Gosia dzielnie walczy z zastrugami, które nie są komfortowe jak trzeba przez nie przeciągnąć stukilowe sanki.
Załącznik:
Fot.-Małgorzata-Wojtaczka-Morskie-potwory.jpg [ 54.04 KiB | Przeglądane 6095 razy ]
http://samotnienabiegun.pl/news/U mnie żuchwa zrelaksowana, bo wreszcie udało mi się doskrobać ciąg dalszy.
To efekt tłumaczenia linków wielorybniczych od Ryś'a za pomocą googla, choć kontekst w jakim go używam trochę odbiega od rzeczywistego

.
Wyprawa „Belgici” („Belgiki”) 1897/1899 r.
Trudne początki niezwykłej, przełomowej w historii odkryć antarktycznych wyprawy nie zapowiadały światowego rozgłosu jaki spotkał jej uczestników po powrocie.
Od początku porucznik marynarki handlowej Adrien de Gerlache, borykał się z wieloma przeszkodami, których pokonanie zawdzięczał głównie swojemu uporowi i żelaznej konsekwencji.
Nikomu nie znany Belg trzy lata biegał po mecenasach, bankierach, kupcach i dziennikarzach prosząc o pieniądze. Uzbierał 100 tys. franków belgijskich i wtedy dopiero rząd belgijski dołożył drugie 100 tys. Zdaje się, że skredytował. Strach, co by było jakby wyprawa się nie udała. Trzecie 100 tys. uzbierano z datków. Nie była to oszałamiająca kwota. Wystarczyła ledwie na zakup statku (50 tys.), skromne wyposażenie wyprawy, opłacenie załogi, natomiast nie było mowy o jakimkolwiek uposażeniu dla oficerów i pracowników naukowych.
Skąd w ogóle taki pomysł? Już w 1891 r. 25 – letni Belg kombinował, jak tu spełnić swoje polarne marzenia. Dowiedziawszy się, że słynny już wtedy szwedzki badacz Arktyki Otto Nordenskjöld zaczął przygotowania do wyprawy antarktycznej, zaoferował mu listownie swoje usługi, łącznie z pozyskiwaniem środków, nie otrzymał jednak odpowiedzi. De Gerlache nie miał żalu do wielkiego Szweda, zwłaszcza, gdy sam zaczął organizować własną wyprawę i otrzymywał setki podobnych listów. Przyszłość pokaże, że jego wyprawa odbyła się wcześniej niż Nordenskjölda, ale o tym może w następnej kolejności.
Załącznik:
Adrien-De Gerlache-Wyprawy Polarne A.B.D.crop.jpg [ 310.02 KiB | Przeglądane 6095 razy ]
Podczas swojej podróży na Grenlandię w 1895, de Gerlache wypatrzył solidny norweski statek wielorybniczy „Patrię” i postanowił go zdobyć. Szczęśliwie statek został wystawiony na sprzedaż i chociaż prawem pierwokupu posiadaczem jego został pływający na nim przez 10 lat kapitan, to upartemu de Gerlache’owi udało się przekonać go do odsprzedania. W czerwcu 1897r. dumny i szczęśliwy kapitan mógł przystąpić do wyposażania (przemianowanego na „Belgicę” i już pod belgijską banderą) wymarzonego statku. Tutaj pozwolę sobie dwa słowa o tym statku, jest to bowiem statek bardzo słynny i odegra jeszcze rolę w historii Antarktyki.
Zbudowany w 1884 r. w Soelvigu w pobliżu Drammen pod kierunkiem majstra ciesielskiego Christiana Jacobsena, 30–to metrowy trójmasztowiec, szeroki na 6,5 metra. Do tego 35–cio konny silnik parowy, wzmocniony kadłub obity blachą w części podwodnej i kształt dziobu ułatwiający „wspinanie się” na lód i jego miażdżenie. De Gerlache przyznał się potem, że ze względu na jego wielkość (a właściwie niewielkość) myślał o nazwaniu go „Coquille”, czyli chyba muszla, więc raczej dobrze, że pomysł upadł.
