Bohaterowie dramatu:
- Trygław, dziarski 40 letni Draco po grubym liftingu. Szczególne podziękowania należą się szkutnikowi, który zamontował wyciąg nad kuchenką, stanowiący idealny hamulec dla głowy, całe szczęście stal nierdzewna świetnie amortyzuje uderzenia.
- Grzegorz – armator, dusza człowiek o niewyczerpanych pokładach cierpliwości, które jednak okazały się nie tak do końca niewyczerpane

. Pasjonat suchej zenzy i detektyw – potrafił zlokalizować i zneutralizować najmniejszy przeciek, nawet jeśli go tak naprawdę nie było.
- Bartek vel ptyś vel rudy ch… - człowiek o niezbadanych możliwościach słowotwórczych. Rude, złośliwe bydlę z czarnym podniebieniem i językiem tak ostrym, że ciął sobie nim policzki od środka, zatem niejako z urzędu miłośnik dezynfekcji. Szczególnie upodobał sobie doprowadzanie do łez Inżyniera.
- Inżynier – ciężko cokolwiek o nim powiedzieć. Ożywiał się na lądzie, albo jak był głodny – w tych nieczęstych chwilach przestawała mu dokuczać choroba morska na którą zapadał z powrotem po spożyciu posiłku. W wolnym czasie telefonicznie przepraszał małżonkę bądź zwalniał lub przyjmował do pracy kolejnych ludzi.
- Włodek, nasz samarytanin. Podczas płynięcia zajmował się głównie redystrybucją przyjętego pożywienia pomiędzy okoliczne dorsze. Należy przy tym dodać, że absolutnie nie przeszkadzała mu w tym pogoda czy czas spędzony na wodzie – redystrybuował tak samo pierwszego jak i ostatniego dnia rejsu, przy gładziutkim morzu i przy 7B - chyba po prostu to lubi i w ogóle po to przyjechał, no hobby takie.
- Stefan – nic tylko sterował i jęczał.
- Niżej podpisany. Nic dobrego nie napiszę przez wrodzoną skromność
Zaczęło się niewinnie, mianowicie całkiem o czasie wylądowałem w Bergen. Szybciutko odebrałem sakwojaż i udałem się na zewnątrz gdzie nastąpiło pierwsze zaskoczenie. Było kurna zimno. Jakie 10 celsjuszy, żartujecie sobie? Lato jest, sacre bleu. Nic to, skończyłem papierosa, cofnąłem się do informacji turystycznej i dowiedziałem się, że do centrum to cztery przystanki autobusem, bilet w automacie na przystanku. Wylazłem na ten mróz, automaty były dwa, na jednym nalepiona kartka z czymś po norwesku. Wydedukowałem, że nie działa, więc podszedłem do drugiego na którego ekranie mrugało coś po wikińsku i był aktywny jeden guzik. Po dłuższej chwili naciskania go podszedł do mnie bagażowy (to był guzik wezwania obsługi, czy co?) i zakomunikował, że automat nie działa i że on zapomniał nalepić kartkę – ale to nic, bo bilet mogę kupić u kierowcy. No i po wydaniu 115 koron i sześciu przystankach znalazłem się w centrum takiego trochę bardziej górzystego Legionowa. A tam – cuda. Jakieś wozy strażackie jeżdżą, tam ktoś gra na trąbie, tu na klawesynie, tłumy jak na pochodzie pierwszomajowym tylko mniej zorganizowane. Łódek – miliard i większość stara taka. Jakieś parowczyki, parowce, kutry poprzerabiane na jachty, coś typu Dar Pomorza, Zaruski, ten taki pływający Ciechocinek wycieczkowy – normalnie do wyboru do koloru tylko tego dla mnie najważniejszego nie było - bo był na rybach jak się dowiedziałem, dotrze za godzinę, fajnie że już jestem i czy mam fajki

