Forum Żeglarskie

Zarejestruj | Zaloguj

Teraz jest 22 lip 2025, o 20:27




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 41 ]  Przejdź na stronę 1, 2  Następna strona
Autor Wiadomość
PostNapisane: 24 lip 2014, o 16:35 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
Czytając relacje Sajmona z rejsów po „znienawidzonej” przez mnie i nie tylko - Chorwacji postanowiłem opisać swoją wyprawę.
W ciągu dwóch tygodni pokonaliśmy ponad 700 mil, co niestety nie wszystkim się podobało.
Jednak widoki, wrażenia, jedzenie i inne atrakcje spowodowały, że ostatecznie ponad 90% załogi wróciło zachwyconej.
Odwiedziliśmy miejsca na wskroś przesiąknięte historią, miejsca będące mekką turystów, jak i miejsca, gdzie turysta jest rzadkością.
Dziękuję załogom pierwszego i drugiego etapu (szczególnie tym z drugiego) za wytrwałość i wyrozumiałość (przez pierwsze 2 dni drugiego etapu wiało ponad 8 B).

Ale po kolei:

Dzień pierwszy – piątek.

Planując ten rejs, brałem pod uwagę jak najtańsze przeloty.
Ponieważ „Flogger”, jacht typu Delphia 40, należący do firmy Jacht Tours, stacjonuje w marinie Levkas, najtańszym rozwiązaniem okazał się lot z Berlina lub z Warszawy do Thesalonik.
Z Thesalonik do Levkas planowaliśmy dotrzeć autobusem KTEL.
Ponieważ podróż musiałaby odbyć się z przesiadkami (bezpośredni autobus z Thesalonik do Levkas odjeżdża o 9.45 – my byliśmy na miejscu o 11.30) postanowiliśmy wziąć samochód z wypożyczalni.
Koszty zwrotu auta w innym miejscu to ok. 350 euro plus koszt wynajmu, nam udało się wypożyczyć Micrę za 280 euro już z wliczonym kosztem zwrotu w Prevezie.
Czyli licząc bilet KTEL 36 euro na osobę plus koszt taksówki (5 osób, czyli dwie taksówki) na dworzec KTEL wyszło prawie na to samo.
Podróż Micrą w 5 osób nie należała do najprzyjemniejszych, jednak 4-5 godziny dało się jakoś wytrzymać.
Nie wyobrażam sobie oczywiście podróży bez przerwy na jakiś posiłek. Do mariny dotarliśmy późnym popołudniem.
Po przejęciu łódki i zrobieniu zakupów kierując się moją zasadą, że dzień w Grecji bez kolacji w tawernie to dzień stracony - poszliśmy na kolację.
Żeby nie spowodować ślinotoku u czytających przemilczę co jedliśmy – napisze tylko, że było wyśmienite.
Jak to przeważnie w Grecji, kolacja trwała do późnych godzin nocnych. Kolacja oraz długa podróż spowodowały, że po powrocie na łódkę każdy marzył tylko o tym, by położyć się jak najszybciej do koi.
Ale jak to w Grecji bywa, nic nie można planować, okazało się, że do Levkas przypływa mój przyjaciel, więc jak go nie przywitać.
Ostatecznie poszliśmy spać ok. 5 rano (kilka kolejek ena kilo krasi aspro).

Dzień drugi - sobota

Planowaliśmy wypłynąć wcześnie rano, ale……. przecież trzeba trochę pospać.
Gorzej, że w Poros na Kefalonii ok. 16.00 były do odebrania dwie osoby z załogi. Krótki telefon do nich z usprawiedliwieniem (na szczęście zrozumieli, wybaczyli i poczekali).
Po szybkim, ostatnim prysznicu (ostatnim w łazience, bo później już tylko na jachcie) wyruszyliśmy ok. 12.00.
Na szczęście wiał sprzyjający zachodni wiatr, w porywach do 5B, więc na Kefalonię dotarliśmy dość szybko. To był mój pierwszy rejs Delphią 40 i szczerze mówiąc byłem zachwycony właściwościami nautycznymi łódki.
Przy długości niecałe 12 metrów, łódka jest szybka i doskonale zrównoważona. W porównaniu do mojej byłej Bavarii, która była tylko 40 cm krótsza, Delphia jest wygodniejsza i zdecydowanie lepiej wykonana.
Bardzo łatwo osiąga prędkość powyżej 7 – 8 węzłów. Zdecydowanie polecam wszystkim te łódkę. Po odebraniu załogi w Poros wyruszyliśmy dalej.
Chciałem pokazać im jeszcze w sobotę Błękitne Groty, ale niestety się nie udało. W ramach rekompensaty odwiedziliśmy tawernę w porcie Aghios Nikolaos.
Już to kiedyś pisałem, ale nadal nie mogę się nadziwić, jak to jest możliwe, że w Grecji pomimo, że tawerna jest już zamknięta obsługa jest w stanie przygotować posiłek dla 6 osób.
Przecież w Polsce zostalibyśmy pogonieni, a tam.
- Co chcecie?-
- tego już nie ma, ale może kalmarki, sardynki, chtapodi? –
Jak tu nie kochać Greków?
Objedzeni, opici i szczęśliwi wróciliśmy na łódkę. No może nie wszyscy, bo dwaj załoganci zahaczyli jeszcze o bar. Kiedy wrócili nie wiem.

c.d.n.


Załączniki:
trasa-crop.jpg
trasa-crop.jpg [ 392.76 KiB | Przeglądane 12077 razy ]
27361_b.jpg
27361_b.jpg [ 56.12 KiB | Przeglądane 12077 razy ]
zakinthos 012.jpg
zakinthos 012.jpg [ 70.76 KiB | Przeglądane 12077 razy ]

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl

Za ten post autor Piotr Kasperaszek otrzymał podziękowania - 2: mdados, Szpiszpak
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 24 lip 2014, o 19:30 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 21 kwi 2006, o 11:31
Posty: 17563
Lokalizacja: Warszawa
Podziękował : 2354
Otrzymał podziękowań: 3696
Uprawnienia żeglarskie: ***** ***
Napisz Piotrze ile czasu każdy z etapów trwał i ile w każdym z etapów odwiedziliście portów?

_________________
Pozdrawiam,
Marek Grzywa


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 24 lip 2014, o 22:32 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
Wszystko zamierzam opisać w kolejności, ale jak chcesz tak na szybko, to OK.

Pierwszy etap 4 - 11 lipiec.

Trasa: Levkas marina - Poros (Kefalonia) - Aghios Nikolaos (Zakinthos) - Ormos Navagio (Zakinthos) - Ormos Vromi (Zakinthos) - Strofadhes - Methoni - Koroni - Limeni - Kapsali (Kithira) - Antikithira - Gramvoussa (Kreta) - Kolimbari (Kreta) - Chania (Kreta)

Drugi etap 11 - 19 lipiec.

Trasa: Chania (Kreta) - Gramvoussa (Kreta) - Avlemonas (Kithira) - Monemvasia - Hydra - Poros - Kanał Koryncki - Kiato - Messolonghi - Monemvasia - Levkas marina.

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl



Za ten post autor Piotr Kasperaszek otrzymał podziękowanie od: tuptipl
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 26 lip 2014, o 09:38 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
Dzień trzeci - niedziela
Ciężka jest dola skippera, oj ciężka. Tym bardziej takiego durnego, który zaplanował sobie ambitny rejs - 300 mil w tydzień. Po co mi to było ?, trzeba było popływać z Levkas do Nidri, do Vasiliki, Skorpios, wszystkie wieczory w tawernach - a tak?
7.00 rano - a skipper musi wstawać, pomimo że załoga śpi w najlepsze (gdzie tu ten romantyzm żeglowania). Zaraz, zaraz ale czy są już wszyscy?
Cichutko zaglądam do kabin, liczę nogi, głowy. Głów jest 6, nóg 9, kurcze coś nie tak, liczę jeszcze raz głów jest 5 (poprzednio przez pomyłkę policzyłem swoją) ale nóg tym razem 7.
Dobra, pal diabli nogi – głowy ważniejsze, a te są wszystkie.
Szybka kawa, prysznic i odbijam od kei. Rejs do Błękitnej Groty trwa pół godzinki, a ja z wielkim trudem budzę towarzystwo, dziwne ale nawet rumor opuszczanego łańcucha kotwicznego ich nie budzi.
Marudzą, marudzą, ale jak już wyszli na pokład i zobaczyli po co ich budzę, wpadli w „fotograficzny” zachwyt. Potem oczywiście wycieczka pontonem i obowiązkowa kąpiel i długo oczekiwane:
- jak tu pięknie, dzięki że nas obudziłeś, super –
Jednak warto było wstać o tej 7.00 rano, chociażby po to, żeby zobaczyć te zachwycone i szczęśliwe gęby.
Po kąpieli i eksploracji jaskiń kawka, małe śniadanie i dalszy ciąg rejsu, tym razem do zatoki wraku (Ormos Navaggio).
Dotarliśmy tam ok. 11.00 i oczywiście o jakąś godzinę za późno, bo równo z nami zaczęły przypływać łodzie wycieczkowe przywożące setki, ba nawet tysiące turystów.
Sesja fotograficzna i szybka kąpiel zajęła nam niecałą godzinkę, a widząc tłumy na plaży nikt nie chciał tam popłynąć.
Szybka decyzja, płyniemy na lunch do zatoki Vroma a dalej nasz dzisiejszy cel – Strofadhes.
Przygotowując lunch załodze, popełniłem straszny błąd – zrobiłem dobrą jajecznicę. No i do końca etapu miałem przechlapane.
Codziennie słyszałem tylko:
- Piotr zrobisz nam tę swoją pyszną jajecznicę –
No i robiłem, robiłem, robiłem - taki już los skippera. A poważnie cieszyłem się, że im smakowało.
To teraz w ramach urozmaicenia przepis na jajecznicę kapitańską:
Wylewamy dużą ilość oliwki extra vergine na patelnię, dokładamy do tego cebulkę (wszystkie składniki kroimy na dość duże kawałki), czosnek, pomidory, boczek w plastrach (coś a’a pancetta), wbijamy jajka (min. 2 na osobę), przyprawiamy solą, pieprzem i oregano i smażymy. Konsystencja powinna być lekko ścięta. Potem jemy..
Po zjedzeniu „jajecznicowego lunchu” wystartowaliśmy na Strofadhes. Sprzyjający północnozachodni wiaterek dawał nam całkiem przyzwoita prędkość 7 węzłów, więc już ok. 18.00 zobaczyliśmy górujący nad niską, niewidoczną z daleka wyspą – olbrzymi klasztor Metamorfozis.
Naprawdę, z daleka bardzo dziwnie to wygląda, mała wysepka a na niej duży budynek monastyru.
Ponieważ byłem tam pierwszy raz, ostrożnie dopłynęliśmy do wyspy i w miarę blisko brzegu rzuciliśmy kotwicę. Czując w sobie żyłkę odkrywców niezwłocznie popłynęliśmy pontonem na wyspę. Niestety plaża, do której dobiliśmy była ogrodzona i nie dało się z niej dojść do klasztoru.
Okazało się, że jedyne miejsce skąd można dostać się do klasztoru, to mała betonowa keja , oddalona od nas o jakieś 400 m. Nie chciałem już przestawiać łódki, więc popłynęliśmy tam pontonem, zresztą głębokość przy kei uniemożliwiała cumowanie tam jachtem.
Klasztor z lądu robi jeszcze większe, niesamowite wrażenie. Gdy zbliżyliśmy się do wejścia zobaczyliśmy starego mnicha (ponoć ostatniego jaki tam zamieszkuje), przygotowującego sobie na palenisku coś do zjedzenia.
Na moje: - kalispera (dzień dobry) –
Odpowiedział grzecznie: - jasu (cześć) –
I zaczął mówić coś czego nie mogłem zrozumieć.
Trochę na migi, trochę po grecku spytałem czy możemy wejść do klasztoru.
Mnich odpowiedział coś, z czego wynikało, że mamy chwile poczekać. I nie minęła minutka gdy na skuterku przyjechał chłopak, który wpuścił nas do klasztoru.
Trudno jest opisać wrażenia, jakie zrobił na nas monastyr, jest po prostu niesamowity a co najważniejsze, nie ma tam setek turystów. W czasie gdy tam byliśmy, na kotwicy stał tylko jeden katamaran z dwójką żeglarzy.
Ponieważ wysepki należą do Parku Narodowego Zakinthos i ruch jest tam ograniczony i monitorowany, po zwiedzaniu musiałem wypełnić kwestionariusz.
Niestety przemiły „przewodniko – klucznik” znał tylko 3 słowa po angielsku więc dużo od niego się nie dowiedzieliśmy, ale braki nadrabiał uprzejmością i chęcią pomocy. Dodam, że zwiedzanie i postój jest gratis.
Naprawdę szczerze polecam wszystkim odwiedzenia Strofadhes, to miejsce gdzie naprawdę zatrzymał się czas. Z tego co zrozumiałem (po grecku) mieszka tam 5 osób. Dodatkowo stwierdziliśmy osobiście, że zasięg telefonów jest bardzo kiepski.
Taki mały raj na ziemi.
Niestety, durny plan, durnego skipera, który zakładał pokonanie 300 mil w tydzień zmusił nas do porzucenia tego raju.
Po kolacji (tym razem nie jajecznica), na którą składała się przyrządzona przez skippera (co za dureń, przecież miał nie gotować dla załogi) sałatka grecka (horiatiki) i tzatzyki oraz ena kilo krasi aspro oraz po kąpieli, wyruszyliśmy dalej – do Methoni.
Ale to już będzie temat następnej części, czyli dzień czwarty - poniedziałek

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 28 lip 2014, o 07:30 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
Dzień czwarty – poniedziałek (długi bo trwający dzień i noc)
Po paru godzinach spędzonych na Strofadhes, w miejscu o którym chyba zapomniał świat, wyruszyliśmy dalej. Przed nami ok. 40 mil morskich do Methoni.
Methoni i pobliskie Koroni (które również odwiedziliśmy) zwane były niegdyś „oczami Wenecji”, gdyż ich potężne warownie śledziły ruch statków pomiędzy Włochami a Grecją. Pochodząca z roku 1200 forteca wcina się w morze i z trzech stron otoczona jest wodą.
Forteca jest dziś zaniedbana i opuszczona. Z rejsu w roku 2008, kiedy to płynąłem tą sama trasą, zapamiętałem niesamowity widok, jaki stanowiła, pięknie oświetlona nocą forteca. Tak też reklamowałem Methoni załodze. Całe szczęście, że padli ze zmęczenia i nie widzieli smutnej, ponurej i nieoświetlonej twierdzy.
Ale po kolei.
Ze Strofadhes wypłynęliśmy ok. 22.00 (w niedzielę) i wg. moich obliczeń powinniśmy dotrzeć do Methoni nad ranem. Jeśli dotychczas wiatry nam sprzyjały, tak teraz niestety nie wiało i cała trasę pokonaliśmy na silniku. Zgodnie z moim podejściem do życia, nawet w najgorszej sytuacji trzeba znaleźć jakieś plusy – tym razem podładowaliśmy więc akumulatory.
Piękne, bezchmurne i gwiaździste niebo spowodowało, że załoga zainteresowała się astronomią.
W kwestii nowinek technicznych (telefony itp.) jestem raczej tradycjonalistą i wszelkie zachwyty nad smartfonami i innymi temu podobnymi zabawkami nie działają na mnie - używam normalnego telefonu, takiego który służy do dzwonienia a nie „bajerofonu”. Określenie – aplikacja na smartfona, działa na mnie jak przysłowiowa płachta na byka.
Oczywiście, ktoś z załogi miał aplikację na smartfona, która identyfikowała gwiazdozbiory i gwiazdy, więc załoga przez dobra godzinę bawiła się w „Koperników”.
Ok. godziny pierwszej w nocy, towarzystwo stwierdziło że idzie spać. Jednak załoga była tak miła, lub raczej zapobiegliwa (pamiętając, że poprzedniej nocy nie spałem za dużo), że postanowili czuwać na zmiany ze mną. Czuwanie sprowadzało się do tego, że tzw. „czuwacz” spał w kokpicie i budząc się co jakiś czas, pytał mnie czy nie śpię.
Wyglądało to mniej więcej tak:
- chrapanie, chrapanie, chrapanie – Piotrek nie śpisz? – pytanie
- nie, nie śpię – odpowiadałem, ponieważ przed chwilą właśnie przebudziłem się z krótkiej drzemki
- chrapanie, chrapanie, chrapanie – Piotrek nie śpisz? – pytanie
- nie, nie śpię – odpowiadałem, ponieważ przed chwilą właśnie przebudziłem się z krótkiej drzemki
Itd., itd., itd.
Jeśli pytanie zbiegło się akurat z czasem kiedy drzemałem, było powtarzane oraz głośniejsze i brzmiało w nim małe przerażenie.
Odpowiadałem wtedy spokojnie:
- nie, nie śpię – tylko się trochę zamyśliłem.
Gdyby delikwent nie był zaspany od razu skojarzyłby, że coś jest nie tak, no bo jak to możliwe: ja i myślenie?
Ale na szczęście zaspany załogant nie myśli, tylko czuwa.
Jakby dla urozmaicenia, z kabiny rufowej, co jakiś czas również dobiegało pytanie:
- Piotrek, może Cię zmienić? –
- nie trzeba, nie śpię – odpowiadałem i drzemałem dalej.
Gorzej było, gdy pytanie z kokpitu następowało zaraz po pytaniu w kabiny, bo wtedy przeszkadzali mi w drzemaniu na dłużej a dodatkowo burzyli mój skomplikowany „plan drzemkowy”.
Żeby uspokoić moich ewentualnych załogantów na przyszłe rejsy, moje drzemki nie trwały dużej niż 5-10 min, a wypracowałem sobie taki cykl spania w rejsach samotnych, lub z „zieloną” załogą.
I co ważne, uskuteczniam takie drzemki tylko z dala od brzegu. Pamiętam jak kiedyś, po 24 godzinach na wodzie, zbliżając się do Iraklio na Krecie, dopadła mnie przemożna chęć snu. Miałem jakieś 10 mil do portu i wiedziałem, że nie mogę pozwolić sobie na nawet najkrótszą drzemkę. Jedyną metodą na to, żeby nie zasnąć było stanie z głową ponad sprayhoodem. Gdy przysypiałem, głowa mi opadała i uderzała w stalową rurkę napinającą sprayhood. Po paru bolesnych uderzeniach odechciało mi się spać definitywnie.
Ale wracając do rejsu.
Po kilku godzinach tego „pytanio-spanio-chrapanio-czuwania” zbliżyliśmy się do Methoni na tyle, że musiałem zacząć czuwać już na poważnie. Sprawdziłem na chartploterze, że do celu mamy jakieś 10 mil, i okazało się, że w tempie, w jakim płynęliśmy potrwa to niecałe 2 godziny. Zrobiłem sobie i „kokpitowemu czuwaczowi” kawę, wyciągnąłem z szafki jakieś ciastka i płynęliśmy dalej.
Jak wspominałem wcześniej, zachwalałem Methoni, choćby z racji przepięknie oświetlonej nocą twierdzy a tu…..
Twierdza okazała się szara, bura, smutna i nieoświetlona. Czyżby kryzys?
Minąłem dużym łukiem twierdzę (kamienna grobla wychodzi głęboko w morze i stanowi poważne zagrożenie dla łodzi) i rzuciłem kotwicę w zatoce.
Dobrze, że załoga spała:
- chrapanie, chrapanie, chrapanie – Piotrek nie śpisz? – pytanie
- nie, nie śpię – odpowiadałem, co tym razem było zgodne z prawdą
- Piotrek, może Cię zmienić? –
- nie trzeba, nie śpię – odpowiadałem…..
Mogłem zdrzemnąć się jeszcze ze dwie godzinki - bo przecież w oczach załogi byłem bohaterem, który nie spał całą noc (oj naiwni, naiwni, naiwni….).
Jako notoryczny bohater znów obudziłem się pierwszy, wykąpałem się, zrobiłem sobie kawę i obudziłem załogę.
Z dotychczasowego opisu rejsu mogę jawić się Wam, jako odpowiedzialny, dokładny, porządny i znający się na rzeczy skipper. Otóż, nic bardziej mylnego, ja tylko do perfekcji opanowałem sztukę udawania takiego gościa. Tak naprawdę – mam wszystko w d..e. Ale cicho sza, ważne żeby załoga myślała, że płynie z kimś odpowiedzialnym.
Na pytanie załogi:
- Piotrek zrobisz nam tę swoją pyszną jajecznicę –
Odpowiedziałem krótko:
- nie, mam to w d..e – i poszedłem popływać.
Po długich debatach załoga postanowiła popłynąć pontonem na śniadanie do Methoni.
- to fajnie, zjemy grecki omlet, zobaczycie jaki dobry – odrzekłem.
Po zjedzeniu omletów poszliśmy zwiedzać twierdzę.
Jak już wspominałem na początku, durny skipper zaplanował, że pokona trasę ponad 300 mil w tydzień. Nie byłoby źle, gdyby płynął sam, ale on miał na pokładzie normalnych ludzi. Ludzi, którzy chcieli się wykąpać, pozwiedzać, zjeść spokojnie kolację w tawernie i robić to co normalni ludzie robią a nie nabijać mile na logu.
Drodzy załoganci, wybaczcie mi i nie mówcie nikomu jak naprawdę wyglądał rejs. Mówcie wszystkim, że było super, że pływaliśmy tylko klika godzin dziennie a nie kilkanaście.
Tak więc, przez tego durnego skippera, zaraz po śniadaniu i krótkim zwiedzaniu twierdzy popłynęliśmy dalej. Następnym celem było Koroni, bliźniacza do Methoni warownia.
Dopłynęliśmy tam w porze lunchu, zjedliśmy doskonałe suvlaki w picie, które popiliśmy doskonałym krasi aspro i żeby tradycji stało się zadość, zaraz po lunchu ruszyliśmy dalej, bo durny skipper…………….. itd.
Hallo, może tak byście zostawili chłopaka w spokoju? Starał się, chciał pokazać Wam jak najwięcej. Naprawdę chciał jak najlepiej a tu tylko durny skipper itp.
Na kolację dopłynęliśmy do Limeni, małej miejscowości położonej w zachodniej części środkowego palucha Peloponezu. Zjedliśmy tam ….., nie, nie dowiecie się co.
Koniec, reszta później…

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl



Za ten post autor Piotr Kasperaszek otrzymał podziękowania - 2: markrzy, tuptipl
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 1 sie 2014, o 09:08 

Dołączył(a): 2 lut 2012, o 17:46
Posty: 75
Lokalizacja: Żory
Podziękował : 4
Otrzymał podziękowań: 1
Uprawnienia żeglarskie: st. j.
Widzę że tego lata nie był tylko mój problem ( pobyt na lądzie kontra pozostale mile do przeplyniecia )
Dla ludzi którzy pierwszy raz płyną na morzu już samo nocne pływanie to dużo ....

* ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ *

Widzę że tego lata nie był tylko mój problem ( pobyt na lądzie kontra pozostale mile do przeplyniecia )
Dla ludzi którzy pierwszy raz płyną na morzu już samo nocne pływanie to dużo ....


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 1 sie 2014, o 10:34 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
no tak to jest z tym pływaniem z załogą,
"wieczny" lub "wietrzny" kompromis. ;)

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 1 sie 2014, o 16:42 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
Dzień piąty – wtorek
Ponieważ zacząłem otrzymywać coraz więcej pogróżek od uczestników tego etapu (podaję ponoć jakieś nieprawdziwe informacje) muszę zaktualizować trochę wcześniejszą relację.
Informuję wszystkich czytających, że załoga pomagała mi zawsze i wszędzie. Nigdy nie przyrządzałem im żadnego posiłku, zawsze spałem do 10.00, nigdy nie sterowałem i nie musiałem wykonywać żadnych prac na jachcie.
- czy tak może być?, nie będziecie już wysyłać do mnie telegramów z pogróżkami?-
- dziękuję –
Po wyśmienitej kolacji, na którą składały się (podaję na wyraźną prośbę czytelników): tzatzyki, horiatyki, melitzanosalate, taramosalate, gopes, kalamari, sardines skaras, chtapodi skaras i wyjątkowo - tylko jedna butelka krasi aspro. Ta jedna butelka wina to nie jakieś zobowiązania wynikające z regulaminu nowo powołanego na pokładzie jachtu klubu AA.
To po prostu matematyka, lub inaczej trzeźwe myślenie o cenach. To była jedna z niewielu tawern, gdzie było tylko wino butelkowe.
Gdy zobaczyliśmy, że musimy zapłacić kilkanaście euro za butelkę wina, a na jachcie mamy wino za które zapłaciliśmy 8 euro za 5-cio litrowy kartonik, jakoś odechciało nam się pić (no dobra okazaliśmy się skąpi, ale mnie wstyd).
A tak poważnie, była to najdroższa kolacja jaką jedliśmy w tym rejsie. Nie pamiętam dokładnie ile kosztowała, ale dużo jak na greckie warunki.
Co prawda lokalizacja tawerny była rewelacyjna, więc może trochę usprawiedliwia cenę. Po kolacji udaliśmy się na zasłużony spacer, po czym wróciliśmy pontonem na łódkę .
Obudziłem się jak co dzień rano, ok. 7.00 (ciekawe czy ktoś jeszcze w to wierzy?) a tu szok. Załoga już na pokładzie.
- może kawki kapitanie ? –
- co chcesz na śniadanie, jajecznicę, jogurt z miodem ? –
- umyć Ci plecy ? –
- tu masz wyprane koszulki –
- coś możemy jeszcze dla Ciebie zrobić ? –
Przewróciłem się na drugi bok i zasnąłem ponownie.
Gdy obudziłem się już tak na poważnie, była 7.00, na pokładzie nie było nikogo, a ja jak co dzień zrobiłem sobie kawę, popływałem i do roboty.
Silnik start, kotwica w górę i biegiem do steru. Ot cała prawda o żeglowaniu. Gdzie tu romantyzm, gdzie te białe żagle w górze, ot robota jak każda.
Dobrze, że nie trzeba zapier….ć do tej roboty o 6.00 rano tramwajem. Jak to śpiewał Smoleń:
- Ludzie czemu jesteście smutni przecież jedziecie do pracy –
Przepraszam, zapomniałem - miało być inaczej.
Z kokpitu padło pytanie:
- Kapitanie uruchomić silnik? –
Kolejka załogantów czekająca na dziobie wyrywała sobie z rąk pilota do kotwicy, kłócąc się o to, czyja dziś kolej na wyciągnięcie kotwicy.
Następne osoby czekały w kolejce, z wiadrem wody, kłócąc się o to, kto ma płukać kotwicę, reszta załogi z wiadrami i szczotkami wyrywał się do mycia pokładu. Następni niecierpliwie dreptali w kambuzie:
- kapitanie podawać już kawę i śniadanie –
- Kapitanie, czas wstawać, już 10.00 –
Przewróciłem się na drugi bok i zasnąłem ponownie.
Gdy obudziłem się już naprawdę na poważnie, była 7.00, na pokładzie nie było nikogo, a ja jak co dzień zrobiłem sobie kawę, popływałem i do roboty. Silnik start, kotwica w górę i biegiem do steru.
Po paru chwilach w czeluści jachtu zaczęły wychylać się zaspane głowy załogi.
- Piotrek zrobisz nam tę swoją pyszną jajecznicę –
- Ku…wa mać, poje…ało Was z tą jajecznicą? – myślę sobie, ale że jestem miły i grzeczny więc mówię:
- oczywiście, moi kochani, zaraz Wam zrobię, chcecie taką kapitańską, ze wszystkim?, może chcecie do tego kawę, czy sok?, może skoczę do sklepu, kupię pomarańcze i zrobię Wam taki świeżo wyciskany? – pytam grzecznie, aczkolwiek z wyczuwalną ironią w głosie
- a mógłbyś? – słyszę w odpowiedzi
No to teraz przegięli, myślę a głośno odpowiadam:
- nie ma soku ze świeżych pomarańczy, nie ma czasu, musimy płynąc dalej –
Ale jajecznicę im zrobiłem, i kawę i sok pomarańczowy z kartonika.
Po śniadaniu ruszyliśmy w kierunku Kapsali na Kithirze. Mieliśmy do pokonania jakieś 55 mil, czyli ok. 7-8 godzin, mogliśmy więc zaplanować jeszcze jakiś postój na kąpiel.
Do portu w Kapsali dotarliśmy ok. 21.00. W szybkim dotarciu pomógł nam coraz bardziej tężejący, zachodni wiatr. Flogger przechodził dziś najśmielsze oczekiwania, osiągając w baksztagowej 7B ponad 9 knotów. Co to była za jazda, rewelacja.
Kadłub zjeżdżając z grzbietów fal wchodził prawie w ślizg, zataczając się przy tym jak mała otwarta jolka. Niestety taka jazda wymagała od sternika wzmożonej uwagi, a autopilot nie radził sobie przy tym kursie kompletnie.
Ale jazda była przednia. Gdy minęliśmy skały przy wejściu do portu, naszym oczom ukazała się Chora, wraz z olbrzymim zamkiem. Po zrzuceniu żagli weszliśmy do portu na silniku. Już z dala widać było duży motorowy jacht stojący przy kei a obok niego 4-5 jachtów żaglowych.
Znaleźliśmy dobre miejsce pomiędzy motorowcem a żaglowym Jeanneau. Po zbadaniu miejsca przy kei odszedłem spokojnie na parę długości łódki i poszukałem miejsca do rzucenia kotwicy.
Poleciłem załodze by skontrolowali dno, aby nie rzucić kotwicy na łańcuch lub kotwicę innej łodzi. Doszliśmy spokojnie rufą do kei, popychani wiatrem, wyrzucając jednocześnie z dziobu kotwicę. Po zacumowaniu, sprawdziłem czy łańcuch dobrze trzyma. Wg. mnie trzymał OK.
Po ponownym sprawdzeniu kotwicy i sklarowaniu łódki, zgodnie z moja zasadą, że dzień bez kolacji w tawernie jest dniem straconym – poszliśmy szukać miejsca na kolację.
Okazało się, że dzień tak szybko i łatwo się nie skończy. Ktoś z załogi poszedł na łódkę po aparat i wrócił szybko z informacją, że rufa dotyka prawie kei.
- Cholerka, puściła kotwica – stwierdziłem i biegiem ruszyliśmy ratować łódkę.
Dopiero dochodząc do łódki, zobaczyłem jak stężał wiatr, wg. wskazań wiatromierza w szkwałach wiało ok. 30 knots.
Odpaliłem silnik i zaczęliśmy wybierać kotwicę
- cholera jasna, nie trzyma –
Wyrzuciliśmy trap na keję, oddaliśmy cumy i zaczęliśmy wybierać kotwicę na pokład. Jedyna możliwość, jaka w takiej sytuacji przyszła mi do głowy, to stanąć longside do kei. Na nasze szczęście miejsca było akurat w sam raz dla nas. Łódka 46-stopowa już by się nie zmieściła. Było już grubo po 23.00, więc o miejsce dla nowych łódek nie musiałem się już martwić, poza tym gdyby ktoś jeszcze wpłynął do portu, przyjąłbym go na burtę. Wyłożyliśmy tam nawet dwa obijacze jako zaproszenie.
Po sprawdzeniu czy wszystko jest OK poszliśmy skończyć kolację.
Gdy wróciliśmy po jakiejś godzince, zauważyliśmy, że sąsiednia Jeanneau ma te same kłopoty co my godzinkę temu. Gorzej, że nikogo nie ma na pokładzie.
Po paru wezwaniach, z głębi jachtu wyszła załoga. Od razu zobaczyli co się dzieje, podziękowali i zabrali się do ratowania łódki. Staliśmy na kei i czekaliśmy, chcąc w razie czego im pomóc.
Po paru chwilach już wiedziałem, że będą mieli problem, bo usilnie chcieli wybrać łańcuch, który nie trzymał. Po każdym wybraniu kotwicy, przez 5 minut było OK, po czym łódka niebezpiecznie zbliżała się rufa do kei. Po jakiejś godzinie, gdy wiedziałem, że nie pozostało im już za dużo łańcucha w wodzie zaproponowałem, żeby stanęli burtą do nas. Stanowczo odmówili, więc nie nalegałem. Jednak o jakimkolwiek spaniu nie było mowy, gdyż ich łódka przez ciągle i niebezpiecznie zbliżała się burta do naszej. Przez cały czas dwie osoby z naszej łódki asekurowały z obijaczami naszą burtę.
Żeby było „zabawniej”, następna łódka stojąca za Jeanneau, zaczęła mieć te same kłopoty. Tymczasem wiatromierz zaczął wskazywać w porywach 38-40 knotsów, a to już nie były żarty.
My czuliśmy się dość komfortowo, chociaż sześć obijaczy, chroniących naszą burtę od kei robiło się coraz cieńszych i cieńszych. Oby tylko któryś z nich nie zrobił „bum”.
Na obu sąsiednich łódkach rozgorzała jakaś kłótnia, jak to często Brytyjczycy nie mogli się dogadać z Francuzami.
Nie nalegałem z moją propozycją przygarnięcia do burty, chociaż wydawało mi się to jedynym rozsądnym wyjściem z tej sytuacji.
Po następnej godzinie, gdy sąsiednią łódkę odpychał od kei już tylko silnik (jakieś pół mocy silnika do przodu – ciekawe ile mają paliwa) przyjechał ktoś samochodem.
Jak się okazało, był to chyba właściciel jachtu (załoga to byli raczej czarterujący). Oczywiście pierwsze co zrobił, to spytał mnie, czy mogą się przytulić do nas. Moja propozycja była nadal aktualna, aczkolwiek biorąc pod uwagę masę ich łódki (Jeanneau 46), zacząłem obawiać się nasze obijacze.
Dalsza kłótnia pomiędzy Brytyjczykami i Francuzami rozgorzała na nowo, nie wiem o co chodziło, ale wyglądało jakby miało dojść za chwilę do rękoczynów.
Operacja stawania burtą do naszej burty przebiegła bez urazowo, a żeby zminimalizować nacisk ich jachtu na nasz, jakieś 1/3 ich łódki cumowało bezpośrednio do kawałka wolnej kei.
Ok. 3.00 w nocy, Brytyjczycy stojący jako pierwsi przy kei odeszli na kotwicę. To umożliwiło przestawienie Francuzów bezpośrednio burtą do kei. Całą operacja zajęła następne pół godziny. Gdy sytuacja została już jako tako opanowana, okazało się, że kłopoty ma inna łódka. W końcu ok. 5.00 sytuacja w porcie była na tyle stabilna, że mogliśmy pomyśleć o paru chwilach snu. Ale komu się chciało spać: adrenalina i przygoda spędziły nam do końca sen z powiek.
I wtedy usłyszałem………
no zgadnijcie co?
- Piotrek a zrobisz nam tę swoją pyszną jajecznicę ? –
Brak mi po prostu słów na tę załogę
A ponieważ tak naprawdę to była już środa, czyli następny dzień – więc ciąg dalszy będzie już w następnym odcinku.
(z góry przepraszam za to, że tekst jest niedopracowany, ale chciałem go wrzucić jak najszybciej) 

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 1 sie 2014, o 17:16 

Dołączył(a): 2 lut 2012, o 17:46
Posty: 75
Lokalizacja: Żory
Podziękował : 4
Otrzymał podziękowań: 1
Uprawnienia żeglarskie: st. j.
Ty miałeś pytanie o jajecznice a ja : daleko jeszcze?
Z niecierpliwością oczekujemy cd.


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 1 sie 2014, o 21:06 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
pamiętaj
mów zawsze, że max. póltorej godziny
to działa

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl



Za ten post autor Piotr Kasperaszek otrzymał podziękowanie od: rudekolek
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 2 sie 2014, o 15:05 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
Dzień szósty – środa