Pozostawał dobór załogi, a więc rzecz niezwykle ważna dla powodzenia przedsięwzięcia. Tu też dopomogło szczęście. Przypadkowo poznany na przyjęciu w Antwerpii Polak okazał się być wspaniałym „nabytkiem”. Nazywał się Henryk Arctowski.
Bardzo mocno zaangażował się Arctowski w organizację wyprawy. Wygłaszał odczyty, zbierając środki na wyprawę, posiadając już pozycję w belgijskim świecie naukowym zabiegał w środowisku o wsparcie. Pomagał również w doborze załogi, a zwłaszcza naukowców. To dzięki jego rekomendacji w ostatniej chwili dokooptowany został drugi Polak – Antoni Bolesław Dobrowolski. Co prawda nie było wakatu naukowego i Dobrowolski zamustrował w charakterze „prostego” marynarza (o ile mogą być „krzywi” marynarze), ale nasz polarnik nie miał z tym problemu (twardy był, za działania konspiracyjne więziony i zesłany na 3 lata, zwiewa na zachód po dwóch) i stopniowo zyskał szacunek zarówno marynarzy, jak i naukowców, którzy zlecali mu coraz więcej prac naukowych. Efektem choćby (oprócz pięknie napisanych ”Wypraw Polarnych”, które trochę cytuję) z entuzjazmem przyjęta „Historja naturalna lodu”.
Widać już, że załoga składała się z nietuzinkowych postaci i ciekawych osobowości wywodzących się z różnych nacji. Przeważali Belgowie i Norwegowie, dwóch Polaków, Rumun i, zamustrowany dopiero w Rio de Janeiro, Amerykanin
Zatrzymam się na chwilę przy tym ostatnim.
Nieznany wcześniej nikomu z uczestników wyprawy, lekarz Frederick Cook, zadepeszował do de Gerlache’a, powołując się na doświadczenie zdobyte podczas jednej z wypraw Roberta Peary’ego (uznawanego później (przez jakiś czas) za zdobywcę Bieguna Południowego z 1909 r.) i zaproponował swój udział. Cook był bardzo kontrowersyjną i tragiczną postacią. Bardzo chwalony przez załogę „Belgici”, znacznie przysłużył się do szczęśliwego powrotu załogi dbając o ich zdrowie i samopoczucie. Chyba wrócę jeszcze do niego, bo wydaje mi się być ciut niesprawiedliwie potraktowany przez opinię publiczną.
Przepraszam za tę dygresję, wracam na pokład „Belgici”.
Oprócz już wspomnianych, wśród załogi znajdowały się też m.in. tak znamienite osoby, jak Belg Georges Lecointe - pierwszy oficer, zastępca komendanta wyprawy, hydrograf, Rumun Emil Gustave Rakowitza – zoolog czy, być może najznamienitszy, Norweg Roald Amundsen (który jak wiadomo nie był adresatem słynnego ogłoszenia parafialnego: „We czwartek na plebani odbędzie się spotkanie dla osób o niskim poczuciu własnej wartości. Prosimy wchodzić tylnym wejściem”) - drugi oficer, późniejszy zdobywca przejścia północno-zachodniego na statku „Maud” (jak wiemy uratowanego niedawno) oraz zdobywca Bieguna Południowego. Zdecydowanie, najsłynniejszemu polarnikowi poświęcę jeszcze w przyszłości uwagę.
Wreszcie w sierpniu 1897 r. opuszczono Antwerpię (pokład odwiedził słynny Nansen co uznano za świetną wróżbę) i, pomimo przymusowego wejścia do Ostendy (źle rokującego jak mówili z kolei ci przesądni) w celu naprawy maszyny parowej, „Belgica” wpłynęła szczęśliwie do Rio de Janeiro 22 października.