. W końcu łódek dopłynął, wsiadłem na jakimś prywatnym nabrzeżu i zaczęliśmy szukać miejsca na popas. Dość skomplikowane to było bo zewsząd nas przeganiał zarządca portu, Zaruskiemu do burty przytwierdziła się jakaś motorówka a jeśli był gdzieś skrawek wolnego miejsca, to miał opony od traktora akurat tak powieszone, że na wysokości naszego relingu, więc nie najlepiej. W końcu zniesmaczeni popłynęliśmy do mariny w drugiej zatoczce, gdzie co prawda nie było niczego, ale za to do miasta było ze 700 kilometrów i to pod górkę. Innymi słowy polubiliśmy się z Bergen - bardzo gościnne miejsce, na pewno tam wrócę a burmistrzowi czy tam jarlowi będę wysyłał kartki na święta.
Następny epizod pominę, w końcu kogo interesuje krótka podróż fiordami, zmiana załogi, szok cenowy w norweskiej Biedronce czy przelot przez Północne do Lerwick, wykonany w 90% na silniku bo duło strasznie 3-4kt.
Do Lerwick dotarliśmy późną nocą bądź wczesnym rankiem. Akurat w mikroporciku było jedno miejsce przy pływającym pomoście, doszedłem zatem jak ciężki idiota prawą burtą i zadkiem do wyjścia bo prościej i nie chciało mi się kółka kręcić, była niska woda a zatoczka z mapy wyglądała na płytką. A overholung? No błagam, nie o tej porze przecież. Noc w końcu była i były też inne priorytety, jak na przykład rozkoszowanie się ciszą po wyłączeniu silnika, skosztowanie odrobiny (hehe) wyrobu mojego lokalnego Panoramiksa w towarzystwie mielonki Krakusa i lemoniady, bo inne napoje wyszły. Oczywiście rankiem obudził nas przeciągły gwizd i nie byli to kibice tylko wiatr wiejący w porywach 30kt w naszą rufę, sama przyjemność. Froncik, który miał się pojawić za mniej-więcej dobę przyszedł był wcześniej, bo najwyraźniej nie miał co robić… No i zostaliśmy jak te dzięcioły wystawieni rufa do całkiem zimnego wiatru a na przestawienie się było już za późno –zaciszny porcik zapełnił się uciekinierami z morza i wszędzie były tratwy po 3-4 łódki. Cóż, przecież nie będziemy się mazgaić, w końcu mamy farelkę

.
Lerwick okazało się stanowczo najsympatyczniejszym miejscem, które zdołaliśmy odwiedzić podczas tego rejsu. Bogata oferta zakładów gastronomicznych (zaczęliśmy od Douglas Arms ze względu na jakość Guinessa i urodę obsługi, drugi w kolejce był Captain Flints, którego zaletą były bliskość porciku i widoki na panią barmankę która podchodziła do swego zajęcia z widocznym obrzydzeniem. Reszta pubów jest raczej niewarta wzmianki.
Cztery dni spędziliśmy w Lerwick (taki szkocki Nowy Dwór Mazowiecki jeśli będziemy się trzymać porównań do turystycznych miast Mazowsza) i troszkę w okolicach. Widoki ładne, choć dość monotonne (zieleń, skały, owce), groźba urwania głowy przez wichurę była bardzo realna zatem wycieczki za miasto były sporadyczne. Zdecydowanie większym zainteresowaniem cieszyły się puby, mecze, fish&chips i całkiem pyszna tajska restauracja której właścicielka niewątpliwie coś brała, ale niestety nie dosypywała tego do potraw. W oczekiwaniu na przycichnięcie wiatru odkryliśmy również uroki gry w tysiąca, suszenia zenzy, wtykania gdzie się da zaworów tych takich że w jedną stronę cieknie a w drugą nie wpuszcza, czyszczenia pompki prysznicowej i znowu tysiąca.
Trzeciego dnia zaczęło cichnąć, sąsiedzi nas opuścili więc po obiedzie postanowiliśmy zmykać - tym bardziej że zapasy soku z gumijagód zaczęły nam się kurczyć a Inżynierowi zaczęły się podobać wszystkie lokalne niewiasty co nieco trąciło perwersją. Niestety – podły los znów pokrzyżował nam plany, gdyż pod naszą nieobecność do burty przycumowali Holendrowie. Później chłopaki pożyczyli od nas wkrętarkę, udali się do sklepu po potrzebne im wiertło (nam jakoś wiertła wyszli) i wrócili nad ranem śpiewając skoczne holenderskie piosenki. Zdaje się zresztą, że na miasto wyszli w tradycyjnym niderlandzkim obuwiu, takie przynajmniej odniosłem wrażenie jak przechodzili przez nasz okręt. Tak czy inaczej wzięliśmy srogą pomstę budząc ich koło 0800 że chcemy płynąć i czy nie sprawiałoby problemu…

