Rok 2016 był dla mnie wyjątkowo żeglarskim sezonem, który zakończył się moim pierwszym kapitańskim rejsem! A kapitanować mi przyszlo niezły cyrk

Odkąd zacząłem żeglować po Bałtyku próbowałem zdobyć Kłajpedę i jakoś za każdym razem kończyło się to w zupełnie innym miejscu niż zaplanowałem… Dlatego propozycja, żeby zakończyć ten sezon bardzo szybkim rejsem właśnie do Kłajpedy (i do tego rejsem z przytupem!) bardzo przypadła mi do gustu. W wyniku bardzo krótkiej rozmowy na poprzednim rejsie (Niedźwiedzie Mięso 2016), wyszło tak, że zostałem mianowany kapitanem tej imprezy

Już tydzień przed rejsem wszyscy zaczęliśmy śledzić prognozy pogody, które zmieniały się kilka razy dziennie, ale (jak widać powyżej) jakoś nigdy na lepsze… Pojawiły się nawet głosy, żeby wyruszyć gdzie indziej. Gotlandia? Polskie wybrzeże? Ale w końcu, rano w dniu wypłynięcia prognoza okazała się być dla nas korzystna i zapadła decyzja: Walimy na Kłajpedę!
Zbiórka została ogłoszona w gdyńskiej marinie w godzinach 1200-1500. Załoga powoli zaczęła się gromadzić: Ola (Holka), Aśka (JoannaMB), Sławek (SQ) i ja (bednar). Od dłuższego czasu siąpił nieprzyjemny deszcz. W ramach oczekiwania na odbiór jachtu i resztę załogi , poszliśmy do tradycyjnie już odwiedzanej przez nas pierogarni! Tam dołączył do nas Krzysiek (Krzych), a chwilę później jacht był gotowy do odbioru. W trakcie oglądania WIELKIEGO, 50-stopowego hotelowca dołączył Arek (Ach), Rysiek (Góral/gruby zeglarz), Królik+Niedźwiedź (Szpunty) i Piotrek (Szczepano). Odbiór jachtu przebiegł pomyślnie, choć trwał dość długo.
W międzyczasie Wszyscy zaczęli się powoli wprowadzać i oznaczać swój teren

Kowboj Ach i nigdy nie marznący Krzychu doglądali postępu prac. Atmosfera była raczej wyluzowana i nikomu zbytnio się nie spieszyło z prostego powodu… Słynny Kapitan Flaczek (Nicram), który na tym akurat rejsie piastował urząd zaledwie menadżera, wraz z Szanowną Małżonką (NataliaK), był jak zwykle w lekkim niedoczasie.
W załodze nie mogło zabraknąć Szarmanckiego Łosia, który jak zwykle pojawił się ni stąd, ni z owąd (przyjechał z Holką). Jedni pili redbulle z puszki, inni kompot - wszystko, by doładować się energią przed wypłynięciem

Prace szły naprzód, a gdy w końcu ostatnich dwóch członków załogi dołączyło, mogliśmy wypłynąć!
Cóż to był za przelot! Tuż po wypłynięciu obraliśmy kurs na Hel, po którego minięciu skierowaliśmy się (niemal) prosto na Kłajpedę. W nawigacji musieliśmy uwzględnić drobną korektę ze względu na pas wód terytorialnych Obwodu Kaliningradzkiego, co jednak nie wpłynęło zbyt mocno na odległość do pokonania.
Już gdy wychodziliśmy z portu wiatr i zimno dawały się we znaki, ale z każdą chwilą warunki były mniej przyjazne. Wiatr wiał coraz mocniej, a deszcz zamienił się w naprzemiennie padajacy śnieg i grad. Ze względu na raczej nieprzyjemne warunki, Panie obecne na pokładzie zostały zwolnione z obowiązku pojawiania się na wachtach, a same wachty skrócone do 3h, które i tak było trudno wytrzymać.
Następnego dnia rano pogoda zaczęła się lekko poprawiać. Kiedy wejście do Kłajpedy znalazło się już w zasięgu wzroku i wszyscy wyłoniliśmy się na pokład, udało się nawet zrobić kilka ładnych zdjęć.
Szczepano postanowił zostać mistrzem pierwszego planu.
Dwóch speców od przywiązywania banderki próbuje zrobić to na ostatnią chwilę

Całe przejście Gdynia-Klajpeda zajęło zaledwie 19 godzin z dużą pomocą silnego wiatru, dzięki czemu jeszcze za widnego przybyliśmy do portu.
Pogoda być może nie powalała - były chmury i wiatr - ale nie padał już też deszcz, śnieg ani grad.
Do samej mariny nie wpływaliśmy, stanęliśmy tuż przy wejściu, w ujściu rzeki Dangi. Sanitariat i budynki przeznaczone dla żeglarzy były zadbane i ładne, ale… obsługa miała zwyczaj tajemniczo i bez zapowiedzi znikać w losowych momentach.
Po rekonesansie w porcie i marinie, przeszliśmy do zmajstrowania “małego” obiadu, którym zostały uzupełnione braki po małym apetycie w czasie płynięcia.
Najpierw przystawki, później obiad.
Po zjedzeniu obiadu, a później nieudanych negocjacjach z “marinero” dotyczących opłaty za sanitariat i postój, w końcu przeszliśmy do właściwej części wyjazdu - słynnego przytupu w Kłajpedzie