Wczorajszą relację zakończyłem opisem akcji ratunkowej w porcie, kiedy to sam osobiście uratowałem 65 jachtów, 120 łodzi rybackich i 399 ludzi. Niestety z braku świadków, osiągnięcie to nie zostało wpisane do Księgi Guinessa, a szkoda.
Z tą jajecznica i brakiem snu, też przesadziłem.
Prawda jest taka, że ok. 5.00 poszliśmy trochę się zdrzemnąć.
Ja, jako ten notoryczny bohater, jak co dzień wstałem ok. 7.00 (tak naprawdę było ok. 9.00 – ale i tak wcześnie).
Załoga słodko chrapała w swoich kojach, więc nie chcąc ich budzić poszedłem na kawę do kafeionu. Już to kiedyś opisywałem, więc zacytuję teraz sam siebie:
fragment relacji z rejsu Lavrio – Skiathos z roku 2006:
- Będąc w Grecji, lubię wstawać wcześnie rano (oczywiście bez przesady ), gdy port budzi się do życia. Terkoczące silniki łodzi rybackich wracających z połowów, nad którymi unoszą się stada krzyczących mew, zapach chleba i ciastek dochodzący z pobliskiej piekarni budzą mnie natychmiast. Wychylam głowę przez luk, wciągam nosem docierające na jacht zapachy i zaspany wychodzę do kokpitu. Pomimo wczesnej pory, ostre słońce razi w oczy. Powinienem wrócić do kabiny po ciemne okulary, jednak jakaś nieznana siła powoduje, że nie mogę oderwać wzroku od morza i portu. „Coś” nie pozwala mi zejść do kabiny, siadam więc w kokpicie i chłonę całym ciałem ten spektakl. Dopiero po chwili, rozsądek zmusza mnie do sięgnięcia po ciemne okulary. Jak zawsze, kiedy już mija to „oszołomienie”, pierwsze kroki kieruję do pobliskiej piekarni. Kupuję ciepłe ciastka, z którymi idę do pobliskiego kafejonu. Zamawiam kawę i siadam przy stoliku na zewnątrz lokalu. - Kalimera (dzień dobry) - pozdrawiam siedzącego obok Greka.
- Jasu (cześć), kseno ? (obcokrajowiec )- pyta mnie sąsiad. - Ne ( tak ), istijo (żagiel ), warka (łódka) – odpowiadam i wskazuję ręką na stojący przy kei jacht - Kali (dobrze), chere ( witaj) – odpowiada.
- efcharisto Poli (dziękuję bardzo) – mówię i uśmiecham się do niego Ludzie morza, do których Grecy zaliczają też żeglarzy, cieszą się tu szacunkiem i uznaniem. Na tym jednak kończy się zainteresowanie moją osobą a sąsiad wdaje się w dyskusję z właścicielem kafejonu. Lubię przysłuchiwać się rozmowom Greków. Gdyby nie to, że wiem, że głośna i ożywiona dyskusja to tutaj normalność, pomyślałbym, że kłócą się o coś. A tak, z paru słów, które zrozumiałem, domyślam się że rozmawiają o żeglarzach, może zastanawiają się skąd przypłynęliśmy?.
Kawa i ciastko to najlepsze śniadanie, jakie mogę wyobrazić sobie w Grecji, oczywiście (wzorem tubylców) siedząc przed kafejonem i grzejąc się w promieniach porannego słońca.
Czytając to co kiedyś napisałem, nic dodać, nic ująć – prawdziwy Mickiewicz ;), chociaż Adamowi to nawet do pięt nie dorastam.
Siedząc w kafeionie miałem wgląd w to, co dzieje się na Floggerze. Ok. 10.00 z czeluści jachtu wyłoniła się pierwsza rozczochrana łepetyna, po chwili następna i następna.
Zaraz, zaraz ale skąd tylu załogantów?
Nie, jednak jest OK, oni po prostu wchodzą i wychodzą, wchodzą i wychodzą…
Dopiłem frappe i powoli, ciesząc się ciszą i spokojem wróciłem na jacht.
Załoga ziewając i podziwiając górującą nad portem twierdzę zastanawiała się nad planem dnia.
Prognoza pogody nie była zbyt dobra, więc postanowiliśmy zostać cały dzień na Kithirze. W planach były: wodospad Nereida, jaskinia Aghia Sophia, Chora i jeśli czas pozwoli, coś jeszcze.
Niestety z powodu silnego wiatru, który cały czas dociskał naszą łódkę do kei, zmuszony byłem pozostać na straży w porcie. 5-osobowa załoga mogła w takim razie wypożyczyć samochód i wygodniej zwiedzać wyspę, ze mną, w 6 osób, byłoby to niewykonalne.
Wytłumaczyłem im w skrócie, co gdzie, jak i pojechaliiii.
Miałem parę godzin tylko dla siebie i dla łódki. Uzupełniłem zbiorniki wody, umyłem pokład.
Dzień wcześniej, gdy dopływaliśmy do Kapsali, zauważyłem że nie pali się dziobowa, zielona lampa pozycyjna, więc wymieniłem żarówkę.
Ot, taki dzień konserwacyjny. Siebie też poddałem zabiegom konserwacyjnym: kąpiel i pranie brudnych ciuchów.
Na tych pasjonujących zajęciach zeszło mi parę godzin i zrobiłem się głodny.
Jakie to szczęście, że w Grecji istnieją lokalne fast foody, miejsca gdzie można szybko i tanio zjeść coś dobrego:
- kalimera, ena pita giros, parakalo (proszę gyrosa w picie) – zamawiam
- me ola ta ekstras? (ze wszystkimi dodatkami?) – pyta kucharz
- ne, parakalo (tak,proszę) - odpowiadam
Wyjmuję z lodówki butelkę zimnego Mythosa i kładę ją na ladzie.
- tria euro (trzy euro) -
Siadam z piwkiem i gyrosem przy stoliku, obok Greków i z ciekawością przysłuchuję się ich rozmowie.
Pomimo tego, że prawie nic nie rozumiem, przysłuchuję się z uwagą i chłonę język, który jest balsamem dla moich uszu.
Zbliża się godzina 15.00, ciekawe kiedy wrócą moi „wycieczkowicze”. Mam nadzieję, że nie zabłądzą, chociaż na tej wyspie to chyba niemożliwe.
Wróciłem na łódkę i z błogim uczuciem spokoju zasiadłem w kokpicie. Błogosławiony niech będzie człowiek, który wynalazł biminitop, bez niego życie na jachcie byłoby nie do zniesienia. Chyba nawet zdrzemnąłem się chwilkę, bo w pewnym momencie usłyszałem:
- good morning –
To Anglicy z łódki, którą ratowaliśmy wczoraj, przyszli spytać, czy pomogę im przestawić ich jacht na miejsce tuż obok naszego.
Odebrałem od nich cumy, wypiliśmy po mythosiku, pogadaliśmy i zrobiła się godzina 18.00.
Życie na jachcie, w porcie, w Grecji toczy się jakby w innym wymiarze, poza zwykłą rzeczywistością. Godziny mijają w innym tempie, pozwalają kontemplować życie, cieszyć się każdą chwilą, chłonąć świat i nie zastanawiać się tym, co będzie jutro.
Grecy mają nawet specjalne określenie na „to coś”: „ti na kanoume” (cóż począć) – w odniesieniu do nieprzewidywalnego losu.
Tymczasem na keję zajechał samochód z moją załogą.
- jak wycieczka? – pytam
- super – słyszę w odpowiedzi i widzę jakiś dziki błysk w ich oczach…
- a Ty byłeś przy tym wodospadzie? – pada podchwytliwe pytanie a załoga zaczyna zbliżać się do mnie w jakiś dziwny sposób – odcinając mi drogę ewentualnej ucieczki
- pewnie, że byłem, a co? – sonduję ich i zastanawiam się o co chodzi. Tymczasem szukam sobie drogi ucieczki i widzę, że mogę nawiać tylko wpław.
- spokojnie - myślę,- przecież mnie nie zabiją, ale kurcze o co im chodzi? -
- przecież tam jest śmierdząca, brudna woda. Po co kazałeś nam brać stroje i kąpielówki? – słyszę bojową odpowiedź i widzę, że lekko nie będzie.
- słuchajcie ja byłem tam w kwietniu, kiedy było dużo wody i woda była czysta, w sierpniu tam nie byłem, naprawdę – odpowiadam i powoli siadam na krawędzi kokpitu, zbliżając się coraz bardziej do zewnętrznej burty.
Teraz już tylko skok do wody i jestem uratowany.
- no dobra, pal diabli wodospad, ale jaskini była zajeb…sta – słyszę i widzę, że już nie muszę salwować się ucieczką.
Na wszelki wypadek zmieniam temat.
- może korzystając z tego, że mamy samochód zrobimy zakupy. Woda się kończy, a po co dźwigać ją, jeśli mamy samochód –
Jestem uratowany. W drodze do sklepy wysłuchuję relacji z wycieczki,
- było super, rewelacyjnie, dzięki że nam powiedziałeś co mamy zobaczyć. Wiesz jakiego super królika stifado jedliśmy, itp. – trajkotali cała drogę.
Po zrobieniu zakupów, samochód został zwrócony, a my zaczynaliśmy powoli sposobić się do kolacji.
Prysznic, prasowanie wyjściowych sukienek (tych męskich i damskich) i garniturów, czyszczenie szpilek i „glansowanie” (może glancowanie) lakierków (może lakierek) zajęło nam prawie godzinę.
Deska do prasowania zajęła całą przestrzeń w kokpicie, a kolejka chętnych do prasowania z innych jachtów zajmowała cała keję a nowi chętni wciąż przybywali i przybywali. Czyżby poszła fama, że u nas prasujemy za darmo?. Chcąc uniknąć całonocnego prasowania wyrzuciliśmy deskę do prasowania i żelazko za burtę, gorzej że przez pomyłkę wyrzuciliśmy też garnitury i sukienki.
Bez zobowiązań ruszyliśmy na poszukiwania tej „najlepszejszej” pod słońcem tawerny.
Zwykle poszukanie dobrej tawerny zajmuje mi ok. 20 minut. Tym razem w poszukiwania zaangażowała się cała załoga i wybieraliśmy tawernę ponad godzinę. Ale za to jakie jedzenie!.
Myślę, że te opisy kolacji to zaczynają być już nudne, no bo w końcu ile można pisać o jedzeniu?
Po kolacji poszliśmy obejrzeć mecz.
Hm, nawet nie pamiętam kto wtedy grał – ale czy to ważne? Ważne kto wygrał i co.
To tyle, reszta jutro

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 3 sie 2014, o 13:44 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
Za zgodą zucha Adasia, mojego wiernego drucha i najlepszego sternika pod słońcem a także - co najważniejsze powieściopisarza o talencie, którego nie powstydziłby się sam miszcz Mickiewicz zamieszczam jego relację z II etapu rejsu Floggerem:
Oto on - miszcz Adam Dąbrowski:

JEDENASTEGO LIPCA ROKU PAMIĘTNEGO, DWA TYSIĄCE CZTERNASTEGO.
Po jedenastu miesiącach od poprzedniego pływania w Grecji schodziliśmy stromo chyba już znad Węgier na lotnisko w Chani, na Krecie. Po kołowaniu prawie po całym okręgu, nisko nad wieczornym morzem, szliśmy na pas startowy na niewielkim cypelku.
Światło osierocone niespodziewanie przez słońce, za wcześnie , za wcześnie!.... oddawało zatoczki , plaże wiechciom cieni kołyszących się niczym glony w morzu.
Pilot przywali kołami w skalisty stok , czy nie? Nawet całkiem gładko przyziemił Boeingiem!
Grecja! Jesteśmy na Krecie!
Zjeżdżaliśmy krętymi uliczkami w żółtym , rzadziej, zimnym świetle latarń. I wolniej niż szalonym autobusem X 96 w Atenach.
W stężałym smrodzie benzyny, ropy dworca autobusowego węszyłem za morską bryzą.
Krystyna zatrzymała parę z tłumu imprezowiczów ; on zastanawiał się gdzie nas skierować. Ona zdumiona wyrwaniem z kazamatu ich miłości, parsknęła śmiechem.
Z torbą na grzbiecie , niepowstrzymany, robiłem slalom między nieśpiesznymi grupami pogadujących spacerowiczów przy straganach świecidełek , pamiątkarskich gadżecików.
Wyłoniła się pusta zatoka jak z filmów Felliniego. Nawet jednej małej łódeczki rybackiej nie było.
Krystyna z bagażami została na ławce. Porywisty wiatr nawet w Starym Porcie, nerwowy szum fal na kamieniach przy ścianach nabrzeża, gwar wypachnionych i opalonych bohaterów tego wieczoru kreteńskiego, pod muzułmańska budowlą, nie przeszkodził Krystynie zastygnąć w zapatrzeniu ….
No to czeka mnie długie szukanie – westchnąłem. Ale nie ! Był za zakrętem!
Stał w nielicznym gronie jachtów, wycieczkowych motorówek!
s/y „Flogger”!
Pusty. Otwarty!
Jak korespondent rejsowy namawiał, tak zrobiliśmy- weszliśmy i zostawiliśmy bagaże w messie. Na ławce tuż za rufą rozsiadali się po kolei faceci . Więc zaproponowałem: zjedzmy w tawernie za tą ławką.
W wyrwie między śródziemnomorskimi kamienicami o średniowiecznych proporcjach były jeszcze wolne stoliki. Ciemnobrązowe, solidne , krzesła typu -van Gogh . Karty dań w różnych językach, także w polskim. Mimo to deliberowaliśmy z wydrukami Piotra, niepewni co wybrać.
Przed sobą, za Krystyną kończył prace kramarz z gotowaną kukurydzą, po prawej pocięte na kawałki światło latarń komplikowało obraz jachtów, kołyszących się na falkach . Po lewej majaczyły w mroku budowle na stoku wzniesienia . Za mną wytworna laska rozdawała łaski swej urody i życzliwości dla świata, szczególnie dla innych dziewcząt, do których nawet unosiła swe boskie ciało aby je ucałować i okazać zainteresowanie.
Szybcy w ruchach, mowie i uczynkach młodzi kelnerzy celnie zrzucali na papierowe obrusy talerzyki z mule, briam, marides saganaki, kalmari saganaki, chtapodi skaras, sardela skaras, musaki , souvlakia, wina, kawałki chleba , wody, oleju i occetto.
Akrobata w tużurku na piętrowym rowerze, zmontował linę między latarniami i na niej balansował prawie że spadając, drzemał, żonglował mieczami tureckimi i parasolką. Klaskaliśmy przy co bardziej nieprawdopodobnych numerach. Słyszał to. Klepnął po ramieniu zbierając monety do kapelusza.
Przyszli! Nagle zaroiło się od ludzi w kokpicie Floggera. Dokończyliśmy posilanie się.
Zwrócił moją uwagę rozgadany roześmiany chudzielec w tropikalnym kapeluszu. To Zorba?
Facet stojący na pawęży, w pirackiej chustce, o obliczu nieco sponiewieranym przez słony wiatr, morze i ludzi wyciągnął silną grabę na powitanie To jest Zorba! Sam Piotr Kasperaszek!
DZIEŃ DRUGI
Niedziela, 12 lipca w roku konia, wedle chińskiego kalendarza, okazała się po obudzeniu, lekka, z zefirkiem dającym się podejrzewać o rześkość.
Kiedy wachta zawoła na śniadanie?- spytał mój żołądek. Zalegałem dziwnym zrządzeniem losu , solo, w kajucie lewej rufowej.
Sądząc po odgłosach z messy, kokpitu stary zejman we mnie, skonstatował z goryczą i niesmakiem: aaaaa, tu szwedzki stół obowiązuje…. Skleciłem sobie byle jaką kromkę z serem i wyszedłem na świat, tj. do kokpitu.
Poranna Chania budziła się nieśpiesznie; niebo zajmowało skromnie należne mu miejsce, czyli pół świata, morze figlarnie chlupotało o kamienie, prowokując do igrania z nim. Słońce całkiem wprost obdarowywało wszystkich blaskiem światła szczęśliwej dziewczyny- jakby powiedział zaprzysięgły fan tej płci.
I co robimy?
Stara załoga wychodziła i przychodziła, a to się żegnała, ale jednak wracała po porzucone na pokładzie walizki…
Szuszuszu, łzy w oczach… tęskne spojrzenia na horyzont….. zjadłem poranną przegryzkę i poszliśmy z Krystyną w głąb portu.
Jakby starożytne hale w swoim opuszczeniu miały coś z Luchino Viscontiego, kolorowy latawiec wysoko na końcu basenu rybackiego wyrywał się , chyba do Afryki.
Ześwirował – po locie nurkowym rozlazł się pod powierzchnią czystej morskiej wody - świergolącej: płyńmy, płyńmy. Przeciskaliśmy się na ruinach murów obronnych obok jego właściciela, drągala żylastego, rybaka co najmniej półwiecznego, uzbrojonego w komórkę, GPS, łokitoki, survivalowy sprzęt.
Powolutku, żeby nie zerwać cienkiej linki, podciągał ciężki teraz latawiec.
Na jachcie trwało rozstawanie z poprzednią załogą. Daniel czekał na podpłynięcie do hotelu na NE.
Jeszcze półtorej godzinki i jedziemy - rzucił skipper w biegu….
I wyruszyliśmy całą załoga na zakupy prowiantu.
Ktoś tu pływał? – spytał „Zorba”
- No ja - wychyliłem się.
A to fajnie – to może poprowadzisz jacht? - zapytał z nadzieją.
No …… nieee…. - odpowiedziałem , chociaż moje nawyki skippera wyrwały się do przodu niczym wyścigowy koń przed gonitwą.


W sklepie było nadzwyczajnie chłodno; dwie filigranowe ochroniarki w szykownych mundurkach znacząco kierowały spojrzenia to tu, to tam .
Rozpędziłem się z dwiema, z sześciu kupionych zgrzewek wody z nadzieją , że niczym lodołamacz kry, roztrącę ludzi w upale.
Nie udało się, musiałem lawirować. Marysia z Gabrysią przystawały dla odpoczynku. Padliśmy na siedzenia pod bimini, w kokpicie.
- Czy nienawidzisz nas za wejście na miejsce poprzedniej załogi? - spytałem Piotra
Nieeeeeeee –popatrzył na mnie przeciągle.
Jechaliśmy . NW. Popołudniowe słońce , czwóreczka , kataryna … jazda zapowiadała się niczym w filmie hollywoodzkim, w kodakkolorze.
Iza ze słuchawkami w uszach trzymała się swego smartofonika w kajucie , reszta załogi zajmowała raźno miejsca „na grzędzie”. Fok góra! Grot góra!
Pean na cześć s/y Floggera: miał chyba reaktor atomowy w swoich czeluściach- lodówka pracowała non stop. Z konwertora ładowaliśmy sprzęt non stop. Zero ograniczeń w używaniu prądu.
Z czasem trzeba było zmniejszyć powierzchnię żagli. Wiatr tężał. Wchodziłem w kąt martwy, Piotr chował grota do masztu, rolował foka , Małgosia , Andrzej nie byli wciskani w kadłub nisko po zawietrznej.
- Czy zechciałby łaskawa pani klapnąć blokadę (rolfoka) –pytał szarmancko Piotr. Pani Małgosia zechciała. Klapnęła .
Ooooooo!!!!! - pokrzykiwała załoga schładzana niespodziewanie bryzgami morskiej wody .
„Zegar” wychylał się coraz częściej do 24-27 knotów. I do 30….
Regulowanie powierzchni ożaglowania stawiało jacht i kulturalnie nawijaliśmy mile.
Patrzę, a Małgosia tarabani się jeszcze niżej do relingu.
Próba samobójcza?
Nie, klasyka - zawartość żołądka leci nad spienioną wodą i tonie w nieskończonej przeszłości….
Andrzej wspinał się ponad zejściówkę i często wypatrywał zbawczego lądu.
Daleko jeszcze? - pytał zaniepokojony losem córki powierzonej mu przez rodzicielkę.
- Tylko miniemy ten cypel i już się schowamy w zatoce - uspokajał skipper.
- No, najdalej za półtorej godzinki stoimy na kotwicy-pocieszał.
Księżyc uśmiechał się za nami nad starożytnym morzem greckim.
Flogger po męsku miękki, przy 34 knotach odsłonił swą nawietrzność. Odmówił posłuszeństwa i zajechał w kąt martwy. Piotr zrównoważył proporcje foka do grota i znów sunęliśmy bystro otrzeźwiani kąpielami z słonej wody.
Gabrysia strategicznie zaległa w forpiku , zaufała objęciom Morfeusza. Marysia, chyba dygotała na nawietrznej. Krystyna pozostawała na stanowisku. Małgosia usprawniła operację tracenia treści żołądkowych.
Ile jest jeszcze mil do końca ??? - coraz bardziej zasadniczo pytał Andrzej.
Kto umieścił mikroskopijny napis o pozostałych do celu milach w dolnym lewym rogu plottera przed sterem? .
No z siedem - odpowiadałem Andrzejowi.
Aż za którymś razem nie pogodził się z ciągle tą samą odpowiedzią. Zrobił parę numerów skałkarza i zgięty w pół, gibając się niczym gibbon, z oczami blisko plotera wyczytał:
6,96 Mm.
Z półtorej godzinki i już! - pocieszał go Piotr. Małgosia wzbogaciła swój numer popisowy o efekty wokalne.
Krystyna chyba jednak trochę stężała.
Tu jest niesamowita twierdza na wysokiej skale , pod nią mieszka rybak- z lekka ekscytował się Piotr, gdy koło północy, wjeżdżaliśmy w ciemności cieni wyspy Orm Gramvousy.
Bielały ściany skały w świetle księżyca, łajba bujała się przed nią.
No jednak jest fala –powiedział Piotr -jedziemy dalej.
Półtorej godzinki? - Spytałem.
Nie – nie wyczułem rozbawienia - tylko głębiej, bliżej atolu Balos.
Światło księżyca przenikało błękitną wodę, Światło podsalingowe pogłębiało klimaty tropikalnej nocy …
Czy mogłabym spać na ladzie, bo mnie buja - spytała Marysia
A byliśmy po operacji stawania na kotwicy.
Mimo zmęczenia, podnieśliśmy kotwicę, wycofaliśmy jeszcze bliżej atolu, zrzuciliśmy kotwicę. Łomot windy kotwicznej nie ruszył załogi .
Tylko szesnastoletnia Iza odpuściła sobie rolę niezłomnej słuchaczki muzyki i ubarwiła tatusiowi szafirowy mięciutki koc jachtowy wczorajszą kolacją.
Ok –powiedziałem pojadę pontonem z cumą do tej bojki majaczącej między łodziami dla turystów.
Niczego nie miałem po kieszeniach gdy spadłem do wody między rufą a pontonem.
Pyrkałem silnikiem pontonu; cumy nie starczało; woziło mnie na boki. Nie chciałem krzyczeć, ale Piotr, Krystyna podziwiani przeze mnie sami się domyślili. Dosztukowali. Mniej bujało. Ale nie wiem czy to ktoś docenił . Bo prawie wszyscy spali.
DZIEŃ TRZECI
Czułem w nocy w ciemności coś wielkiego , górskiego niczym K2. Nie było tego widać z kręgu seledynowego światła wody, hawajskiego powietrza spod salingowego reflektora i księżyca w kosmosie. Tylko cztery białe światełka migotały energetycznie, niczym w bieszczadzkich ciemnościach nocy, nad brzegiem .
Rano, Piotr , skowronek w rytmie piosenki siedmiu krasnoludków: ”Hej ho, hej ho, do pracy by się szło…..” żwawo krzątał się w centrum świata atolu Balos , czyli w messie s/y Floggera.
„ K2” okazał się pionową ścianą nie tak długą jak Kanion Śmierci w Nevadzie, ale wysoką na tyle ,że nawet Ola nie weszłaby po niej w czasie postoju. Zresztą, obiektywniej rozpoznałaby to Gosia M, śmigająca wakacyjnie w kanionie.
Krystyna, pamiętasz kto wtedy przygotował śniadanie?
Małgosia – płetwonurek, poszła za powołaniem i pierwsza wypruła do brzegu. Chlasnęła „job jeho mat’ ” zielonymi płetwami i tyle było po niej śladu ….
Siostry Venus, taty Botticellego, wiozłem pontonem, z racji sprzętu fotograficznego.
Wyciągnęliśmy ponton na piasek przy jutowych leżakach, chyba parę kilometrów od tawerny. Doradziłem po angielsku grzecznej czterdziestce, żeby bez pytania zległa na nich z opalonym kawalerem.
I na dłużej zafiksowałem się na sprytnym dingsie w pontonie, przez który ciurkała z niego woda.
Zreflektowałem się; jako oficer na służbie nie mam co robić, to może obadam ten atol?
Iza na jachcie trzymała się smartofonika skierowana mostkiem do nas. Co mógł tam robić Piotr? Tylko jeden domysł mi się pojawia- Rycyna….. rozcieńczona…… z lodówki.
Niczym iskry z fajerwerku załoga rozprysnęła się na wszystkie strony. Małgosia na głębince po lewej, daleko, daleko, dawała pokaz efektownych, majestatycznych zanurzeń i wynurzeń, a’la humbaki. Andrzej penetrował szybkobieżnie zakamarki zastygłej lawy, kamieni, zbierając wywiady od ukrytych tam osobników.
Marysia i i Gabrysia po prawej skręcały się ze śmiechu z opowieści i przygód atolowych.
Krystyna dotarła do kamiennej grobli między otwartym morzem i atolem. Odprawiała rytuał zaślubin z całym błękitnym niebem , wszystkimi oceanami Ziemi, całym powietrzem naszej planety. Rozpostarła ramiona od horyzontu do horyzontu. Wiatr grał patetycznego Wagnera. Akt strzelisty! Wszyscy widzieli!
I memento mori: fala regularnie podrzucała na kamieniach rozdęte zwłoki kozy.
Stadko żywych czarnych kóz , doprawdy nie wiem co, wyskubywało spomiędzy porowatych skał.
Marzanna - pomyślałem, Tomek - pomyślałem, patrząc na otwarty na przestrzał namiot, w skwarze , w pustynnych piachach z wyjącym wiatrem…
To jest dobre miejsce na plener malarski, czy odpoczynek wakacyjny dla coacha biznesowego.
Po tygodniu pobytu większość miałaby jak w banku, albo objawienie, albo wgląd głębinowy, albo transcendencję jak byk, albo ślepotę od słońca czy udar.
To co Marzanna, piszesz się na to?
Podjechaliśmy pod twierdzę. Chyba ze 30 metrów łańcucha i kotwica trzymała w blado niebieskiej rozsłonecznionej wodzie.
Ze statku wycieczkowego nieskończony sznur kolorowych figurek piął się po ścieżce w górę. Że się im chce!!!!!??????
Podwoziłem pontonem naszych, wyszukując miedzy głazami kawałki plaży bez ludzi. Krystyna dzielnie , z poświęceniem pomagała w desantach i startach z powrotem na jacht. Piotr odbierał cumkę z pawęży. Silnik nie miał luzu, trzeba go było wyłączać.
Iza trzymała się smartofonika na kamiennym murku, pod rozległym konarem drzewa dającym koronkową serwetkę cieni listków i gałęzi.
Andrzej pytał plażowiczów o co? O godziny odjazdów pociągów?????
Panie wspięły się na szczyt, zrobiły romantyczne, bajronowskie ujęcia w zrujnowanych otworach okiennych i wróciły, współczując wycieczkowiczom pozostawianym na pastwę losu przez kapitana ich statku.
Zapis w dzienniku jachtowym : - 12.00 podniesiono kotwicę. Na katarynie (2000bobr/min) wyjechaliśmy z zatoki Imeri Gromvousa .
Antikithira przed nam!
Bajeczna zatoka, bardzo interesujący zabytek! –powiedział Piotr.
Skakaliśmy sobie radośnie po falach, ale jakoś coraz mocniej….
Radosny harmider w kokpicie zacichał i zacichał, tak, że sternikowi pozostawało tylko odtwarzać sobie z pamięci bardzo urzekający ( imho, nutami beztroskich paryskich nastolatek) koncert śmiechu na dwa głosy; Marysi i Gabrysi. Uwodzicielski?
Piotr Bielski , czy masz katalog śmiechów świata? Ciekaw jestem co usłyszałbyś w śmiechu dziewczyn , tu na morzu ?????
Bardzo fajnie jesteście razem! - zachwycała się Krystyna.
I to siostry!
Coraz to nowe chlusty nie od parady, schładzały nas. Różnica wysokości między burtą nawietrzną i zawietrzną rosła.
Historia zaczęła się powtarzać.
- No za jakieś półtora godziny będziemy się kąpać przy Antikitirze… cieszył się skipper.
Jednak założyłem polar- robiła mi się gęsia skórka pod mokrym podkoszulkiem i szortami ze spodni judockich. Żeby nie powiedzieć -drżałem z zimna.
Przy wietrze na wysokości Antikithiry jedyna możliwa decyzja odpowiedzialnego skippera mogła być tylko taka: płyniemy dalej.
Małgosia wpisała się tradycyjnie w te okoliczności przyrody.
Za to Krystyna po zejściu po ciuchy , szybko wyleciała z messy i pobiła rekord wysokości i długości w rzucaniu pawiem przez okręt. Na moje oko to było 4.80 metra długości i 1,72 wysokości.
Wynik bardzo ucieszył Krystynę. Poszła za dobrą passą, ale to już nie było to.
Imho , wersja artystyczna byłaby z chmajtnięciem głową do przodu, tak że woda z włosów perlącymi się kroplami w promieniach zachodzącego słońca szybowałaby w akrobacyjnym duecie nad szybującym pawiem. A jakby to dać w zwolnionym tempie!!! To by było COŚ!
No, ale to robota dla Dickana , dla reklamy wczasów w Grecji….