Przy okazji zaobserwowałem u nich nową wersję knagowego i tratwę zabezpieczoną kłódką – mam nawet zdjęcia ale musiałbym nie zapomnieć karty do pracy przynieść.
Kolejny „nudny” przelot – piękna pogoda, spora fala 2-3m ale długa taka, nieuciążliwa. Przez kilka godzin okręt nie schodzi poniżej 7kt, na zjazdach pokazuje się powyżej 10. Bajka po prostu. Później oczywiście cichnie, rozrefowuję grota, później zwijam genuę i dostawiam silnik. Meldujemy się w Kirkwall.
Pierwsze wrażenie, marina w sensie – no w końcu coś porządnego. Internet – proszę bardzo, prysznice – oczywiście, statek o pięknej nazwie DEBI L – również jest. Czego chcieć więcej? Niestety wstała reszta ekipy i chciała śniadania. Poszliśmy z Włodkiem do miejscowego Lidla (niestety nie mieli piwa Łowczy, ale za to polskie wędliny jak najbardziej). W drodze powrotnej zaczerpnąłem z klasyka, albowiem Włodek chciał iść pod górkę - natomiast ja się uparłem, żeby portu szukać jednak na poziomie morza. Wygrałem. Po śniadaniu i lekkiej kondycyjnej drzemce postanowiliśmy ruszyć nad Scapa Flow. Droga wiła się między pagórkami pełnymi rozmaitej trzody, całkiem ładnie. Na miejscu przywitało nas spokojne morze, zamglona platforma wiertnicza i mini muzeum HMS Royal Oak - i w tej chwili odechciewa mi się podśmiechujków, bo tu nic do śmiechu nie ma. Po powrocie weszliśmy do miejscowej katedry zobaczyć dzwon tego okrętu wyciągnięty z dna. Piękny jest i w godnym miejscu…
Zdrożeni nieco postanowiliśmy znaleźć jakiś pubik, coby się nieco pokrzepić – uwierzcie, że nie było to łatwe zadanie. W końcu, po długich wysiłkach i nękaniu przechodniów trafiliśmy do Booty Bar. Pierwsze wrażenie dobre, ludzie byli, TV również – co prawda leciał w nim program o hodowli bydła, ale nie przyszliśmy tu na wyższą kulturę tylko się kulturalnie wprost przeciwnie

. Podchodzę do baru, ordynuję trunki, pani barmanka obcina mnie od góry do dołu i zagaja:
-ar ju from jot?
Szczęka mi opada, mózg paruje… Jot? Na jot to ja w Jabłonnej bywam, nawet dwa razy dziennie. A pal licho:
-noł, ajm from Białystok.
Na anielskim (przypomnijcie sobie te jarmarczne aniołki - blond kulkowe główki, rumieńce i kartofel zamiast noska) licu barmanki pojawiło się lekkie osłupienie. Ale piwo podała