Zaczęły sie przygotowania do wyjścia. Oczywiście nikogo nie powinno dziwić, że obaj kapitanowie i Łoś byli najlepiej ubranymi facetami w całym mieście.
Oczywiście cała reszta wesołej kompanii również spisała się na medal i odstrzeliła się jak szczury na otwarcie kanału

Jeszcze tylko grupowy selfiaczek i można ruszać!
Kapitan Flaczek (stały bywalec wszelakich imprezowni położonych wokół Bałtyku i nie tylko) przekonywał nas, że doskonale wie, gdzie znaleźć najlepszą dyskotekę i najlepsze litewskie cepeliny.
Jak się okazało najlepsza imprezownia tajemniczo rozpłynęła się w powietrzu, a cepelinów o tak zaawansowanej porze się już podaje. Musieliśmy improwizować!
Po dłuższej chwili poszukiwań znaleźliśmy lokal, który najprawdopodobniej jest drugą najlepszą imprezownią Kłajpedy. Po krótkim boju udało nam się nawet, ku utrapieniu obsługi, zaanektować znaczną część knajpy.
Zaczęło się świętowanie! Trzeba było uczcić zakończenie sezonu 2016, a także to, że wbrew kiepskim prognozom, udało się w końcu zdobyć Kłajpedę!
Niektórzy w trakcie imprezy, tak się rozbestwili, że próbowali nawet biedującym studenciakom podbierać pożywienie, bezwstydnie wykorzystując ich chwile nieuwagi. Karygodne i skandaliczne… Na powyższym zdjęciu widać wprawę, z jaką ciemiężca uskutecznia swój proceder - jego ręka jest tak szybka, że aż rozmazuje się w kadrze!
Mimo okropnego zachowania niektórych członków załogi, imprezę można uznać za jak najbardziej udaną! Na jacht wróciliśmy (nie tak) późną nocą, żeby odpocząć przed podróżą powrotną.
Następnego dnia, po pysznym śniadaniu, postanowiliśmy zwiedzić Kłajpedę w świetle dnia. Zaczęliśmy od zrobienia zdjęcia ze słynnym posągiem zjawy wychodzącej z wody.
Wszyscy po kolei ustawiali się do zdjęcia.
Część załogi reprezentowała miasto stołeczne prezentując najnowszy krzyk mody - dresy i płaszczyki. Szczepano, na początku wyśmiewany, szybko został wsparty przez Aśkę, Królika i Niedźwiedzia.
Zrobiliśmy zbiorową fotkę i ruszyliśmy w miasto.
Kłajpeda nie jest szczególnie piękna i nie ma masy miejsc do zwiedzania, ale można zobaczyć dom z kominiarzem (?) na dachu…
...port i marinę…
...i kawiarnie! Ostatnim punktem programu przed wypłynięciem do Gdyni było wypicie kawy w “jakimś ładnym miejscu”. Prognoza pogody przewidywała pogorszenie pogody, a plan był napięty - powrót do Polski w niedzielę wiązał się z ryzykiem przymusowego przeciągnięcia urlopu też na poniedziałek. W związku z tym: szybka kawa i odjazd!
Niestety dokładnie w momencie zamawiania okazało się, że “marinero” za chwilę wyjeżdża i wróci dopiero za kilka godzin. Po szybkim sprincie do mariny i załatwieniu kilku spraw (w tym walce o kaucję zwrotną, na której wyraźnie ktoś próbował nas orżnąć!), wróciłem i mogłem już prawie spokojnie wypić kawę.
Ciasta i kawa były naprawdę dobre!
Jeśli chodzi o aspekt artystyczny… Trudno zinterpretować, czy wzorek na kawie to serce? A może p(d)upa? A może odcisk kopytka Szarmanckiego Łosia? Tego chyba nie wie nikt.
Na szczęście kawa była bardziej smaczna niż ładna

Holka układała już w głowie plan przelotu do Gdyni - w końcu ktoś musiał.
Wszyscy korzystali z ostatniej chwili luzu.
W końcu załadowaliśmy się na jacht i ruszyliśmy w drogę! Ponieważ pogoda (jeszcze) pozwalała, wszyscy obowiązkowo strzeliliśmy sobie grupowego selfiaczka. No prawie wszyscy, bo... stary Niedźwiedź mocno spał

Joannie udało się zapozować do kilku wspaniałych zdjęć.
Niech błękitne niebo nikogo nie zmyli - mroźne warunki zmuszały do założenia dwóch czapek naraz!

Widoki były całkiem niezłe.
Bo nie ma to jak zachód słońca na morzu!
Byliśmy w drodze! Dzielna wachta pełniła obowiązki nawigacyjne na zewnątrz...
Oraz wewnątrz. Kapitan Flaczek, mimo zrzeczenia się funkcji kapitana, doskonale potrafił rozdzielić obowiązki, biorąc na swoje barki te najcięższe.
Zaczęło się ściemniać i rozwiewać.
W tle jeszcze widoczne światła Kłajpedy...
Przelot do Gdyni ponownie odbył się bez przygód, ale warunki do przyjemnych nie należały. Znowu było zimno, wietrznie i co chwilę coś z nieba padało. Ostatecznie znowu udało nam się bezpiecznie pokonać całą drogę w jedyne 19 godzin. Ale czego innego można było oczekiwać po takiej załodze i takim jachcie!?

Jako kapitan bardzo dziękuję załodze i już nie mogę się doczekać żeglowania do kolejnych miejsc z tymi samymi i nowymi ludźmi! A plotkę, że Kłajpeda jest nie do zdobycia należy włożyć między bajki. Następny do zdobycia: Tallin!