Tam wszedł na pokład wspomniany wcześniej Frederick Cook, zastępując belgijskiego lekarza, który jeszcze w Antwerpii w ostatniej chwili zrezygnował z wyprawy.
W dalszej kolejności statek zawinął do Punta Arenas, gdzie zdezerterowało czterech marynarzy i odprawiono fatalnie sprawującego się kucharza, po czym udał się do składu węgla w Lapatai w Kanale Beagla ,w celu jego uzupełnienia.
W drodze nastąpiła niebezpieczna sytuacja. Oddam głos Antoniemu B. Dobrowolskiemu: (...)Tu pierwsza nas spotkała przygoda. Mapa kanału była niedokładna i okręt wpadł na rafy. Trzy ostre zęby kamienne chwyciły go tak, że skakał na nich całą dobę; fale bowiem, rozhukane, co chwila podnosiły statek i co chwila uderzały nim o rafę. Próżno maszyna czyniła śmiertelne wysiłki; próżno pomagaliśmy jej drągami; próżno staraliśmy się ulżyć okrętowi, odwożąc część węgla na brzeg. Trzeba było już myśleć o opuszczeniu okrętu, o zabieraniu manatków do szalup. Wielu z nas ogarnęła czarna rozpacz. Danco, którego w lodach czekała śmierć, ze łzami w oczach wbiegł na maszt i zatknął na nim flagę Belgji; znak śmierci okrętu.
Wybawiło nas samo morze. Po dwudziestoczterogodzinnym szamotaniu się bezsilnym, nad rankiem wtargnął do kanału niezwykle silny przypływ, podniósł okręt, maszyna, ciągle czynna, targnęła, i niespodziewanie wydobyliśmy się z uścisku rafy. Że zaś ciągłe uderzenia o trójostrze skał nie przedziurawiły statku, zawdzięczaliśmy to przypadkowi. Mianowicie, na tych zębiskach zebrała się wielka kupa traw morskich, co grając rolę poduszki, okręt od zagłady uchroniła...(...)
Po wydostaniu się na otwarte wody i w miarę spokojnym przebyciu cieśniny Drake’a, „Belgica” dotarła do Szetlandów Południowych. Dla wszystkich bez wyjątku uczestników wyprawy był to pierwszy kontakt z Antarktyką. Podziwiali majestat, ogrom i mnogość gór lodowych, z których jedna nawet „otarła” się o kadłub. Płynąc dalej wzdłuż Ziemi Grahama napotkali sztorm, podczas którego za burtę wypadł norweski marynarz August Wiencke. Pomimo bohaterskiej próby ratowania podjętej przez Lecointe’a, zginął w lodowatych wodach.
Jego śmierć mocno wstrząsnęła członkami wyprawy, lecz wkrótce ich myśli zajęło osiągnięcie celu - dotarli do wybrzeża Antarktydy, a ściślej do „Ziemi Palmera”, którą musieli przechrzcić na „Archipelag Palmera”, gdy okazało się że składa się z dziesiątków wysp i wysepek. Z przyjemnością nazywali co większe wyspy nazwami belgijskich miast jak np. Liege, Anwers – Antwerpia, czy prowincji jak Brabant. Nie zapomniano również o nieszczęsnym Wiencke, jego imieniem nazwano dużą wyspę leżącą u wylotu odkrytego szerokiego kanału zwanego teraz Cieśniną de Gerlache’a. Przez trzy tygodnie polarnicy eksplorowali odkryte tereny, fotografując (były to pierwsze zdjęcia Antarktydy, żałuję, ale nie posiadam ich i przepraszam za jakość załączonych reprodukcji), rysując zarysy wysp i zatoczek i przeprowadzając rekonesans lądowy na kilku z nich.