. Wróciliśmy na okręt na partię (a jakże) tysiąca i małe czy tam większe – jak kto woli - co nieco.
Wieczorem SAR wciągnął do portu 32 stopowy jachcik z wyrwanym z pokładu sztagiem. Z późniejszych rozmów ze skiperem tegoż wyszło, że pękł sztagownik, szlag im siłą rzeczy trafił genuę. Wezwali SAR, który rozpoczął akcję od zablokowania im silnika holem, później przy pomocy drugiej liny wciągnęli ich w cieśninkę ze sporym prądem przeciwnym wiatrowi gdzie jeden z ratowników wypadł z riba a drugi wszedł na ratowany jachcik i riba zgubił. Ogólnie był moment że wszyscy ratowali wszystkich a później czekali na śmigłowiec, żeby tego wypadniętego ratownika zabrać do szpitala, wszystko w tym prądowo – wiatrowym rozkołysie. Koniec końców armator jachciku (76 lat) powiedział, że na łódkę już nie wsiądzie…
Następnego dnia dowiedziałem się, z czego te Skierdy (przypominam - mazowiecki ranking) żyją. Dopłynęły mianowicie do portu dwa uzdrowiska i wykiprowały staruszków na keję. Wszystkie sklepy się zapełniły, ulice przestały być wymarłe i nawet jakby ktoś tam podagrę bądź pchnięcia nożem sprzedawał to miałby pełno klientów. Oczywiście właśnie wtedy przypomniałem sobie, że widziałem taki ładny szkocki komplecik – szalik i berecik z pomponem, ponoć nawet z tutejszej a nie chińskiej wełny i mojej małżonce będzie w tym do twarzy. Pomknąłem tym bardziej rączo, że w okolicy widziałem jeszcze jeden pub którego walorów chciałem przed wypłynięciem skosztować.
W sklepie nawiązał się dialog, gdyż pani zobaczywszy nieogolone indywiduum w sztormiaku zapragnęła uzupełnić wiedzę:
-ar ju from kruzer szip?
-no, ajm from de sejling bołt
-okej, ju ar from jot!
I dała mi 10 procent zniżki. Szach-mat.
Przeskok do Wick pominę, był emocjonujący niczym grzybobranie. Dopłynęliśmy jakoś koło północy, a ponieważ Inżynier z Bartkiem zajęli się robieniem schabowych, gotowaniem ziemniaczków i tego czegoś zielonego, postanowiliśmy z Włodkiem, ze ruszymy w miasto i zadbamy o coś do picia (jakoś tak wyszło, że intendent zapomniał uzupełnić piwniczkę, złoczyńca). Pierwsza szykana pojawiła się na wyjściu z mariny – w gablotce wisi plakat, że po kod to się trzeba zgłosić do obsługi mariny, dodatkowo jest 24h numer telefonu. Wyszliśmy na zewnątrz, dzwonimy – odzywa się pan bezapelacyjnie znajdujący się w stanie, który wówczas nazwałem „zazdroszczę”

.
Pan podał kod, dało się wyczuć lekką konsternację po pytaniu o jakąś klawiaturę co by z niego skorzystać. Okazało się, że pin jest do skrzynki, która jest w środku i w tej skrzynce są te takie magnetyczne breloczki a tym czasem mamy mu nie zawracać głowy i dzwonić na jacht żeby nam ktoś otworzył dobranoc. Tak tez zrobiliśmy po przebieżce kompletnie wymarłymi ulicami miasteczka. (Dla potomnych – w prawej poręczy trapu wiodącego na brzeg jest taka mini klapeczka. Pod klapeczką jest taki zamusio malutki szyfrowy jak w rowerowych zapięciach i tam się ustawia ten kod – 2030 albo 3030 - nie pamiętam, wtedy otwieramy większą klapkę i wyciągamy breloczek wraz z kluczem do toalety. Jeśli macie jak niżej podpisany grube paluchy, to nic z tego nie wyjdzie, pływajcie wtedy do Wick z dzieckiem).
Rankiem koło 11 przeciągam się na pokładzie pijąc kawę popartą papierosem i widzę, że pędzi do nas umorusaniec w kombinezonie. Dobiegł zasapany i przyniósł wiadomość, że mam się pojawić u mastera. Dobrze, proszę pana, dopiję kawę i przyjdę, odrzekłem – bo to w końcu nieładnie iść w gości taki niedobudzony. Dwie minuty później biegnie ku nam drugi, kombinezon ma świeższy, znaczy wyższy rangą. Pomyślałem, że maja do nas jakiś bardzo ważny interes i wyszedłem mu naprzeciw uzbrojony w wizuchnę. W kantorku czekał już starszy pan, który bardzo się ucieszył na mój widok, pochwalił mnie że dzwoniłem do niego o północy i w ogóle strasznie żałował że nie obudziłem go o trzeciej. Uiściłem należność i wróciłem do swojej kawy… I tutaj jakby się kończą wspomnienia z Wick, może poza tresowaną foką, która karmił jeden z rybaków.
Powrót do Bergen był naprawdę fajny, w końcu Neptun się do nas uśmiechnął... Genua i grot na pierwszym refie dawały ciągłe 7-8kt, wiatr 18-23kt z okolic połówki prawego halsu – rewelacja. Około 170 mil dobowego przebiegu, troszkę emocji, bo trzy razy nas kabany taranować chciały i trzeba było interweniować - jednak CPA poniżej kabla rozbudza szybciej niż najmocniejsza kawa...
A później to już standard… Sprzątanie, pakowanie (niech żyja worki próżniowe!!), ostatnia partia tysiąca, ostatni norweski dowcip (nie sprzedam cydru bo jest za późno

). I do domu… Do zobaczenia za rok, mości Trygławie
Ot i tyle...