Ciemność nocy nieubłaganie wpełzała w kąty naszego statku, tak jak by nieuniknione było schodzenie słońca za horyzont..
W tym przygnebiającym oświetleniu, z hukiem kadłuba , co pewien czas walącego się z fal, powstał Andrzej .
W takich chwilach wnikam w myśl konstruktorską projektantów jachtu, laminarzy i techników. Czy oni kochają ludzkość?
I w tej miłości, budują połączenie masztu z kadłubem i kilem?
No cóż…..- myślałem - umówmy się, że tak właśnie jest………
I założyłem jeszcze lekki impregnowany, jak by powiedziała Dorota Kobos – fifraczek.
Bardzo asertywnie, silnym głosem, Andrzej zażądał : - nie traktuj nas jak dzieci! Powiedz prawdę! Ile jest jeszcze do lądu!
Ciekawe , czy oficerowie Kolumba też się go o to pytali?
Wciąłem się: Porzuć wszelką nadzieję. Bierz pod uwagę tylko najgorsze warianty! Jak jeden kapitan radzieckiej łodzi podwodnej! Długo przetrwał w czasie drugiej światowej!......
Ale to nie był tekst w duchu strategii przetrwania skippera dzisiejszych pasażerów jachtów.
Piotr mitygował ojca dziecka – wiesz, no ja tak mówię jak mówię, żeby nie straszyć was….. na początku…
Plotter tez tradycyjnie ,bez serca, prorokował; 16 mil .
Jednak zszedłem na kimanko. Zaparłem się w poprzek kajuty. W odmiennym stanie świadomości rozeznawałem się w egzotycznym stanie fizjologicznym: czy ja się trzęsę z wyziębienia, czy mam objawy udaru słonecznego? Czułem to i to. Ciekawy przypadek dla doktora House.
Piotr wezwał mnie do steru, żeby całkiem zrzucić żagle. Wróciłem do swoich deliberacji.
Tu dygresja : takiej sytuacji chyba nie powinno być na rejsie jogowym.
Więc, płynęliśmy i płynęliśmy- jakby powiedziała marzycielsko Elżbieta, dawniej Jaśkaczek.
I stał się cud. Zza cypla wyłonił się cichy spokojny porcik rybacki.
Avlemonas.
Rybak bezgłośnie przeglądał sieci na kuterku pod latarnią. Z tawerny dochodziła smętna, bogato aranżowana muzyka z Teksasu.. gdzieś zawarczał picup. Dwie dziewczyny niosły butelki wina pod palmę… Cykady immanentnie cykały.
Głęboko było. 18m? Dobrze pamiętam ,Piotr?
Zapis z dziennika: 00.15. Kithitra. Dobiliśmy do nabrzeża
Staliśmy ukosem do maciupkiego pirsu. Podreptaliśmy jak jeden mąż do tawerny. Mieszkańcy wpatrywali się w ekran. Tak jak chciała Gabrysia Niemcy wygrali Mundial.
DZIEŃ CZWARTY

AVLEMANOS-MONEMVASIA
Falki chlupotały przyjaźnie o burtę niczym kotki trącające noskami na dzień dobry.
(Małgosia, przeżyjesz tę metaforę?)
Kadłub prawie nieruchomy , poranna bryza, kameralność porciku, paryskie bagietki przyniesione przez Piotra, zastawiony śniadaniowo stół w kokpicie, energia Krystyny wracającej z kąpieli z nieodległego kąpieliska autochtonów, poranne słońce – mówiły: jesteście dziećmi szczęścia; kochamy was.

- kąpiemy się –zawołały dziewczyny.
Piotr wyjrzał za burtę- może nie tu- powiedział-wyjedziemy kawałek.
Gdzie stanie jacht wpływający do zatoczki? Norweżka, w typie chudej pyskatej kadrowej korpo, pokrzykiwała na milczących Norwegów. Dobili do naszej lewej burty. I za chwile my odeszliśmy od nich .
Winda kotwiczna terkotała żwawo, metalicznie i coraz ciężej…. Jej dźwięki pogłębiały się wydłużały, z mozołem przeciążonej pogłębiarki, rzęziła w końcu.
Podnosiła łańcuch - ze stutysięcznika chyba. Z s/y „ Stefana Batorego” ? Jak tu wpłynął?
Piotr bosakiem sprowadził cumę po jego jednej stronie, zręcznie nawinął koniec cumy na bosak po drugiej jego stronie i wyciągnął. Podwiesiliśmy monstrum. Po pierwszej próbie, dłużej spuszczałem danfortha; kotwica odhaczyła się.
Za pirsem nieco mocniej wiało. Kotwica dół! - rozkazał w moich myślach Znaczy Kapitan, Mamert Stankiewicz. Piotr wolał język migowy.
Kąpiel z rana jak śmietana! -zawołał Vincent ( w moich myślach)
Pluskom, żabkom, kraulom nie było końca. Pięknie opisał tę sielską scenę Adam Mickiewicz w „Panu Tadeuszu”.
Maria schodziła do wody pionowo, z wyskoku tyłem. Z kosza rufowego robiła salta…foka, nie człowiek….
Wycierania, masowania zbiorowe w mokrym kokpicie… jedziemy.
Coś się stało w łazience! - alarmował Andrzej.
Ano stało się. Podkreślam, że obowiązkiem sternika jest nie opuszczanie stanowiska co by się nie działo! Wypełniłem swój obowiązek do końca.
Tylny kingston na Floggerze ma bajer: elektryczny młynek. I trzy przyciski: napełnianie, spuszczanie, rozdrabnianie. Użytkownik winien logicznie łączyć te funkcje niezależnie od stanu morza i siniaków stabilizujących go w przestrzeni kingstonu . Piotr zszedł i wyszedł. Andrzej deptał mu po piętach.
-Siostro , rękawiczki!-zawołał rzeczowo skipper. Krystyna zakrzątnęła się w swoich torbach narzędziowych i podała profesjonalne rekawiczki głównemu chirurgowi.
Wiało nie więcej niż 3 w skali Beauforta, ale zaczynałem mieć objawy choroby morskiej! Trzymałem kurs!
Siła spokoju większa niż u Mazowieckiego; pokerowa twarz Piotra, budziły mój podziw: Ależ on ma wprawę!
Potem się okazało ,że to był pierwszy raz ….
Skipper wygłosił odezwę do pasażerów: Patrzcie co robicie!

Spełniła się obietnica Zorby: już tak nie będzie wiało!
Można było konwersować. Iza robiła za totem w naszym obozowisku.
Gabrysia , okazało się, ceniła behawioryzm w psychoterapii autystów.
Małgosia zrobiła mi wiwisekcję w temacie: dlaczego nie mogę, choć pragnę tego, być nawiedzonym apostołem psychologii Zachodu w dobie globalnego autorytaryzmu?
Mimo jej głębinowych drążeń udało mi się utrzymać kurs.
Na krawędzi kąta martwego, ale jednak , dawało się jechać na żaglach.
I tak po półtorej godzince , o 18.15 doszliśmy do Monemvasio.
Gruby, na motorino, gestem cezara Nerona nakazał nam stawać rufą do pustego pirsu.
Nie teges, nie? - spytał Piotr, gdy już staliśmy.
Przytaknąłem- ten teges, zupełnie nie, nie będzie trzymać….
Pasażerowie z umiarkowanym zapałem tłoczyli się na rufie , depcząc po knagach, cumach, żeby pstrykać fotki i komentować odkrycia.
Pomysł racjonalizatorski: Włączyć do manewru dojścia do brzegu operację ekscytowania się fotograficznego pasażerów odkrywających Nowy Świat. Trwający do pytania: A kiedy dobijemy?
Skipper się kręci po basenie, aż pasażerowie dojdą do szczytowania i zechcą usiąść.
Dobre, nie?
Przecumowaliśmy się między inne duże jednostki, lewą burtą. Wąsaty Francuz odebrał naszą cumę. Ciut nas dociskało. Andrzej zabrał dziecko i poleciał w miasto, ale chyba znów nikt na niego nie czekał. Kupił jednak jakiś bilet.
Dobry kontrast łopoczących , furkoczących podkoszulek, strojów kąpielowych i ręczników na relingu (element dynamiczny) i zapatrzonej w dal Gabrieli ( element statyczny) – Małgosia rozpracowała moje zdjęcie.
Dzisiaj zobaczycie jak jedzą Grecy! -powiedział Grek z wyboru, vel Zorba.
Załogi sąsiadów krzątały się wieczornie. Statek SAR u (???) górował w milczeniu nad pustawym basenem, gdy całą bandą dreptaliśmy szerokim szarawym pirsem, a potem po czarnym asfalcie w otoczeniu po grecku nieporządnym.
Przysadzisty kolos wychodzący z morza, raczej łaskawie konstatował naszą obecność. Szliśmy tamtędy do tawerny pierwszy raz od tysiąca lat….. Stawiam na to, że nigdy już nie będziemy tamtędy przechodzić, prawda Joe?
Tak- odpowiada Joe.
Gładź spokojnego morza kontrastowała z morzem rozgadanych gości nadbrzeżnych tawern (element dynamiczny). Stoliki wychodzą aż na kamienistą plażę.
Szat, prast! – energiczni kelnerzy zestawili stoliki. Szast, prast - niczym włoscy fryzjerzy taśmowo zarzucający fartuchy na czerstwe łby- zarzucili papierowe obrusy na stoły. I słusznie, biorąc pod uwagę ilość tłustych plam obok mojego talerza, po chwili….
Bezrefleksyjnie zakładałem, że miłość Piotra do tej starożytnej krainy objawi się wesołym brataniem się z kelnerami w podchmielonym krzyku i wrzawie .
Tymczasem….. Piotr na szczycie stołu, na tle monumentu Monemvasio, dostojnie acz demokratycznie dopytywał każdego , co wybrał z kart dań w języku wydaje się chińskim. Wyjaśniał, doradzał , komponował wzniosłą muzykę dla naszych podniebień.
NAUKI PIOTRA:- po pierwsze- jedz tam gdzie jedzą Grecy.
Po drugie- patrz czy to co zamawiasz jest na wagę czy na sztukę!
(Sorry, zapomniałem: reszty dekalogu dowiecie się z książki Piotra wodowanej na najbliższych targach „Wiatr i Woda” w Łodzi. )
Piotr, językiem capo di tutti capi, powolnym, o mocy inkaskiego Króla Słońce, wyzwolił koncentryczny taniec roju kelnerów.
Oliwa, chleb , woda, wino, meridas saganaki, horta, sardela skaras, chtapodi skaras, kalmari saganaki, briam , paidakia, stifado gyros plaka, kolokithea tiganites, melitzianes tiganite, revithia keftedos, spanokopatia.
Jamas! - Kielichy poszły w górę! Nie raz , nie dwa…
Talerze krążyły, apetyt rósł w miarę jedzenia, oczy błyszczały , pałaszowaliśmy, aż uszy się trzęsły.
Jamas!
Komórki ciała rozanielały się dokarmione a na lica spływał błogostan.
Jamas!
To jeszcze nic! Zobaczycie jak jest w Meganissi -Piotr
Uwaga księgowego: koszt biesiady greckiej pod dyrygenturą tubylczego mistrza ceremonii był porównywalny z kosztem posiłku innostrannych dyletantów. Przeciętna kasa okrętowa nie została nadszarpnięta…
Jamas!
Wędrowaliśmy groblą na morzu ku piętrzącej się nad czarną wodą górze. Z lekka porywisty antyczny wiatr mierzwił włosy. Pachniało minionymi wiekami. Reflektory samochodów niczym kiosaku w sali medytacyjnej przypominały: baczność!- ekscytujemy się XXI wiekiem!
Uliczki z głazów; pokrętne, ciasne w górę i w dół, niczym rollercoaster , z zakamarami … W jednym z nich pod nastolatkowym drzewkiem niewidoczna prawie że - para, w miłosnym milczeniu oddychała stojącym rozgrzanym tlenem. Jedyna większa płaska przestrzeń z kocich łbów- to sakralna przed kamienną stodółką..
I nareszcie! Frozen raw juice mixed! Tarasik w wykuszu na parę stolików nad dachami śródziemnomorskich domów jakby z obrazów Renato Gutussa… Księżyc w pełni autonomicznie lśnił srebrnym blaskiem w swojej rucie .
Nawet Ola L – Miara Wszechrzeczy, nie znalazłaby tu skazy.
Spałem na deku na śródokręciu. Lepiej było na lewym boku , bo reling nie wpijał się w ciało. Załoga nieco się deklasowała w kokpicie przy Retzinie , ale nic nie słyszałem, nic nie widziałem- spałem .

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 3 sie 2014, o 17:21 

Dołączył(a): 30 wrz 2007, o 19:18
Posty: 2
Podziękował : 0
Otrzymał podziękowań: 2
tu zuch Adaś, oto co było dalej


DZIEŃ PIĄTY
Kilka dni temu zerwałem się ze snu z gwałtownym pytaniem: czy ktoś widział w Grecji kury ???????
Ja nie widziałem.
Jak mogłeś widzieć greckie kury na morzu?- pyta rozsądnie siostra
Ale i na Facebooku nie widziałem - niepokój mnie trzyma.
Chodzi o to, co ja jadłem tak naprawdę, na długich patyczkach w Paros??????
Wszyscy mówili, że to drobiowe souvlaki……
??????? !!!!!!!!

Koło piątej do niewygód relingowych doszło prażące słońce.
W półśnie mój konformizm walczył z duchem wolności (obyczajowej) . Czy szacowny mieszczanin prawie milionowego miasta polskiego może dosypiać o poranku w cieniu pod ścianą pirsu peloponeskiego?

Może.

Śniłem walkę Krystyny w rynsztunku wojennym (rowerowe rękawiczki) z postrachem tutejszych wód- długim i na 20 metrów wężem przydennym z gatunku Morningus Dinozaurus . Oblepionym skorupiakami, w sytuacji zagrożenia tryskającym toksyczna posoką o barwie kału.. Nie mylić z wężem Eskulapus Banditus. Morningusy wyrastają z głowy Meduzy, na dnie zbiorników wodnych. To wiadomo.

