie plaże, super przyroda, duża komercja, baaardzo drogo – obiad od 300 do 500 rupii na osobę ( 1 Eur – 14 Rupii), piwo 60 – 80 Rupii, większość pięknych plaż to prywatne plaże lub też parki, wstęp około 250 - 300 Rupii, można kupić tanio homara - 1000 R. za cztery sztuki i kupiliśmy pięknego tuńczyka za 200 R. ( jedliśmy go w różnych postaciach przez 3 dni) No i temperatura, 35 w cieniu, 25-30 w nocy, temperatura wody około 30, krótko mówiąc za gorąco. FINE.