Z Cieśniny de Gerlache’a skierowała się „Belgica” na zachód, na Morze Bellingshausena
Kończyło się antarktyczne lato i rozsądek nakazywał odwrót na północ. Dowódca jednak, marząc o zimowaniu (nie można mu omówić odwagi, wszak było to totalne „nieznane”), za aprobatą swoich oficerów Lacointe’a i Amundsena i przy sprzeciwie naukowców (zobowiązał się nawet dostosować do ich życzeń) płynął dalej tak sprytnie manewrując, że zawsze jedyna wolna droga wśród lodów kierowała ich na południe, osiągając 2 marca szerokość geograficzną 71 stopni 31’, a więc więcej niż Cook i Bellingshausen.
W następnym dniach żegluga stawała się coraz trudniejsza, a końcu niemożliwa i de Gerlache ogłosił – siła wyższa, z którą to jak dobrze wiemy nie dyskutuje się.
Załącznik:
belgica5.jpg [ 340.11 KiB | Przeglądane 6095 razy ]
Zaczęto się więc przygotowywać do zimowania, m.in. budując wał ze śniegu wokół statku w obawie przed utratą ciepła. Nastała noc polarna, długi okres bezczynności dla jednych i wytężonej pracy dla drugich. Mowa o marynarzach i naukowcach. Ci pierwsi poza noszeniem śniegu do roztapiania, odśnieżania i sprzątania nie mieli zbyt wielu zajęć ani rozrywek, a wycieczki na nartach i polowania skończyły się wraz z nastaniem ciemności i pogorszeniem pogody. Fatalnie to wpływało na ich samopoczucie zarówno psychiczne (zdarzały się ataki depresji i manii prześladowczej), jak i fizyczne. Zmarł porucznik Emil Danco, geofizyk i przyjaciel de Gerlacha i kolega szkolny Lecointe’a.
Prawdopodobnie z powodu wrodzonej wady serca, ale warunki w których przebywał na pewno przyczyniły się do tego. Dla jego upamiętnienia nazwano Ziemią Danco część Półwyspu Antarktycznego, leżącego naprzeciwko wysp Anwers i Brabant.
Z marazmu wyrwał załogę lekarz, wspomniany wcześniej Frederick Cook.
Mając już doświadczenie w podobnych wyprawach, przekonał dowódcę do zmuszenia marynarzy do gimnastyki i zjadania mięsa pingwinów i fok, które pomimo wielkich starań kucharza (tu trzeba z nazwiska bo to jedna z najważniejszych na takim statku osobistości) Louise’a Michotte’a (nie był zawodowcem, były perypetie z kucharzami marynarz musiał się przekwalifikować) było nieszczególnie smaczne. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że wielu z nich Cook uratował w ten sposób życie.
Inaczej rzecz się miała z naukowcami, którzy nie narzekali na brak zajęć. Prowadzili badania, począwszy od meteorologii, oceanografii, przez badanie magnetyzmu ziemskiego, po gromadzenie i opisywanie żywych organizmów.
Efekty tych badań opublikowano w 10-tomowym dziele pt.: „Ekspedition Antarctique Belge – Resultatus Voyage du s/y Belgica en 1897-1898-1899 sous le Commandant A. de Gerlache de Gomery”.
Wreszcie nadeszło lato, czyli styczeń, a lody się nie otwierały. W lutym pojawiły się wreszcie wąskie kanały, ale dalece niewystarczające do uwolnienia „Belgici”, dostrzeżono natomiast w odległości ok. sześciuset metrów szerszy kanał, w którym mógł się zmieścić statek. Przez miesiąc z pomocą dynamitu i pił do lodu mozolnie torowano drogę i przeciągano „Belgice” w stronę wolnej wody.
Załącznik:
Piłowanie lodu..jpg [ 348.86 KiB | Przeglądane 6095 razy ]
Była to katorżnicza praca, niejednokrotnie po pas w lodowatej wodzie, a efekt kilkudziesięciu godzin pracy w ciągu krótkiej chwili potrafił zniweczyć ruch lodu, zamykając z takim trudem uzyskane metry.