( http://historia.focus.pl/upload/article ... -810_m.jpg )

Zręcznie przygwoździła go bosakiem do nabrzeża, przeciągnęła wzdłuż burty, mimo, że wyrywał się konwulsyjnie do śruby, oskórowała go na półkluzie i ostatecznie spętała w węźle knagowym pod koszem dziobowym . Podbiegłem i jeszcze go podciągnęliśmy, że znieruchomiał . Zwycięzcę poznajemy po obryzganym posoką podkoszulku. Piotr miał wszystkie swoje (dwie) podkoszulki ze znakami wiktorii.

Obudzili mnie paparazzi. Jeszcze mi poprawili scenografię!!!!!! I to nasi!
Adrenalina skoczyła mi do poziomu 7, w skali Beauforta.
Rozjuszony mało co nie smyrgnąłem aparatu w toń, ale okazało się, że to mój.

Po lekkim śniadaniu….Krystyna, to wtedy zrobiłaś płatki owsiane z owocami?
Podszedł do burty jakiś obszarpaniec z dziewczynami w stringach:– Lot jestem. Szukam mojej żony. Patrzyliśmy zdumieni. Iza ani drgnęła.

Przytrzymaliśmy cumę rufową, odbijacz na rufie po lewej ,dziób odszedł w prawo; wyminęliśmy Francuzów i za chwilę szliśmy w paradzie galowej na relingu, przed Średniowieczem patrzącym na nas oknami domów za murami obronnymi.

Kurs ustawiony, lekka bryza, na dobrą sprawę kurs pilotowy… Andrzej jechał . Monotonia przelotu i jego zmogła. Pilot automatyczny dawał radę.
Tego było już za wiele Marysi: - Dzisiaj musimy w coś zagrać!
W łapki? – Nie.
Po lewej góry Peloponezu, przed nami zamglona Hydra i Paros. Jacht samodzielnie szedł jak po sznurku.
W odgadywanie tytułu filmów! - Tak.
Trzy na trzy. Małgosia, ja Krystyna, na prawej burcie . Gabrysia, Marysia, Piotr, na lewej.

Andrzej przesiadał się z miejsca na miejsce w messie. Czytał „Grona gniewu” Steinbecka w języku oryginału… Po pół roku doszedł do siedemnastej strony – poinformował zmartwionym z lekka głosem.
Iza jw. Przy drzwiach kajuty. Czasami podłączała się do konwertera pod stołem nawigacyjnym.

„Czterej pancerni i pies”, „Flip i Flap” „Brzdąc”…..
Małgosia rozkręcała się w mowie głuchoniemego mima, dziewczyny palcowały kolejne wyrazy, coraz lepiej nam szło . Zszedłem do zejściówki, wspinałem się miedzy ścianami ,ale nikt nie załapał że chodzi o ”Matrixa”
„Kucharz, złodziej i jego żona” - Piotr z nożykiem i widelczykiem , z odgiętym paluszkiem degustował złodzieja w potrawce. Gabrysia dosadnie wyraziła ideę „Nimfomanki”. Krystyna wybuchała w „Działach Navarony”

Silnik równo trajkotał, integrowaliśmy się dotykowo szepcząc głośno na uszko, opierając jędrności na własnych zawodnikach , czy lądując jako desantowcy w „ D-Day; lądowanie w Normandii”

Parę razy okazywało się, że „ eee , młodzi tego nie pamiętają” co mnie zastanawia…..
Od lat nie zdarzyło się żebym na wodzie wypadł z roli sternika. Przed Hydrą wypadłem, kombinując jak pokazać „Seksmisję”.

Znużeni odgadywaniem już po pierwszym słowie otrząsnęliśmy się w końcu.

I nowe zdziwko. Nie na tyle żeby obaliło mój stereotyp. A dobrze by było: w lipcowy dzień , w Grecji padał deszcz z zachmurzonego nieba!
Założyłem polar !!!!!!!!!!! Krystyna użyła słowa >>>>zmarzłam<<<< opowiadając jak drugiej nocy z tego powodu zaległa w messie.
Deszcze są tu coraz większe w ostatnich latach - konstatował Piotr.
I nie ma ptaków.
Zygzakowałem między skalistymi wysepkami coraz bardziej przypominającymi mi szkiery pod Sztokholmem, pod szarym niebem.
O, patrzcie! Leonard Cohen nam macha z okna- zakrzyknęła Marysia. Odmachaliśmy.
Dziewczyny dłużej.
( http://ulub.pl/Ea2tsPLePs/maciej-zembat ... cohen-okno )

Piotr z szybkością statku kosmicznego Progress dokującego do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej przepływał na jajeczko od nabrzeża promowego.
( https://www.youtube.com/watch?v=56bzSZJIh84 )

Wyfruwaliśmy w biegu z gracją między koty wałkoniące się na bruku Idry .
Kiedyś stała tu flota pirackich żaglowców , teraz tłoczą się w tratwach jachty. Osły stoją z nieziemską cierpliwością. Pozwalają pokładać się na sobie poganiaczom – macho, soli tej ziemi.
Zasuszona staruszka z krzesełka na kocich łbach nabrzeża pokrzykiwała skrzekliwie do drugiej na lichym balkoniku. Siedziałem obok z Frozen mixed juice, zrzucając z siebie pychę turysty protekcjonalnie zachwycającego się miejscem.
Wczuwałem się w rybaka ważnego jak powietrze Hydry, przebierającego nylonowe żółte sieci. Złapałem w aparat Sony czytającą dziewczynę dla właścicielki kolekcji tysięcy obrazów czytających. Czy ścisnęło mi się serce?

Piotr na autopilocie chodził w te i we wte na redzie. Po godzinie zgarnął nas na „progressa”, bez przytarcia. Piękny manewr!

Zatoka Madraki wydała mi się nijaka, wtopiona w masyw góry. Nic szczególnego. Nie sądzę aby postawili tam tablicę upamiętniającą moje zeszłoroczne wyczyny kotwiczne.
W ożywionym gwarze rozmów przeszliśmy przesmyk i w zapadających ciemnościach zaoczyliśmy światła Paros.
UWAGA!

Zaczynam pisać ciąg dalszy relacji z rejsu, dnia trzeciego sierpnia roku dwa tysiące czternastego. Jest godzina 11.40
I co z tego?
Np. to, że wygaszam w sobie wesołość, beztroskę z rejsu. Wygaszam prowokowanie do tarmoszenia się niczym rozbrykane szczeniaczki. Czemu tak?
Przeczytałem historię Laury Dekker , szesnastolatki, która okrążyła Ziemię jachtem „Guppy”.

Wysepka zlewała się z większą wyspą. Ploter w wydaniu nocnym, coraz mniejsza szybkość , mało jednostek za nami, kuterek pałętał się tylko po lewej…. Załoga pogrupowała się w różnych miejscach jachtu. Przechodziliśmy najwęższe miejsce; falki widoczne jak na dłoni rozbijały się o kamienie, ich szum dobrze słyszałem.

Rok temu tu właśnie, przy małej świątynce, trenowaliśmy . Basia pozamiatała alejkę. Dwie godziny medytacji w ruchu. Koło nas przechodzili , ci którzy docierali aż do betonowych fundamentów obskurnej budowli zalewanych co chwila wodą .

Parada wzdłuż nabrzeża obstawionego kuterkami, jachtami zasłaniającym w ferii świateł z tawern. Piotr z dziobu pogadywał klaskaniem w dłonie z kelnerami z jego mafii.

Przypomniałem sobie wejście z Północnego w Tamizę między ponuro fantastycznymi wieżami Red Sands. Staszek Szczerba zaimponował mi wtedy bezbłędnym przejściem wśród milionów świateł Londynu do Tower Bridge.

W Paros było kameralnie porywająco; codzienny festiwal przyjaznego ludziom święta wina, jachtów , kobiet - w zabytkowym mieście greckim.
Piotr, jedną korektą kursu wstecznego ustawił się na prostopadłej do nabrzeża. Wydawałem łańcuch kotwiczny i po paru korekcyjnych luzowaniach – wybieraniach, staliśmy.
W mrokach nocy furkotały flagi flotylli jachtów z Kanadyjczykami po naszej prawej. Po lewej, stateczne jachty motorowe anonimowo potwierdzały moc nieobecnych właścicieli.
Za nami średnie drzewka w misternych płotkach wytrawiały kostropatymi skomplikowanymi liniami gałązek black- żłobienia w światłach ruchliwej ulicy nadbrzeżnej.

Biesiada!

Tu! - wiedza tajemna Piotra zatrzymała nas przy wybranej tawernie. Na krótko tylko wyalienowałem się z towarzystwa w Internet. Gabrysia była w nim dłużej.
W tym miejscu , w tym momencie rejsu ; procesu grupowego, byłem wielce ukontentowany. Z zapałem pochłaniałem dary ziemi i morza. Souvlaki z drobiu (?????), którym Iza nie dała rady pałaszowałem jeszcze następnego dnia.

Tradycyjnie w tym punkcie programu dnia Maria zaniemogła. Złożyła swe członki na ławce pod barokowym drzewkiem.
Zobacz , Małgosia, zobacz !!! - pokazywałem dziewczynę na skuterku na dobrej szybkości czytającą smsy. Przypakuje????
Kanadyjska nastka o głosie Elli Fitzgerald kierowała ruchem burzliwych losów love affair załogantów flotylli.

Krzątanina zatroskanych wokół Marii nie skumulowała się przyjazdem karetki na sygnale, jedynie datkiem paru euro od współczujących ludzi Zachodu. Więc można uznać performance za udany.
https://www.facebook.com/modestv?fref=photo



Za ten post autor modest otrzymał podziękowanie od: Piotr Kasperaszek
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 3 sie 2014, o 18:50 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
zuchu, druchu, przyjacielu, sterniku najlepszy
dzięki, że się objawiłeś
teraz dopiero nasza relacja nabierze koloru i smaku

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 4 sie 2014, o 10:34 

Dołączył(a): 2 lut 2012, o 17:46
Posty: 75
Lokalizacja: Żory
Podziękował : 4
Otrzymał podziękowań: 1
Uprawnienia żeglarskie: st. j.
W relacji jest mowa o Paros...nie czasem Poros ?


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 4 sie 2014, o 12:07 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
Adaś się pomylił
trza mu wybaczyć

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 5 sie 2014, o 13:16 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
to żeby uatrakcyjnic parę fotek


Załączniki:
Komentarz: marina Levkas
marina Levkas.jpg
marina Levkas.jpg [ 335.4 KiB | Przeglądane 10662 razy ]
Komentarz: Monastyr na Strofadhes
Strofadhes.jpg
Strofadhes.jpg [ 306.68 KiB | Przeglądane 10662 razy ]
Komentarz: Kefalonia port Poros
Poros Kefalonia.jpg
Poros Kefalonia.jpg [ 352.91 KiB | Przeglądane 10662 razy ]

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 9 sie 2014, o 19:32 

Dołączył(a): 30 wrz 2007, o 19:18
Posty: 2
Podziękował : 0
Otrzymał podziękowań: 2
SORRY, POMYLIŁEM SIĘ.

DZIEŃ SZÓSTY
Piszę te słowa trzy tygodnie po rejsie. Dziś Iza jest po wycieczce do Wenecji, Gosia pakuje płetwy na rejs s/y Borhardtem. Krystyna ratowała mienie przed powodzią, ja poddaję się energiom Prywatnego Domu Pracy Twórczej w rodzinnym Świdrze. Siostry Williams? Piotr, Andrzej….. z cała pewnością są w innych miejscach Ziemi niż pokład s/y Floggera. Doświadczenia z rejsu mieszają się nam z doświadczeniami aktualnymi. To se ne vrati.
Czasami „wybija „ mi na powierzchnię poczucie pędu „masy żaglowej” z nas i Floggera. Jest Power! Jest czad! Odtworzenie rejsu przywraca mi świeżość percepcji, ekscytację tym co się dzieje.
W kontekście lądowego tempa przeżywania , ilości lądowych wrażeń - rejs był od początku do końca „mocną jazdą bez trzymanki”.


Z biegłością wygi smartofonowego, płynnie wyjmującego aparat, otwierającego klapkę, przeciągającego palcem po ekranie – oddaliśmy cumy, wybraliśmy kotwicę i jechaliśmy już równo na punkt. Bay, bay Poros.
Piotr rozdzielał po ludziach, po równo, swój dobry nastrój.
Poranek miał coś z dnia ślubu dojrzałej młodej panny . Poterkotaliśmy co nieco i o 10.48, po dwu „zarzuceniach”. staliśmy 12 m od wysepki Dorousa.

Gosia myknęła igrać z fauną podwodną. Mery i Gabi cieszyły się jak dzieci w wodzie. Krystyna wzięła w posiadanie wyspę; przykryła ją całym ciałem. Piotr po gospodarsku jako lew morski łypał okiem znad wody, posapując znacząco. Andrzej troskliwie ale jednak, wypchnął pisklę (kaczuszkę?) w lazur wody podbity białymi skałami. Ja przez chwilę odtwarzałem z dzieciństwa skoki „na bombę”.
Powietrze świeciło, białe skały grzały słonecznym ciepłem, woda promieniowała migotliwie.
I w drogę…… Nikt nawet słowem się nie zająknął – jak daleko???……zanurzyliśmy się w dzień, w trwanie chwili, w płynięcie.
Andrzej zajął stanowisko medytacyjne na dziobie. Oparty o ponton , patrzył przed siebie…….. Wyglądał jakby był odwieczną częścią tego krajobrazu.
Jacht trwał, świat trwał, my pogodzeni z trwaniem…..
Andrzej był w tym ! Wow !!!!!! Rejs pięknie zaowocował!

http://www.joga-joga.pl/pl157/teksty781 ... malgorzata

Nieśpieszne rozhowory kokpitowe , bujających się na falach, Grecja jako taka, utrzymywały średni poziom hormonów szczęścia …
Aż tu nagle Iza postawiła nogę na siedzeniu !!!! ????
Milczenie ciżby majtków zjeżdżało do poziomu poniżej niskiego.
Iza stanęła na obu nogach, na siedzeniu !!!!!!!!!!!!!!
Nabożna cisza powoli wzbogacała się o zdziwienie….. niebotyczne!
Iza usiadła na nadbudówce !!!!!!!!!!!!!
OOOOOOOOOOOOOOOOO !!!!!! ---- westchnienie poszło po niepoliczalnych tłumach
I tak trwaliśmy zahipnotyzowani plecami Izy, wtopionymi w błękitne niebo, wysoko nad nami . Biały kabelek smartofona z prawego ucha nie pomniejszał podniosłości sakralnej chwili…
Piotr, w zamyśleniu, raczej do siebie niż do nas wyszeptał: „ Właściwie to kocham rap grecki…..”
- To Grecy rapują ? chciałbym to usłyszeć ….nie mogłem przestać się dziwić.
http://www.youtube.com/watch?v=lnB75up4h50

Istymia zaoczona!
Nie przypomniałem sobie z mapy planu wejścia do kanału. Pamiętałem wrażenia z poprzedniego postoju w nim. Wtedy na pustym placu, wygwizdowie, gadaliwy Grek sprzedawał z wiadra osmiornice, kalmary. Tym razem rozpoznawałem co gdzie jest, zbliżajac się powoli do nabrzeża. Zdziwiłem się jak Flogger wrażliwie reaguje na słaby zefirek. Dobiłem za drugim podejsciem.

Piotr uiszczał, ja zakałdałem springi, odkręciłem wlew do zbiornika paliwa, Gosia patrzyła za cysterenką na licznik. Andrzej z potomstwem wyparowali. Dziewczyny penetrowały zakamary. Żar przyduszał. Płaszczyzna jasnoszarego nabrzeża pałała światłem pustyni.
Otworzyli! Zrobiło się zamieszanie wśród jednostek najróżniejszej maści. Wypływających, wpływających. Jechałem na twardziela. Drobiazg śmigał na boki.
Kanał 12. Max 6 knotów. Precyzyjnie po prostej. Załoga podziwia.
Jedni przeżywają imponujące dzieło minionych pokoleń, inni wykorzystują je jako niezłe tło do lansowania wdzięków swych.

Pamiętam gołębie gnieżdżące się nad lustrem wody, trzepoczące skrzydłami. W tym sztucznym kanionie wieją jego wiatry. Ptaki w nich się odnajdują…. Grube konopne liny zwisające od powierzchni ziemi. Otwory wnęk i korytarzy? Foliówka , która może się wkręcić w śrubę.
http://www.sportwizja.pl/film/17824/pet ... koryncki-/

Piotr ostrzegał przed nią jacht za nami. Motorówka służbowa na końcu konwoju.
. Uf! Narodziny! Wyszliśmy ze ścian kanału na „szeroki przestwór oceanu”, czyli przez awanport kameralnej duńskiej osady na patelnię przed wielkomiejskimi brzegami.
.Imho, potężne góry po prawej spokojnie demonstrują swą potęgę, dają wielki obraz smakowitego malarskiego mięcha.

Dyr, dyr, lekko w lewo i dymamy( nie obrażając uszu pań) prosto w punkt. Takio.

Jak staniemy? - pyta Piotr z odbijaczami w ręku. A ja znów nieprzygotowany.
- gdy wjedziemy zorientuję się i powiem gdzie dać odbijacze – ja.
Ależ wielki basen, jakie puchy!!!!
Odbijacze na lewą burtę ! Wędkarze, tata z synem , rodzinka z paniami wędkarkami. Udało się przywrzeć do brzegu między dwoma stanowiskami wędkarskimi.

Grecka pustka szerokiego falochronu trąciła z lekka zapomnieniem przez……Kogo?. Nawet przez ducha późnego słonecznego popołudnia na końcu świata?

Grupa Andrzej, dziecię, jak zwykle anihilowała się. Piotr nie zdążył dokończyć ostrzeżenia: tu nic nie ma….. a ich już nie było. To dezercja, czy błyskawiczna akcja wywiadowcza?
Siostry Wiliams (mikro) jednak udały się na łowy.
Chciałeś potrenować cumowanie rufą?- Piotr.
Wow! – zareagowałem z wdzięcznością. Kupiony- zatopiony.

Testowałem orientowanie się na punkt przed dziobem, jadąc do tyłu. To się nie sprawdziło .
Dyskusja: -Nie zawsze jest taki dobry punkt.
- W tej wersji są momenty utraty świadomości całości otoczenia i jachtu. To momenty odwracania głowy. Odwracając kilka razy głowę, części ciała, robię niekontrolowane ruchy kołem sterowym .
I marnuję czas , paliwo, reputację.

Gosia i Krystyna koiły moje nerwy siedząc ciężko na wielkich pachołkach, zatopione w rozmowie, niczym archetypowe kobiety rybaków oczekujące na swoich mężów i ojców wracających z połowem , z morza……
Odbierały cumy. Piotr udzielał korekt po manewrze.

https://www.youtube.com/watch?v=5BdGU6b1C-U

Zmierzch wszystko co żywe wgniatał coraz mocniej w Matkę Ziemię. Mery umościła sobie łóżeczko na asfalcie pod burtą.
Zwiadowcy wrócili: zero atrakcji-odmeldowali.
Polatałem na bosaka po chropowatościach zakładając cumy i springi
( nie stringi)
Wędkarze się zbierali. Przechodnie przyśpieszali do nocnego festynu. Bujne dziewczyny skandynawskie tańczyły na jachcie przed nami, pod basowe disco. I we mnie energie nabrzmiały; powolutku odszedłem dziobem i w rurę! 3000 obr./min” ! Dziób poszedł w górę. Machały nam rękami. Była synchronia! Odbijaczowi zsunęli się na rufę , wrzucając w locie odbijacze do bakist.

Hola, hola! - zawołał Piotr. Ustatkowałem się.

Wachty po dwie godziny! Zarządził Piotr. Światła miasta po lewej ciągnęły się kilometrami. W ciemnościach nocy ciągle mi się zdawało że płynę rzeką. Falki chlupotały dokładnie jak opisywał Mark Twain. Nawet mocny smak cukierków anyżkowych nie weryfikował złudzenia.
Krystyna westchnęła :piękna jest Missisipi nocą…. I te meteory….. Płynęliśmy w wacie parnego powietrza, w ciemnym niebie i w wodach Zatoki Korynckiej. Ja jacht, Natura……

Kolego! - szturgnąłem śpiącego Piotra, pięć minut , czterdzieści trzy sekundy po godzinie zmiany wachty. Wyskoczył jak oparzony z otchłani innych wymiarów rzeczywistości- jaką mamy sytuację ? - rzucił , chyba zanim pomyślał……..




















[size=150]
[/size]



Za ten post autor modest otrzymał podziękowanie od: Piotr Kasperaszek
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 16 sie 2014, o 22:29 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
„180 minut z życia skipera – czyli dlaczego warto żeglować”.

Od paru dni nie mogę dokończyć relacji i dopiero teraz zorientowałem się dlaczego.
Otóż nie mogę, przejść do relacji z następnych dni, ponieważ nie opisałem pasjonującego zajęcia jakim byłą wymiana żarówki w dziobowej lampie pozycyjnej. Stąd tytuł „180 minut z życia skipera - dlaczego warto żeglować”. Ale po kolei.
Jak pisałem poprzednio, wolny dzień spożytkowałem bardzo pożytecznie, jednak moim największym osiągnięciem była naprawa dziobowego światła nawigacyjnego. Chociaż słowo naprawa, nie jest do końca zgodne z prawdę, gdyż trochę tę lampę zepsułem. Właściwie, to zepsułem ją mocno i gdyby nie najpożyteczniejsza rzecz na świecie, czyli tzw. trytka (opaska zaciskowa), to lampa byłaby do skasowania. Zaraz, zaraz, miałem opisać po kolei, więc po kolei.
Po wyjeździe załogi na wycieczkę, zabrałem się do pożytecznych zajęć, jak picie kawy, prysznic itp.
Musiałem też zrobić trochę mniej przyjemnych rzeczy, jak chociażby wymiana tej cholernej żarówki. Ale po kolei.
Kurcze, chyba się pogubiłem? O czym to miałem pisać?
A tak, wymiana żarówki.
W czasie płynięcia ze Strofadhes do Methoni, w czasie krótkich przerw w moich długich drzemkach zauważyłem, że dziobowa lampa pozycyjna (zielona) raz świeci, a raz nie. Wtedy nie chciało mi się zgłębiać tematu, ale teraz dysponując paroma wolnymi godzinami oraz mając w perspektywie jeszcze parę nocy na morzu, postanowiłem zobaczyć w czym tkwi problem. Uzbrojony w śrubokręt marki „Toya” (wyposażenie łódki) wyruszyłem na spacer, na dziób (12 metrów, dokładniej jakieś jakieś 9 metrów z kokpitu). Usadowiłem się wygodnie, nogi opuszczone po obu stronach dziobu, śrubokręt w kieszeni spodni, piwko……. . Cholera jasna - zapomniałem piwa. No nie, tak nie może być, podniosłem dupsko i z powrotem do kabiny, czyli 9 metrów do kokpitu, 3 metry do kabiny i 2 metry do lodówki. Ja pierdz…..e, nie ma piwa – tego nie przewidziałem.
- Ale bym się napił zimnego piwa – myślę sobie, ale rozsądek zwycięża i tarabanię się bez piwa na dziób, żeby dokończyć wymianę pieprz..ej żarówki. Znów 9 metrów, siadam okrakiem, nogi opuszczone po obu stronach dziobu, sięgam do kieszeni…..
No tak, nie zabrałem śrubokręta…….
Znów podnoszę dupsko, znów 9 metrów do kokpitu, 3 metry do kabiny…. ale czuję, że coś kłuje mnie w nogę.
O jest śrubokręt - znalazł się w tylnej kieszeni spodni.
Znów 9 metrów, znów siadam okrakiem, opuszczam nogi po obu stronach dziobu, wyciągam śrubokręt z tylnej kieszeni, sięgam nim do lampy i…………
okazuje się, że jest za gruby.
Znów podnoszę dupsko, znów 9 metrów do kokpitu, 3 metry do kabiny, 2 metry do lodówki.
- Hej głąbie – myślę – w lodówce chcesz szukać śrubokręta? Otwieram pokrywę siedziska przy stole nawigacyjnym, gdzie na Floggerze są narzędzia i szukam. Jest, trochę węższy, ale jakiś taki lekko wyszczerbiony
– może będzie OK.? – myślę.
Znów idę 9 metrów na dziób, znów siadam okrakiem, znów opuszczam nogi po obu stronach dziobu, znów wyciągam śrubokręt z tylnej kieszeni, znów sięgam nim do lampy i………… chlup !!!
Kur..a mać, spadł mi do wody !!!
Znów podnoszę dupsko i znów idę 9 metrów do kokpitu, schodzę 3 metry do kabiny, zaglądam do schowka
Kur..a mać, nie ma więcej śrubokrętów !!!
Jest takie coś, co niby może się nadać, więc to biorę i….
Idę 9 metrów na dziób, znów siadam okrakiem, znów opuszczam nogi po obu stronach dziobu, znów wyciągam śrubokręt z tylnej kieszeni, znów sięgam nim do lampy i………… co znowu chlup ?
Nie tym razem kochani, taki głupi to ja nie jestem.
Ale niestety tym czymś nie daję rady odkręcić śruby mocującej obudowę lampy do podstawy.
Siedzę i myślę – co tu zrobić?
A jedyne co przychodzi mi do głowy to zimne piwo. Myśl o zimnym piwie wypełnia mi całkowicie mój zlasowany z powodu upału mózg.
Zdaje sobie sprawę, że nic nie zrobię, jeśli nie napije się zimnego piwa.
Znów podnoszę dupsko i znów idę 9 metrów do kokpitu, schodzę 3 metry do kabiny, 2 metry do lodówki.
Hej głąbie, po co? Przecież już pół godziny temu zajrzałeś do lodówki i byłą pusta.
Wychodzę 3 metry z kabiny do kokpitu, przechodzę przez handreling, przeskakuje na keję i ruszam do sklepu po zimne piwo.
Po przejściu paru kroków sprawdzam kieszeni i…
- może byś tak głąbie wziął kasę? – strofuje się w myślach i wracam na łódkę.
Schodzę 3 metry w dół, sięgam do stolika nawigacyjnego po kasę i wracam na keję.
Spacer do marketu zajmuje mi 5 minut, ale po drodze nie mogę się oprzeć pokusie i siadam w najbliższej kawiarni, zamawiam zimnego Mythosa i……
- Ale super, po co to ja szedłem? – staram się sobie przypomnieć. Na swoje usprawiedliwienie, napisze tylko, że było już ok. 13.00, a temp. dochodziła do 35 stopni.
Zimne piwo szybko rozjaśniło mi umysł i przypomniałem sobie cel mojej wyprawy. Żebym nie musiał chodzić parę razy, kupuję całą zgrzewkę Mythosa i wracam na łódkę. Piwko wsadzam do lodówki … i
Znów idę 9 metrów na dziób, znów siadam okrakiem, znów opuszczam nogi po obu stronach dziobu, znów sięgam po śrubokręt do kieszeni i…….
Trafiam na puszkę zimnego piwa. Zimne piwko jest doskonałe, ale nie da się nim odkręcić lampy, więc….
Znów podnoszę dupsko i znów idę 9 metrów do kokpitu, schodzę 3 metry do kabiny, zaglądam do schowka.
- Kurw.a mać, przecież utopiłem śrubokręt – myślę
Przeszukuję skrupulatnie wszelkie schowki i w końcu znajduję śrubokręt, który może się nadać.
Znów idę 9 metrów na dziób, znów siadam okrakiem, znów opuszczam nogi po obu stronach dziobu, znów sięgam po śrubokręt do kieszeni, znów sięgam nim do lampy i…………
Co myślicie, że znowu będę zapierdz..lał do kabiny? , nic z tego
Odkręcam śrubkę, która nie wpada mi do wody. Łapię za obudowę lampy, ciągnę ją w bok i nic.
- Cholera jasna, co jest – zaczynam się wkurzać.
Staram się odgiąć obudowę lampy, żeby zobaczyć, co ją trzyma i nic.
- Może odkręcę obudowę od kosza dziobowego – myślę i patrzę, że potrzebuję do tego klucz 10-tkę.
Znów podnoszę dupsko i znów idę 9 metrów do kokpitu, schodzę 3 metry do kabiny, zaglądam do schowka.
Jest, bingo.
Znów idę 9 metrów na dziób, znów siadam okrakiem, znów opuszczam nogi po obu stronach dziobu,
- chlup – słyszę i widzę jak mój klapek pływa sobie po wodzie..
Znów podnoszę dupsko i znów idę 9 metrów do kokpitu, biorę bosak.
Znów idę 9 metrów na dziób, znów siadam okrakiem, znów opuszczam nogi po obu stronach dziobu, sięgam bosakiem klapek, wyławiam go, znów sięgam po śrubokręt do kieszeni (wcześniej odkładam bosak), znów sięgam nim do lampy i zastanawiam się co mi da odkręcenie podstawy lampy?
Nic.
Zaczynam się wkurzać nie na żarty, co zdarza mi się bardzo rzadko.
Znów podnoszę dupsko i znów idę 9 metrów do kokpitu, schodzę 3 metry do kabiny, 2 metry do lodówki.
Zabieram zimne piwko.
Znów idę 9 metrów na dziób, znów siadam okrakiem, znów opuszczam nogi po obu stronach dziobu,otwieram zimne piwko, piję zimne piwko i….
- Coś muszę zrobić – myślę i odginam obudowę lampy.
Jeszcze kawałek, jeszcze kawałek i już prawie mam dostęp do żarówki…
Chrup…..
No tak, teraz to mam idealny dostęp do żarówki……..
a oprócz, mam tego kawał plastiku ręku..
coś, co kiedyś nazywało się dumnie lampą pozycyjną.
Jak to dobrze, że są opaski zaciskowe - ktoś, kto je wymyślił powinien dostać nagrodę nobla.

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl



Za ten post autor Piotr Kasperaszek otrzymał podziękowania - 4: maarek, nauaag, tuptipl, Zbieraj
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 23 sie 2014, o 18:07 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
Po krótkim przerywniku: „180 minut z życia skipera” wracam do pisawania „merituma” rejsu, czyli mojej relacji.
Dla tych co czytali relacje z poprzednich dni, pewnie jest to już nudne, ale tym razem ja naprawdę znów wstałem o 7 rano. Co ja mogę począć, że w Grecji szkoda mi czasu na wylegiwanie się w koi. Poranek w porcie, słońce, kawa itp. – jak można marnować czas, gdy wokół czeka tyle przyjemności.
Ale wracam do relacji. Po wymuszonym (przez pogodę) postoju na Kithirze, kiedy to z misternie utkanego planu rejsu, umknął nam jeden dzień, zaczęło brakować nam czasu. Do pokonania mieliśmy jeszcze ok. 70 mil, a był już czwartek. W piątek po południu musieliśmy być obowiązkowo w Chania, na Krecie – wymiana załogi.
Jak już pisałam, obudziłem się o 7.00 rano, wiatr zelżał, więc nie potrzebowałem pomocy przy odchodzeniu od kei. Uruchomiłem silnik, zdjąłem szpringi, następnie zdjąłem cumę dziobową. Wcześniej założyłem na biegowo cumę rufową i uzbrojony w duży odbijacz, dałem małą wstecz. Dziób odszedł mi pięknie od kei, więc wybrałem cumę rufową i asekurując rufę dużym odbijaczem, dałem małą naprzód. Minąłem w przyzwoitej odległości, ten stojących przed nami jacht Brytyjczyków i jak „rasowy” skiper wyszedłem z portu. Nie lubię gdy na burcie wiszą odbijacze (a na to że załoga się obudzi - nie liczyłem), więc ustawiłem autopilota i sklarowałem odbijacze.
Następnie sklarowałem cumy, szpringi schowałem do bakisty, umyłem pokład, wypolerowałem burty i poszedłem zrobić sobie kawy. Cichuteńko obudziłem załogę, podając im po kubku kawy i talerzu smakowitych kanapek do kabiny. Do tego każdy z nich dostał…..
No dobra dosyć tej „ściemy”.
Obudziłem się naprawdę o 7.00, ale najpierw poszedłem na kawę. No bo jak tu zacząć dzień bez pysznej kawy, wypitej w kafejonie. Do tego pyszne ciasteczko.
Wróciłem na łódkę po ok. pół godzinki i „ryknąłem w czeluść” wnętrza kabiny
– wstawać lenie, wypływamy, długo kur.a mać mam na Was czekać? –
Oczywiście pamiętacie pewnie z poprzednich relacji, jaki miałem posłuch i szacunek wśród załogi. Zanim towarzystwo się wygramoliło z kabin, zanim wypili kawę, umyło się, minęła 9.00.
Śniadanie jedliśmy już na wodzie.
A znacie to?:
- Piotrek, zrobisz nam jajecznicę? –
Ja znałem i znam, do dziś budzę się w środku nocy z koszmarami, słysząc te słowa:
- Piotrek, zrobisz nam jajecznicę? –
Od dzisiaj we wszystkich prowadzonych przeze mnie rejsach będzie zakaz kupowania jajek! Przynajmniej po powrocie będę sypiał normalnie.
Tylko co zrobię, gdy ktoś przemyci jajka w bagażu?
Po śniadaniu (nie była to jajecznica) okazało się, że wiatr jeszcze nie osłabł całkowicie i w przesmyku pomiędzy Kithirą a Antikithirą nadal dość mocno wiało. Lunch zamierzaliśmy zjeść na Antikithirze. Pokonanie trasy zajęło nam parę godzin i już w godzinach południowych wpływaliśmy do zatoki Potamou. Jest to bardzo urokliwe miejsce, które kojarzy mi się z norweskimi fiordami (na szczęście jest tam zdecydowanie ciepłej). Na Antikithirze byłem dotychczas chyba z 5 razy, ale nigdy nie próbowałem zacumować przy kei. Postanowiłem, że to będzie ten pierwszy raz. Wyłożyliśmy wszystkie odbijacze na prawą burtę i powoli zaczęliśmy dochodzić do kei. Niestety przy wiatrach zachodnich (dominujących), w zatoce tworzy się dość nieprzyjemna, martwa fala, która powodowała, że łódka dość mocno pracuje przy kei. Keja, do której cumuje prom, zrobiona jest betonu, z którego wystają dość duże i ostre kamienie, więc chciałem wysadzić załogę na ląd, a sam odpłynąć i stanąć na kotwicy.
- a jest tam coś ciekawego? – usłyszałem
- no w zasadzie nie, tak jak widzicie, fajne domki, jakiś kafejon – odparłem – można też zwiedzić ruiny, ale na to nie ma czasu
Załoga zdecydowała więc, że nie wychodzi na ląd.
- to po cholerę cumowałem, narażając łódkę na uszkodzenie burty? – pomyślałem
Stanęliśmy na kotwicy, ale i tu martwa fala powodowała, że Flogger miotał się na wszystkie strony. Kryształowo czysta woda i coś a’la rafa koralowa sprawiły, że załoga przywdziała maski i płetwy i ruszyła na podbój morskich głębin.
Ja zwyczajowo do garów, taki już los skipera do wynajęcia (i hostessy w jednym – chociaż właściwie: hostessa, czyli hostessy płci męskiej). Podczas gdy załoga zażywała uroków kąpieli ja urabiałem się po łokcie w kambuzie.
Jeśli myślicie, że robiłem jajecznice, to się mylicie (ale fajny rym).
Tym razem zrobiłem sałatkę z tuńczykiem, tzatzyki, pomarańcze na deser i wino. Do tego pieczywko i jakieś ciastka. Warto ze mną pływać, co? (ale ja jestem skromny !)
Musieliśmy jeszcze dziś dopłynąć na Kretę, w planach był port Chania, a wcześniej laguna Balos i wyspa-twierdza Gramvoussa. Po lunchu kotwica w górę i dalej w drogę. Po paru godzinach wpłynęliśmy do zatoki Gramvoussa. Gdybyście planowali kiedyś odwiedzić Balos i Gramvousse, pamiętajcie że przy wyspie twierdzy jest betonowa keja, gdzie jest ok. 4 metrów głębokości i spokojnie można tam zacumować jachtem. Jednak można to zrobić dopiero ok. 19.00, gdy odpłyną już wszystkie statki wycieczkowe, wcześnie nie ma szans. Lepiej wiec popłynąć najpierw do laguny Balos, zostawić łódkę na kotwicy (pamiętajcie, żeby nie kotwiczyć na środku – tam stają statki wycieczkowe) i płynąc pontonem do laguny. Zwiedzanie twierdzy Gramvoussa bez tłumów turystów to nie lada gratka. Cała twierdza jest tylko dla Was.
Po „zaliczeniu” atrakcji wypadało pomyśleć o tym, gdzie spędzimy noc. Mieliśmy do wyboru: pozostać na kotwicy w zatoce lub popłynąć do jakiegoś portu. Pierwsza opcja, choć dość kusząca wiązałaby się z głodówką, nie mieliśmy w zasadzie nic do jedzenia. Druga, to późna pora – do najbliższego portu Kissamos, mieliśmy ok. 1,5 godziny płynięcia, ale z portu było ok. 4 km do miasteczka. Wybraliśmy więc trzecią opcję - rejs do portu Kolimbari, ok. 3 godzin płynięcia i wielka niewiadoma – czy znajdziemy tam jeszcze czynną tawernę?
Do Kolimbari wpływaliśmy ok. 23.00 i tu po raz pierwszy w tym rejsie nie udał mi się manewr cumowania do kei. Silny wiatr odpychał mi cały czas dziób i utrudniał podejście burtą do kei. Udało mi się zacumować dopiero za 3 razem, ale miejsce postoju okazało się niezbyt przyjemne. Postanowiliśmy przestawić łódkę bliżej głównej kei, tam gdzie stały łodzi rybackie. Tam jednak podejście do tej kei okazało się jeszcze trudniejsze, gdyż wiatr dość skutecznie odpychał mnie od kei. Pierwsze podejście, za wolno, drugie nadal za wolno, w końcu trochę się wkurzyłem, dałem „ostro po garach” a przy samej kei ostro w tył, ster na prawo i stanąłem idealnie. Żeby zakończyć po mistrzowsku manewr, wyskoczyłem sam z cumą rufową, obłożyłem ją na pachole cumowniczy, i biegiem po cumę dziobową.
Waw, sam byłem w szoku, że mi to tak pięknie wyszło, (ale jestem skromny !)
Po szybkim sklarowaniu jachtu ruszyliśmy na poszukiwanie tawerny. Prawie już straciliśmy nadzieję, że coś znajdziemy, ale znaleźliśmy. Nie będę zanudzał, ale zjedliśmy doskonałą jagnięcinę, którą popiliśmy zacną ilością krasi aspro. Jak to często w Grecji kolacja skończyła się ok. 2 w nocy, po czym wróciliśmy na łódkę.
Cdn.

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl



Za ten post autor Piotr Kasperaszek otrzymał podziękowania - 2: nauaag, tuptipl
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 25 sie 2014, o 18:08 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
pare fotek

* ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ *

i Flogger z góry - ładny co?