Załącznik:
Wycinanie kanału..jpg [ 357.37 KiB | Przeglądane 6095 razy ]
Olbrzymi wysiłek przyniósł jednak wymarzony efekt. Dokładnie rok i tydzień od uwięzienia w lodach, 13 marca 1899 r. „Belgica” wydostała się na wolny ocean. Było to pierwsze i przełomowe zimowanie w Antarktyce, a zarazem pierwsza ściśle naukowa wyprawa. Jej efekty, głównie naukowe opracowanie meteorologiczne i oceanograficzne znacznie ułatwiło planowanie następnych wypraw.
Po przejściu Cieśniny Drake’a spotkała ich ostatnia już niebezpieczna przygoda.
U zachodnich brzegów Ziemi Ognistej, nie bardzo zorientowani co do swojej pozycji, schronili się przed sztormem w słabo osłoniętej zatoczce, szczęśliwie jednak w ostatniej chwili porzucając kotwicę, oddalili się od śmiertelnie niebezpiecznych raf.
Wreszcie 28 marca „Belgica” wpływa do Punta Arenas, a że podróż do Europy zajmie jeszcze sporo czasu, przesiadają się na statek pocztowy: Racovitza, Dobrowolski i Arctowski, aby jak najszybciej pokazać światu osiągnięcia wyprawy.
Co do dzielnych uczestników rejsu „Belgici”. Różne ich czekały losy, wspomnianą wyżej trójkę naukowców czeka wspaniała kariera naukowa. Podobnie Lecointe’a: po powrocie z Antarktydy został dyrektorem naukowym w Królewskim Obserwatorium Astronomicznym w Uccle. Amundsena czekały wspaniałe odkrycia i sława, a Cooka wyprawy których konsekwencją były ułaskawienie od więzienia, bankructwo i śmierć w niesławie. Różnie się plotą ludzkie losy.
Adrien de Gerlache próbuje cztery lata później wraz z francuskim polarnikiem Charcot’em dopłynąć do Antarktyki, lecz rezygnuje w Buenos Aires. Nie wychodzi również próba organizacji wypraw turystycznych na zakupionym świeżo statku „Polaris”. Zmuszony wcześniej ze względów finansowych do sprzedaży „Belgici” Anglikowi Ernestowi Shackletonowi, nie może przewidzieć, że i statek, już jako „Endurance” i jego nowy właściciel odegrają olbrzymią rolę w historii odkryć Antarktydy.
Oj strasznie to długie wyszło, proszę o wybaczenie.
Jak wspominałem, kiepsko u mnie ze zdjęciami, ale może okażą się interesujące dwie stronice Tygodnika Ilustrowanego z 1900 r. gdzie ukazało się sprawozdanie z wyprawy, autorstwa H. Arctowskiego oraz zdjęcia, a właściwie rysunki na podstawie zdjęć, które pozwolę sobie załączyć przy okazji, bo tu widać przekroczyłem limit zdjęć.
Żeby jeszcze bardziej nie przedłużać, w ogromnym skrócie dołożę informację stosunkowo świeżą. 16 sierpnia 1997 r., równo sto lat od wyruszenia niezwykłej wyprawy, do Antwerpii wpływa „ORP Arctowski” anonsowany przez okręt hydrograficzny belgijskiej Marynarki Wojennej „Belgica”. Na pokładzie „Arctowskiego”, śmietanka naszych polarników, sympatycy naszej Stacji Polarnej z całego świata, a nawet Rumun Emmil Silvestru szef rumuńskiego Instytutu im. E. Rakovitza. Po stronie belgijskiej też nielicho, że wspomnę jedynie o Gastonie de Gerlache’u z rodziną. Miło się robi na sercu. Ja tam nie byłem, miodu i wina nie piłem. A się lały. Pół roku później naszą stację „Arctowski” rewizytują Belgowie z potomkiem sławnego Belga na czele.
No dobra, teraz już z górki

.
J