Załączniki:
IMG_7628.JPG
IMG_7628.JPG [ 189.79 KiB | Przeglądane 10028 razy ]
Komentarz: Chora na Kithirze
IMG_7625.JPG
IMG_7625.JPG [ 163 KiB | Przeglądane 10034 razy ]
Komentarz: Flogger przy kei w Kapsali na Kithirze
IMG_7620.JPG
IMG_7620.JPG [ 193.48 KiB | Przeglądane 10034 razy ]
Komentarz: Antikithira - Ormos Potamou
_WIP7711.jpg
_WIP7711.jpg [ 182.95 KiB | Przeglądane 10034 razy ]

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 3 wrz 2014, o 10:59 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
Dzień 8 – piątek
Piątek jest teoretycznie ostatnim dniem rejsu dla załogi pierwszego etapu. Jest też pierwszym dniem rejsu dla załogi drugiego etapu. Jednak życie jest bardziej skomplikowane i okazuje się, że piątek jest też przedostatnim dniem rejsu. Dla kogo ? dla części załogi pierwszego etapu, która zostaje na Krecie do soboty.
Żeby skomplikować wszystko jeszcze bardziej, dodam że część pozostaje tu do poniedziałku.
Na koniec muszę dodać jeszcze, że dla mnie to połowa rejsu.
W takim razie, czy ktoś mi powie, którym dniem rejsu jest piątek????
Ale zostawmy te rozważania i przejdźmy do relacji z rejsu.
Jak co dzień rano, wstałem o 7.00 i po porannej toalecie postanowiłem kupić świeże ciastka do porannej kawy. Pomyślałem, że załodze będzie miło, gdy choć raz, na zakończenie rejsu okażę się miłym kapitanem. Ale niestety w Kolimbari nigdzie nie znalazłem piekarni, a w jedynym czynnym sklepie spożywczym były tylko suche herbatniki, a takowe mieliśmy już na łódce
No cóż, wg. mnie najważniejsze są chęci, chociaż ponoć całe piekło jest nimi wybrukowane.
Żeby poprawić sobie nastrój wstąpiłem na frappe do kafejonu. Nie ma chyba lepszej rzeczy niż zimna, mocna kawa. Gdy będziecie ją zamawiać, pamiętajcie że podawana jest na kilka sposobów: z mlekiem, z mlekiem i cukrem, bez mleka ale z cukrem, bez mleka i cukru – chyba wszystkie wymieniłem – no to może jeszcze bez kawy ;)?
Gdy wróciłem na łódkę, załoga już nie spała. Oczywiście nikt nie uwierzył w to, że specjalnie dla nich poszedłem po ciasteczka, więc to po cholerę wstawałem tak wcześnie i łaziłem pól godziny po mieście?
No chyba tylko po to, by napić się kawy. Z Kolimbari do Chania mieliśmy jakieś 3 godzinki płynięcia a część załogi odlatywała dziś do domu, więc śniadanie postanowiliśmy zjeść na wodzie.
Po wietrze, który tak utrudnił nam wieczorne wejście do portu, nie było już śladu, więc spokojnie na silniku wyszliśmy z portu. Jeśli myślicie, że zrobiłem na śniadanie jajecznicę, to się nie mylicie. Ten błagalny wzrok i ton głosu:
- Piotrek zrób nam ostatnią w tym rejsie jajecznicę –
sprawił, że zakasałem rękawy i z zapałem zabrałem się do przyrządzania śniadania. Otworzyłem lodówkę i zamarłem
- nie ma jajek, co ja teraz zrobię – pomyślałem – jak im powiedzieć, że nie będzie jajecznicy? -
- zawiodę moją wierną załogę, najpierw te cholerne ciastka, teraz jajka, jak tu żyć? –
Ponieważ był to ostatni ( przedostatni, pierwszy…… no dobra, nieważne jaki) dzień rejsu, a od Kapsali na Kithirze nie robiliśmy zakupów, lodówka świeciła pustkami.
- jak zrobić śniadanie z niczego? – pomyślałem
Przeszukałem wszystkie szafki i przeżyłem następny szok, nie było też pieczywa.
Dokładna kontrola (inwentaryzacja) żywności wykazała, że mamy: cebula szt. 2, czosnek szt. 1, herbatniki suche 200g, kawałek sera graviera, hermetycznie pakowany boczek 200g, 2 pomarańcze, melon 1 szt., wino, wino, wino, kawa, 6 butelek wody, herbata, miód i przyprawy.
Ogłaszam konkurs na najlepsze danie sporządzone z tych składników.
Ja, idąc na łatwiznę, podałem kawę z herbatnikami i do tego pokrojonego melona. Oczywiście mogłem poszaleć i podać np. melona zawiniętego razem z serem graviera w plastry boczku, ale mi się nie chciało.
Tymczasem zbliżaliśmy się do Chania. Wejście do portu jest proste, ale trzeba uważać na rafy leżące po prawej stronie (patrząc z perspektywy wpływającego). Pamiętajcie też, że port jachtowy leży w lewej części portu, czyli po minięciu główek, trzeba kierować się w lewo. Uwaga, w głębi portu, tak gdzie stają statki wycieczkowe - jest płytko.
Gdy minęliśmy główki portu jachtowego zobaczyliśmy pracownika obsługi portu, wskazującego nam miejsce postoju, vis a vis Policji portowej. Po zacumowaniu i szybkim sklarowaniu łódki, załoga rozpierzchła się po porcie. Dla mnie rozpoczynał się najgorszy dzień całego rejsu (jeszcze wtedy o tym nie wiedziałem). Musiałem szybko pokazać załodze gdzie jest dworzec autobusowy KTEL, najatrakcyjniejsze rzeczy do zobaczenia, posprzątać łódkę na przyjecie nowej załogi, zanieść pościel i ręczniki do pralni itd.
Nowa załoga miała się pojawić ok. 16-17.00, więc miałem ok. 4 godzin czasu. Poprosiłem poprzednią załogę, by zabrali swoje rzeczy z kabin i zabrałem się za porządki. Pralnia samoobsługowa znajduje się ok. 800 m od portu, więc nie było sensu brać taksówki. Zapakowałem wór prania, wrzuciłem tobół na plecy i jak bezdomny kloszard ruszyłem do pralni. Przyznam się szczerze, nigdy nie korzystałem z pralni samoobsługowej, więc na miejscu trochę się pogubiłem.
- ile to kurna może ważyć? – pomyślałem – jak ustawić tą cholerną pralkę, skąd wziąć proszek?
Na moje szczęście, na miejscu był ktoś z obsługi i pomógł mi. Miałem godzinę czasu (tyle trwało pranie) – potem musiałem przerzucić pranie z pralki do suszarki.
- przecież nie będę czekał godziny w pralni – pomyślałem i poszedłem na łódkę.
Na jachcie czekała już na mnie stara załoga, obiecałem że pokażę im skąd odjeżdżają autobusy na lotnisko i do Iraklio.
Po zaserwowanym przez mnie śniadaniu wszyscy byliśmy głodni, więc idąc na dworzec KTEL zjedliśmy gyros pitę.
Musiałem też po drodze zahaczyć o pralnie i przełożyć pranie z pralki do suszarki. Potem szybko na dworzec i do Hali Targowej, gdzie obiecałem pokazać wszystkim co z lokalnych specjałów warto kupić. Zostawiłem ich na zakupach i biegiem do pralni. Z pralni biegiem na łódkę, bo przecież muszę ją jeszcze sprzątnąć.
- ku..a mać, przecież prosiłem żeby zabrać wszystkie swoje rzeczy z kabin – zakląłem szpetnie i zacząłem wyrzucać ubrania z kabiny.
- orzesz Ty, przecież to moje koszulki – okazało się, że to jestem bałaganiarz.
Musiałem zwolnić kabinę i przenieść swoje rzeczy do messy.
Wierzcie mi, że sprzątanie jachtu wewnątrz, przy temperaturze na zewnątrz dochodzącej do 40 C nie jest przyjemne. Pot zalewał mi oczy, uszy i co tam jeszcze miałem przy sobie. Masakra.
Teraz wiecie już dlaczego był to mój najgorszy dzień w całym rejsie.
Na szczęście uporałem się ze sprzątaniem dość szybko, wziąłem prysznic (w końcu zaraz przybędzie nowa załoga a ja musze jakoś przyzwoicie wyglądać) i zasiadłem w kokpicie. Do tego szklaneczka zimnego krasi aspro i zacząłem inaczej patrzeć na świat.
- przecież to Kreta, mój raj na ziemi – pomyślałem – kto by się denerwował jakimś praniem, sprzątaniem itp. pierdołami –
Po drugiej szklaneczce zimnego krasi aspro zapomniałem już nawet, że przed chwilą zapiep..łem jak wół.
- hola kapitanie, zaraz pojawi się nowa załoga, a Ty co? – pomyślałem i zdałem sobie sprawę z tego, że oprócz kawy, herbatnika i gyros nie miałem dzisiaj nic w ustach.
W międzyczasie wróciła „stara” załoga. Część z nich pędziła na dworzec, za 3 godziny mieli samolot. Samolot, którym przylatywała też część „nowej” załogi.
Szybkie pożegnanie, cholera przywiązałem się do nich, żal się rozstawać, smutno, czyżby to łza zakręciła się w oku?
Mialiśmy jeszcze trochę czasu do przybycia następnej załogi, więc postanowiliśmy pójść coś zjeść. Poza tym zgodnie z umową, łódka była otwarta i gdyby nikogo nie było na pokładzie, mieli oni spokojnie się na nim rozgościć.
Mam taką zasadę, że w Grecji nigdy nie zamykam jachtu. W mojej kilkudziesięcioletniej historii żeglowania w tym kraju, w kilkudziesięciu rejsach, tylko parę razy zamykałem jacht. Robię to zawsze w dużych miastach, np. porcie Korynt, zawsze w marinie Alimos w Atenach i zrobiłem raz w Pigadii na Karpathos. Wiem, że znajdą się tacy, którzy stwierdzą, że jestem lekkomyślny. Ale powiedzcie sami, jak można zamykać jacht, widząc że na kei naprzeciwko jest otwarty sklep, w którym nie ma nikogo z obsługi. Lub w sytuacji, gdy właściciel tawerny pozostawia was samych w tawernie a sam jedzie do domu po baklavę dla was? Dla mnie zamykanie jachtu w takiej sytuacji jest jak ….., nie wiem, nieważne – ja jachtu nie zamykam i nie będę zamykał. Nigdy nic mi w Grecji nie zginęło.
Ale wracając do relacji - stało się, wracamy na łódkę a tam już siedzą „nowi”.
Przyznam się Wam, że był to mój pierwszy rejs, w którym wymieniałem załogę. Dotychczas zawsze rozpoczynałem i kończyłem rejs razem załogą. Bywało, że zostawałem sam na dzień po rejsie, ale nigdy w czasie jednego rejsu nie miałem dwu załóg.
Trochę się tego obawiałem i teraz patrząc na „nowych” i „starych” poczułem się niepewnie. Stara załoga to po rejsie tak jak rodzina, znasz ich i lubisz, a nowa załoga?
Czego mogę się po nich spodziewać?, czy będą fajni?, czy może będą marudzić? czy polubię ich tak samo?
- może powiedzieć im, że to pomyłka, że to nie ten jacht, zabrać starą załogę i płynąc z nimi dalej –
- bądź dzielny – pomyślałem – jakoś to będzie – i ruszyłem na spotkanie z przeznaczeniem.
- ale zaraz, zaraz, jeszcze telefon do domu – odwlekałem maksymalnie moment spotkania z nową załogą
- cześć kochanie, gdyby coś mi się stało – zacząłem…
- a co się dzieje, jakiś straszny sztorm? – usłyszałem w odpowiedzi
- nie, jesteśmy w porcie, ale idę na spotkanie z nową załogą –
- głupek – żona krótko skwitowała moje obawy
- słuchaj, daj mi dokończyć – mówię – gdyby coś mi się stało, to w szufladzie ze skarpetkami jest trochę kasy –
- wiem – słyszę w odpowiedzi
- co mówisz?, acha że było, i że już nie ma, acha byłaś wczoraj na zakupach – no ładnie myślę
- a kto pomógł Ci pchać 4 wózki? – pytam
- wariacie, przecież nie byłam w markecie, odwiedziłam tylko perfumerię – słyszę w odpowiedzi
- mówić, czy nie mówić o drugim miejscu, gdzie jest kasa? – zastanawiam się mocno
- acha, a ta kasa co leżała w tym pudełku, no wiesz…. to wiesz….. mało tam było, ledwo starczyło na te ładne kolczyki, no wiesz…… te o których Ci mówiłam w zeszłym tygodniu, przecież pamiętasz? –
no to już nie mam się co zastanawiać czy mówić o tej kasie w pudełku.
No dobra, nie ma się co zastanawiać, raz kozie śmierć. Rejs musi być perfekcyjny, załoga musi być zadowolona, bo trzeba organizować nowe rejsy i zarabiać kasę na nowe kolczyki…
- cześć, jestem Piotr, wasz skiper, opiekun, kapitan, kucharz, pomocnik kucharza, przewodnik, sprzątacz kibli, opiekunka do dzieci, hostessa, pokojówka, pokojówek, załoga i co tam jeszcze chcecie – myślę, a głośno mówię.
- mam nadzieję, że będziecie zadowoleni z rejsu i że łódka Wam się podoba? , jeśli macie lub będziecie mieli pytania chętnie na nie odpowiem –
- nie, nie mamy stałego dostępu do Internetu – szybko odpowiadam na pierwsze pytanie – no wiem, że to w obecnych czasach nie problem, wystarczy karta, modem i router…… tylko po co?
- my mamy żeglować, a nie czatować na forum, czy chwalić się znajomym na facebook’u gdzie akurat jesteśmy – grzecznie strofuję załogantów.
- tak, z prądem nie ma kłopotu, w porcie mamy 220V, na wodzie mamy inwerter, więc też możecie ładować swoje telefony, smartfony, tablety i inne – odpowiadam na następne pytanie
- lokówki i suszarki inwerter nie uciągnie – dodaję od siebie
- OK., to teraz rozlokujcie się w kajutach a później przekażę Wam podstawowe informacje –
- i jeszcze jedna sprawa – dodaję – mam nadzieję, że nie będzie Wam przeszkadzało, że trzy osoby z poprzedniej załogi zostaną na łódce jeszcze jedną noc? – pytam – będą spać na pokładzie
-poza tym i tak czekamy do północy, na ostatnie dwie osoby, poza tym pogoda i tak uniemożliwia wyjście w nocy – dodaję.
Po rozlokowaniu i pokazaniu załodze, co, gdzie i jak, proponuję załodze czas wolny a ja mogę wreszcie pójść do Port Police, zgłosić łódkę. Wypełniam listę załogi i na tym na dziś koniec, mam zgłosić się jutro przed wypłynięciem – dokumenty zostają u nich.
Wracam na łódkę i widzę, że załogi już się w miarę dogadały, więc wymykam się chyłkiem na kawę do kafejonu. Naprawdę potrzebuję chwili wytchnienia, w samotności, w ciszy. Godzinka spędzona w kawiarni, w spokoju, bez pytań:
- Piotr, a co to jest?, do czego to jest?, mogę tu podłączyć telefon? –
pozwoliła mi ukoić skołatane nerwy i z uśmiechem na ustach wróciłem na jacht. Tymczasem zrobiło się już ok. 19.00 i widzę, że załoga jest głodna. Proponuję kolację integracyjną.
Kierując się moją dewizą, że jemy tam gdzie jedzą miejscowi idziemy dalej od portu, wgłęb miasta, w stronę pralni. Widziałem tam w porze lunchu kilka fajnych tawern.
11 osób to spora gratka dla właściciela tawerny, więc wita nas z otwartymi ramionami. Obsługa szybko zestawia razem kilka stolików i zajmujemy miejsca.
Kolacja w Grecji to rodzaj przedstawienia, w którym powinno się uczestniczyć z namaszczeniem. Jest to pewnego rodzaju mistyczne przeżycie, doznanie najwyższych lotów. Oczywiście można po prostu zjeść kolację, ale po co?
Nie lepiej dostosować się do tego ceremoniału, uczestniczyć w nim, potraktować jako element kolorytu Grecji.
Kelner w pierwszej kolejności rozkłada papierowe obrusy, zapinając je specjalnymi klamerkami lub po prostu ściskając gumką. Następnie przynosi menu i pyta czy podać coś do picia. Oczywiście zamawiamy wino:
- dio kilo krasi aspro parakalo, dio nero - zamawiam, chwaląc się swoją znajomością? (hahaha) greckiego
W tym czasie przeglądamy menu. Przedstawiciele starej części załogi zerkają tylko do menu i odkładają je na bok. - cwaniaczki – przywykli, że to ja zawsze zamawiam – myślę – i dobrze
Nowa załoga z zainteresowaniem przegląda menu.
- Piotr, a co to jest stifado? – słyszę pierwsze pytanie
- to takie pieczone w pergaminie mięso, doskonałe – odpowiadam
- a co to jest: to, to, to, to ………………..
Cierpliwie odpowiadam na serię pytań, a w tym czasie kelner przynosi wino.
- jamas ( na zdrowie) – pierwszy toast
- ale dobre to wino – słyszę – w Polsce nie piję wina, bo jakieś takie kwaśne, ale to tutaj jest dobre.
- przecież w Grecji wszystko jest dobre – odpowiadam
- wybraliście już co chcecie zjeść – pytam – bo wybieramy już ponad pół godziny, nie żebym się spieszył, ale jestem głodny, podejrzewam, że Wy też?
- to może Ty wybierz, co? – słyszę stały tekst w tawernie.
Kelner, widząc że odłożyliśmy wreszcie menu podchodzi do nas.
- dio horiatiki, tria tzatziki, dio melitzanosalata, ena taramosalata, dio kefalotiri saganaki – mezedesów wystarczy myślę i przechodzę do dań głównych
- dio kalamari saganaki, dio chtopodi skaras, dio garides skaras, ena chtapodi salate, ena gopes, ena sardela skaras – no chyba dość, najwyżej jeszcze coś domówimy, myślę.
- eponemas dio krasi apro para kalo – dodaję
- ale ty dobrze mówisz po Grecku – słyszę od załogi
Gdyby oni wiedzieli, że ja potrafię tylko zamawiać w tawernie, zmienili by zdanie, ale na razie jestem dumny.
Zgodnie z odwiecznym rytuałem kelner w pierwszej kolejności przynosi przekąski (mezedes) i pieczywo. Niewtajemniczeni w greckiej kuchni, często najadają się do syta mezedesami i potem nie mają już sił na dania główne. Dlatego zamówiłem trochę mniej przekąsek, w sam raz tyle żeby zaostrzyć apetyty.
- ale to dobre, a to jeszcze lepsze, jak to się nazywało? – słyszę cały czas
Już to kiedyś pisałem, ale zazdroszczę tym, którzy są pierwszy raz w Grecji. Naprawdę, zazdroszczę im odkrywania smaków, tej radości odkrywcy. Mnie już bardzo rzadko udaje się odkryć coś nowego, co nie znaczy, że nie cieszę się Grecją. Każdy pobyt w tym kraju jest dla mnie swego rodzaju przeżyciem.
Tymczasem:
- eponemas kilo krasi parakalo – zamawiam, a towarzystwo bawi się w najlepsze.
- Piotr, nigdy nie jadłam/jadłem nic lepszego, kocham Grecję – słyszę coraz częściej
W końcu proszę o rachunek: - logariasmos parakalo –
Kelnerzy zabierają resztki ze stołów i przynoszą małe buteleczki z raki, kieliszki, kosze owoców i jakieś ciasto.
- Piotr, zamawiałeś to? – słyszę zdziwione głosy
- nie, to jest gratis od tawerny – odpowiadam
- jak to gratis, za darmo, dlaczego? –
- bo to jest Grecja – odpowiadam i nalewam każdemu kieliszeczek raki – tylko uważajcie, bo to mocny bimber –
Po zjedzeniu i wypiciu kelner przynosi rachunek. Moje standardowe pytanie w takiej sytuacji:
- zgadnijcie ile? – pytam i sam zerkam do rachunku
- 200 euro, 220, 250, 180 – słyszę od załogi
- nikt nie zgadł: 120 euro – obwieszczam
Nikt, naprawdę nikt nie chce w to uwierzyć. Wszyscy twierdzą, że to niemożliwe. Wychodzi niecałe 11 euro na osobę, za taką ucztę. Oczywiście płacimy 135, przecież napiwek za tak wyśmienite jedzenie to obowiązek.
Tymczasem zrobiło się ok. północy, więc wróciliśmy na łódkę. Nie wiem czy powinienem się przyznać, ale najedzony, zrelaksowany, wypoczęty zapomniałem, że czekamy na jeszcze dwie osoby – Adam, Krysia wybaczcie mi !
Dochodzimy do łódki, która notabene była otwarta i widzimy na niej jakieś torby. Schodzimy po trapiku a ze stolika na kei odzywa się głos:
- no nareszcie jesteście –
- ale przecież jacht jest otwarty, i z godnie z tym co mówiłem mieliście się rozgościć – odpowiadam i zerkam ukradkiem na nich
Na szczęście w Grecji nikt nie może się gniewać, pełen relaks, więc widzę że i oni są zrelaksowani.
Uścisk dłoni
– Piotr jestem, zapraszam –
Cdn.

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl



Za ten post autor Piotr Kasperaszek otrzymał podziękowanie od: maarek
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 4 wrz 2014, o 15:49 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
parę fotek


Załączniki:
Komentarz: port jachtowy Chania
IMG_2063.JPG
IMG_2063.JPG [ 274.04 KiB | Przeglądane 9627 razy ]
Komentarz: port Chania
IMG_2062.JPG
IMG_2062.JPG [ 283.33 KiB | Przeglądane 9627 razy ]
Komentarz: port Kolimbari
IMG_1967.JPG
IMG_1967.JPG [ 250.18 KiB | Przeglądane 9627 razy ]

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 24 wrz 2014, o 14:08 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
Nie mogę zebrac się aby dokończyć tą relację, a tu za chwilę następny rejs.
Na razie parę fotek:


Załączniki:
Komentarz: wpływamy do portu Chania
DSC_0689.jpg
DSC_0689.jpg [ 412.21 KiB | Przeglądane 9264 razy ]
Komentarz: stoimy przy kei w Chania
DSC02826.JPG
DSC02826.JPG [ 392.67 KiB | Przeglądane 9264 razy ]
Komentarz: Flogger przy kei w Chania
14.07 Grecja - Rejs 1696.JPG
14.07 Grecja - Rejs 1696.JPG [ 403.38 KiB | Przeglądane 9264 razy ]

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 6 gru 2014, o 16:57 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
Bardzo długo nie mogłem zebrać się do dokończenia tej relacji.
Dlaczego?
Po pierwsze relacje Adama, podniosły wysoko poprzeczkę i gdzie mi tam, z moją pisaniną równać się z takim miszczem.
Po drugie, w tzw. międzyczasie odbyłem jeszcze dwa rejsy, więc byłem trochę zajęty.
Ale chwilowo, hm tak do wiosny, nie pływam (chociaż nigdy nic nie wiadomo, więc może inaczej: wg stanu na dzień dzisiejszy nie mam planów pływania do wiosny).
Pomyślałem więc, że nadrobię zaległości w pisaniu relacji,
więc do roboty, bo wierni fani czekają.
- Piotr jestem, zapraszam – przedstawiam się i podaję Krysi i Adami rękę, pomagając im jednocześnie wejść po chybotliwym trapie na pokład.
- rozgośćcie się, zaraz rozdzielimy kabiny – mówię i prowadzę ich do środka, prosząc pod pokład jednocześnie pozostałych załogantów.
Rozdział kabin zajmuje kilka chwil, gdyż przy okazji rodzą się małe problemy.
-ja nie chcę spać w takiej koi, ja nie chcę z nią spać – słyszę.
Jednak po chwili załoga dogaduje się i wszyscy mają przydzielone swoje miejsce. Pozostali z pierwszego etapu załoganci, mają miejsce na decku, ale przy temp. prawie 30 stopni w nocy, są to w zasadzie najlepsze miejsca.
No, może nie w centrum Chania, gdzie muzyka dochodząca z pobliskich klubów brzmi do 4-5 rano.
Prawda jest też taka, że tak naprawdę coś ok. tej godziny poszliśmy dopiero spać, więc głośna muzyka już nie przeszkadzała.
Jak co rano, wstałem o 7.00, a tu niespodzianka, nasza dwójka joginów jest już na nogach. To nie ja wstałem pierwszy?, coś nowego.
Po wczorajszym bieganiu z praniem, moje nogi były lekko sfatygowane.
Tak to jest gdy, chodzi się w „japonkach”, takich z Decathlonu, po 9,90 zł.
Ale jestem z Poznania, więc proszę się nie dziwić.
Deck’owcy jeszcze spali, jogini gdzieś tam ćwiczyli, więc po cichutku wymknąłem się do kafejonu, na poranną kawę.
Po drodze, w piekarni kupiłem sobie ciastko i po takim śniadanku mogłem zacząć dzień.
Starówka w Chania to miejsce, które w sezonie tętni życiem, na szczęście wcześnie rano jest tam pusto i piękne.
Kawiarnie są dopiero otwierane, brak tłumów ludzi i hałasu, pełen relaks.
Wracam na jacht i widzę, że załoga już wstała.
- gdzie byłeś?, pewnie na kawie, dlaczego nas nie obudziłeś – napadają na mnie z wyrzutem.
- nie chciałem Was budzić, tak słodko spaliście – odpowiadam, a myślę: przecież potrzebuję odrobinę samotności i spokoju.
- no dobra, to mamy taki plan – komenderuję, jak na kapitana przystało.
Po pierwsze śniadanie, potem stara załoga robi ostatnie zakupy i pędzi na autobus, żeby dostać się na lotnisko.
Kurcze, znowu to samo uczucie co wczoraj, gdy odjeżdżała część załogi – smutno, łza się w oku kręci.
Ej, bądź dzielny, strofuje się w myślach, załoga patrzy.
Kapitan musi być twardy.
Będę, myślę, będę dzielny jak Tomy Lee Jones w „Ściganym”
Poza tym nie ma czasu na użalanie się nad sobą, trzeba zrobić zakupy na rejs, zobaczyć prognozę pogody itd.
Krótkie pożegnanie, oni idą na dworzec, my do marketu.
To co my musimy kupić?, w zasadzie prościej powiedzieć, czego nie musimy kupić. Po pół godzinie wychodzimy z marketu objuczeni jak wielbłądy, każdy z nas dźwiga co najmniej 2-3 torby.
Po dojściu do łódki mamy ręce wydłużone o jakieś 10 cm, ale za to mamy co jeść i co pić (wino też).
Odbieram dokumenty z Port Police, urzędnik trochę się dziwi, że wychodzimy w taka pogodę (6-7B), ale tłumaczę mu, że mamy mało czasu a prognoza nie przewiduje żeby wiatr zelżał choć trochę w ciągu następnych 2-3 dni.
Krótko informuję załogę, że nie będzie lekko, ale w planie mamy przeskok na Gramvousse, jakieś 5-6 godzin, tam nocleg i dalej na Kithirę.
Nie mówię im, ile czasu popłyniemy jutro, bo po co ich martwić. Zobaczymy jak zniosą dzisiejszy dzień.
Po wyjściu z portu, przez jakąś godzinkę nie jest najgorzej, jednak wiem, że zaraz się zacznie.
No i zaczęło się. Fala zrobiła się większa i od razu część załogi zaczęła chorować. Ok, myślę jakoś damy radę.
Niestety wiał wiatr zachodni, więc prosto w twarz.
Przez chwilę pomyślałem o popłynięciu prosto na Milos, płynęlibyśmy ładnym półwiatrem, ale patrząc na chorujących, nie miałem sumienia skazać ich na paręnaście godzin męczarni, już od razu, pierwszego dnia.
Na moje szczęście okazało się, że Adam jest twardy, nie choruje, ba nawet sterowanie w takich warunkach sprawia mu frajdę.
Jeszcze chwilę biłem się z myślami o Milosie, ale zdrowy rozsądek i troska o załogę zwyciężyły.
- Adam kurs na zachód- wydałem rozkaz z mostku kapitańskiego i poszedłem spać.
Oczywiście żart, ani nie wydałem rozkazu, ani nie poszedłem spać.
Mało tego, spytałem
- chce ktoś może herbaty, albo kawy?-
Na szczęście nikt nie chciał, bo w kambuzie nie dałoby się nic zrobić – fala jeszcze urosła, a że płynęliśmy ostrym kursem, w kabinie tłukło niemiłosiernie.
Z przewidywanych 5-6 godzin płynięcia zrobiło się trochę więcej, więc do laguny Balos dotarliśmy ok. 22.00.
Z powodu dużej fali nie można było zacumować przy kei na Gramvoussie, więc mogliśmy stanąć jedynie na kotwicy.
Duża, idąca z zachodu fala powodowała niestety silny rozkołys na kotwicowisku, więc spanie nie było komfortowe.
Dopiero rano udało nam się znaleźć w miarę spokojne miejsce, nieopodal plaży, w zatoce, przy wyspie Gramvoussa i tam stanęliśmy na kotwicy.
Wysłałem niezwłocznie załogę pontonem na stały ląd, żeby wydobrzeli. 2 godzinki kąpieli i stąpania po stałym lądzie ozdrowiły ich, więc po ich powrocie na jacht, zjedliśmy nawet lekkie śniadanie.
Tylko, jak im tu powiedzieć, że za chwilę wypływamy i że mamy do pokonania kawał drogi? – pomyślałem.
-Słuchajcie wypływamy na pół godziny, więc ostatnia kąpiel i żeby nic nam się nie walało po kabinie, musimy zrobić porządek pod pokładem- zakomenderowałem
- a i jeszcze przygotujcie sobie coś ciepłego do ubrania – dodałem
- po co, przecież jest ciepło – usłyszałem w odpowiedzi
- tak, ale na morzu może zrobić się chłodno – odpowiadam i modlę się, żeby nikt nie spytał, jak długo popłyniemy?
Jakieś pół godziny płynęliśmy jeszcze spokojnie, ale zaraz po wyjściu spod osłoną Gramvoussy, wielkość fal wzrosła do 2- 3 metrów.
Załoga na razie OK., ale ich twarze zaczynały robić się zielonkawe.
Po półgodzinie, usłyszałem: - długo jeszcze popłyniemy? –
- widzicie zarysy tej wyspy przed nami, tam płyniemy – odparłem
- a ile czasu nam to zajmie? – słyszę i wiem, że będą drążyć temat
- jakieś półtorej godziny –odpowiadam i widzę zdziwioną minę Adam.
Mrugnąłem do niego okiem i widzę, że na szczęście zrozumiał.
Załoga cierpiała coraz bardziej, raz po raz ktoś wychylał się poza reling i oddawał hołd Neptunowi.
- trzymajcie się mocno, a jak ktoś czuje się niepewnie to dam Wam szelki, chcecie? – podpowiadam
Po jakiejś godzinie, słyszę trochę zniecierpliwione pytanie: - ile jeszcze popłyniemy? –
- spokojnie, już niedługo, jakieś półtorej godzinki – odpowiadam
Adam znów zerka na mnie ukradkiem, ale ja nic, mina poważna, na razie nikt nic nie kuma.
Raz po raz, ktoś wychyla się za reling, co niektórzy już nawet się nie wychylają, tylko wymiotują do woreczków.
Ojojoj, jak tak dalej pójdzie, to widok wymiocin w woreczku i wszechobecny zapach ruszy i mnie.
- dobra, Adaś stawiamy żagle, Ty przy sterze a ja idę do masztu zdjąć blokadę rolowania grota- komenderuję
Stawiamy ćwiartkę grota i ćwiartkę genui, które dają nam prawie 7 węzłów, silnik w odstawkę i płyniemy.
Praca przy żaglach spowodowała, że chorujący zapomnieli o upływie czasu, ale niestety na krótko.
Wyspa na horyzoncie, która tak między nami mówiąc nie była Kithirą, czyli naszym celem (to leżąca w połowie drogi – Antikithira) dużo się nie zbliżyła, więc nawet niedoświadczone oko zauważyło, że cos z tym moim półtorej godziny jest nie tak.
- Piotr mówiłeś, że za półtorej godziny będziemy na miejscu, a to przecież jeszcze daleko jest – słyszę zarzuty
- przecież minęła dopiero godzina, na wodzie czas biegnie inaczej – kłamię i mam nadzieję, że nikt nie sprawdził zegarka
Ups, kupiłem trochę spokoju, ale na jak długo.
Wiem, że drugi raz to już nie przejdzie.
- słuchajcie, myślę że nie ma sensu wchodzić na Antikithirę, bo przy tej fali i tak nie dojdziemy do kei, więc płyńmy lepiej od razu na Kithirę – mówię
- to ta wyspa, to nie Kithira? – słyszę zawiedzione głosy
- nie, przecież mówiłem, że półtorej godziny jest na Antikithirę, a na Kithirę, gdzie będziemy nocować, mamy jeszcze następne półtorej godziny – odpowiadam i znów widzę zdziwiony wzrok Adama.
- to jeszcze ile czasu popłyniemy? – słyszę pytanie
- no jakieś pół godziny do Antikithiry i następnie półtorej godziny na Kithirę – odpowiadam, co tak nie do końca jest zgodne z prawdą.
Ale uwierzcie mi, gdy tak patrzyłem na te zmordowane twarze, nie miałeś sumienia powiedzieć im, że to jeszcze z 5-6 godzin. A tak mam jakieś 2 godziny spokoju.
- Piotr, cholera jasna, nie rób z nas idiotów, ile jeszcze naprawdę popłyniemy – usłyszałem po równych 2 godzinach
- słuchajcie, wiatr się trochę zmienił, więc jeszcze z półtorej godzinki, teraz już naprawdę – znów kłamię, ale wiem, że teraz to już naprawdę z 3 godziny.
Gorzej, że wiatr zmienił kierunek, więc żeby nie męczyć już dłużej załogi odpaliłem silnik i teraz robiliśmy jakieś 8-9 węzłów.
Po jakiejś godzinie oznajmiam głośno – słuchajcie, teraz to już naprawdę tylko półtorej godziny –
Oczywiście teraz to już nie chciał mi nawet wierzyć.
Przy tym wietrze postój w porcie Kapsali byłby trudny lub nawet niemożliwy (pamiętacie wspomnienia sprzed tygodnie), więc postanowiłem płynąc do Avlemonas.
Stałem tam dwukrotnie i wiem, że miejsca jest tam niewiele, ale port jest rzadko odwiedzany przez żeglarzy, więc liczyłem, że damy radę tam zacumować. W najgorszym razie można tam stanąć w zatoce na kotwicy.
Wyobraźcie sobie radość załogi, gdy wreszcie dotarliśmy do portu, wybaczyli mi nawet moje kłamstwa.
Szczerze mówiąc to był to już najwyższy czas, bo podejrzewam, że jeszcze parę godzin i wyrzuciliby mnie za burtę.
Myślę, że widok uśmiechniętego, wesołego kretyna, który czerpie przyjemność z pływania na dużej fali, nie choruje i ogólnie jest zadowolony z życia, podczas gdy, Ty cierpisz, rzygasz i w ogóle masz ochotę się powiesić lub utopić powoduje, że załoga najchętniej wyrzuciłaby takiego typka za burtę.
Na wszelki wypadek, pod koniec dnia trzymałem się na uboczu, lub trzymałem się mocno kosza rufowego, lub gdy sterowałem, to trzymałem się mocno koła sterowego.
Ale wracając do portu, byliśmy tam jedynym jachtem, więc stanęliśmy rufą do małej kei. Gdy tylko trap dotknął kei, załoga rzuciła się do ucieczki (no dobra, nie ucieczki, ale z radością postawili nogę na stałym lądzie).
Po zacumowaniu ruszyliśmy na poszukiwanie tawerny.
Zapomniałem dodać, a w tym dniu odbywał się miecz finałowy i załoga chciała go koniecznie zobaczyć. Niestety, dopłynęliśmy tak późno, że jak już znaleźliśmy tawernę, mecz właśnie się kończył.
Pal diabli mecz, ale tawerna też już była zamknięta. Udało nam się jeszcze, na szczęście ubłagać właściciela i przygotował nam kilka porcji keftedesów na wynos. Dostaliśmy do tego wino, chleb i wróciliśmy na łódkę.
Po zjedzeniu pozostało już nam tylko iść spać.
Tak dobiegł końca ten dzień.
A jutro?
To już następna część relacji.

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 10 gru 2014, o 12:38 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 30 sty 2012, o 14:58
Posty: 612
Lokalizacja: Kraków
Podziękował : 115
Otrzymał podziękowań: 59
Uprawnienia żeglarskie: żeglarz jachtowy
Grek Zorba napisał(a):
Myślę, że widok uśmiechniętego, wesołego kretyna, który czerpie przyjemność z pływania na dużej fali, nie choruje i ogólnie jest zadowolony z życia, podczas gdy, Ty cierpisz, rzygasz i w ogóle masz ochotę się powiesić lub utopić powoduje, że załoga najchętniej wyrzuciłaby takiego typka za burtę.

Myślę, że się nie mylisz :mrgreen:

_________________
Pozdrawiam,
Weronika

Dawniej statki były z drewna, a ludzie z żelaza...
facebook.com/jacht.jagiellonia

Robię zdjęcia https://balansbieli.wordpress.com/



Za ten post autor essi001 otrzymał podziękowanie od: Piotr Kasperaszek
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 10 gru 2014, o 14:25 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 25 paź 2011, o 18:24
Posty: 3405
Lokalizacja: Kraków
Podziękował : 256
Otrzymał podziękowań: 1141
Uprawnienia żeglarskie: galernik
Mam takie małe spostrzeżenie, drobną refleksję, pewne odczucie, po przeczytaniu ostatniej części relacji. Ale... (Ha!) nie powiem ;)
Nie powiem na forum!
Napiszę na priv...

_________________
Tomek Sosin - +48 724 334 721
... jakby było lepiej - to by sie nie dało wytrzymać!


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 10 gru 2014, o 16:02 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
Sajmon napisał(a):
Mam takie małe spostrzeżenie, drobną refleksję, pewne odczucie, po przeczytaniu ostatniej części relacji. Ale... (Ha!) nie powiem ;)
Nie powiem na forum!
Napiszę na priv...

czekam z niecierpliwością (Ha!)
tylko błagam, nie pisz że nuuuuudy

* ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ *

essi001 napisał(a):
Myślę, że się nie mylisz :mrgreen:

znasz to autopsji :rotfl:

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 10 gru 2014, o 16:35 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 30 sty 2012, o 14:58
Posty: 612
Lokalizacja: Kraków
Podziękował : 115
Otrzymał podziękowań: 59
Uprawnienia żeglarskie: żeglarz jachtowy
Grek Zorba napisał(a):
znasz to autopsji :rotfl:

Takie tam przemyślenia po ostatnim rejsie, na którym pierwszy raz chorowałam ;) (Nawiasem mówiąc: w Chorwacji :rotfl: )

_________________
Pozdrawiam,
Weronika

Dawniej statki były z drewna, a ludzie z żelaza...
facebook.com/jacht.jagiellonia

Robię zdjęcia https://balansbieli.wordpress.com/


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 10 gru 2014, o 16:44 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 4 paź 2010, o 20:20
Posty: 1597
Podziękował : 287
Otrzymał podziękowań: 446
Uprawnienia żeglarskie: kapitan
essi001 napisał(a):
po ostatnim rejsie, na którym pierwszy raz chorowałam w Chorwacji :rotfl: )

hahaha, to za karę, bo kto to pływa w Chorwacji?
oczywiście poza Sajmonem :mrgreen:
essi001 napisał(a):
po ostatnim rejsie, na którym pierwszy raz chorowałam

a to dziwne
w tym roku w październiku, pomiędzy Astipalaia a Anafi, też mnie zmogło choróbsko na jakieś 4 godzinki, pierwszy raz od wieeeelu lat

_________________
pozdrawiam
Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba"
http://www.kasperaszek.pl


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 41 ]  Przejdź na stronę 1, 2  Następna strona


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 16 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
[ Index Sitemap ]
Łódź motorowa | Frezowanie modeli 3D | Stocznia jachtowa | Nexo yachts | Łodzie wędkarskie Barti | Szkolenia żeglarskie i rejsy NATANGO
Olej do drewna | SAJ | Wypadki jachtów | Marek Tereszewski dookoła świata | Projektowanie graficzne


Wszystkie prawa zastrzeżone. Żaden fragment serwisu "forum.zegluj.net" ani jego archiwum
nie może być wykorzystany w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody właściciela forum.żegluj.net
Copyright © by forum.żegluj.net


Nasze forum wykorzystuje ciasteczka do przechowywania informacji o logowaniu. Ciasteczka umożliwiają automatyczne zalogowanie.
Jeżeli nie chcesz korzystać z cookies, wyłącz je w swojej przeglądarce.



POWERED_BY
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL