Czasem bywa, ze Święta zastają nas gdzieś daleko od domu. Czasem jest snieg a w pobliżu ani jednego drzewa by je postawić w rogu mesy w charakterze choinki a czasem busz palmowy dookoła i znowu z choinki nici... Bywa i jakoś trzeba się znaleźć. Najważniejsze żeby ci w domu nie zapominali.
Wiatr trzęsie węglowym profilem i przenosi się to na lekki aluminiowy kadłub. Nic się nie dzieje, ale nieprzyjemne. Zakupy przed wigilią zrobiłem w centrum miasta. Około portu pustki na ulicach, dopiero espelanda tętni życiem. Ruszył też rynek rybny, który tuż koło mostka nad kanałem. Codziennie kutry wprost z burty sprzedają świeże ryby. Nie tylko ryby zresztą, bo kłębią się tam po pokładach jakieś macki, czułki, pancerze. Robactwo morskie, które Janek na Oceanii sypał na patelnię z kartonu, tutaj całkiem żywe chce się rozpełznąć. Ponieważ nie może, to się kłębi w skrzynkach, koszach i pleksiglasowych boksach. To ostatnie to już nie z kutrów, tylko obok trochę dalej na innym nabrzeżu. Najpierw nie chciałem robić zadnych przygotowan. Bo wigilia to święto rodzinne. Stół zastawiony, choinka, lampki rzucają cienie, świece na stole i pełno nas wszystkich do przełamania się opłatkiem. Tutaj sam, świec nie będę w środku palił a choinkę wyciąłem sobie z okładki Wprost, na której było trochę zielonego, tuż przed samą wigilia, bo jednak postanowiłem ugotować barszczyk z pozostwionych przez M. buraków. Stąd wyprawa do sklepu, po uszka. Marzenie ściętej głowy, postanowiłem zatem zasymulować pierożkami. Całe szczęście, że kiedy już miałem jakieś w koszyku, to wpadł mi w oczy obrazek, na innych, grzybów jakiś borowiokopodobnych. Pierogi wrzuca się do garnka z wrzącą wodą i czeka aż wypłyną. Tutaj kłopot bo od razu wypływają i nie ma żadnego znaku, że już gotowe. Pies drapał, ustawiam na wolnym ogniu i niech sobie pyrkocą. Poczatek barszczu to jak zwykle woda wlana do garnka, do tego kostka rosołowa. Jakś znaleziona w kambuzie, opisana po włosku i cholera wie co za jedna. Z przypraw tylko pieprz, bo nie ma żadnych innych, ani ziela angielskiego, ani liścia laurowego. Stoją po szafkach słoiczki z jakimiś kolorowymi kuleczkami. Ale to wszystko od razu przystosowane do zmielenia młynkiem na końcu słoiczka zamykajacym zawartość na amen. Kroję trochę selera. Teraz buraczki. Buraczki, które mam w lodówce, to nie są jakieś zwykłe buraczki, tylko szczelnie zamkniete, obrane i chyba już podgotowane, miękkie takie coś o buraczkowym kolorze. Całych nie będę wrzucał a tarki nie ma. Niech żyje nowoczesność, jakiś taki mikser elektryczny, ręczny z obrotowymi nożami na koncu przeroczystego pojemnika. Wyglada na nieużywane, ale skoro doświadczenie podstawą wiedzy, to montuję to ustrojstwo na logikę i zdrowy rozum. Kroję pół buraczka. Na desce do krojenia, która natychmiast robi się czerwona niezmywalna buraczaną czerwienią. Zawarczało, zafuczało, pół buraczka pokrojone na strzępy. Z następnymi radzę sobie śmielej. Wsypuje to wszystko do gara i furczy to sobie spokojnie od razu przyjmując właściwy kolor. Akurat na wigilię skończyły mi się papierosy. Proces postępujący. Najpierw, a co tam. M. przyssał się do przywiezionych przezemnie papierosów. Potem pojechał zostawiając pieć paczek z tych dziesięciu co mu je przywiozłem. - Jak ja w domu bez papierosów wytrzymam. Po operacji bypassów M. teoretycznie rzucił palenie. Im dalej w las ja też rzucam. Zaczełem od redukcji. Paczka dziennie, potem jeden papieros na godzinę, potem jeden na dwie. To już walka. Wpatrywanie się we wskazówki zegara. Czemu ten sekundnik tak wolno idzie. Pogryźć troszke chlebka. A może tej macy takiej, którą oni za chleb uważają? A może jeszcze herbatki? Z cytryną. Zostały tylko dwie paczki a przede mną święta. Wszystkie sklepy pozamykane przez długie trzy dni. Przerażony taka perspektywą i czując coraz większe ssanie w żołądku, w którym bulgotało od wypitej herbaty zagryzanej plackiem zbozowym, złamałem się. Kupiłem pięć paczek, w tym tabacicni, w którym sprzedaje sam właściciel i w związku z tym w niedzielę też jest otwarty. Barszcz bulgoce, pierożki przygotowane do wrzucenia do gara a ja na pokładzie przy papierosku, dochodzę do wniosku, że to jednak za skromnie jak na takie święto. Przegląd szafek w kuchni daje puszkę groszku, pół słoika majonezu, cebulę i parę kartofli. Obiektywnie rzecz biorąc te kartofle to był błąd. Wyglądają tak samo jak nasze, ale w smaku i konsystencji po ugotowaniu tylko do uczciwego ziemniaka podobne. Zrobiłem sałatkę ziemiaczaną. Gdyby była bez ziemniaków myślę, że byłaby lepsza. Żadnych specjalnych obrusów nie znalazłem. Moze nie szukałem zbyt usilnie, ale po przejrzeniu kilku poszew i przescieradeł postanowiłem odpuścić. Świeża ściereczka w kratkę zastąpiła, jak zresztą co dzień, obrus. Tyle tylko, że położyłem ja po przekątnej stołu by było bardziej odświętnie. Znalazłem za to kieliszek i wino sposobne by do niego je nalać. O piątej po południu, przy kolędowym karaoke na kanale TVP Kultura, zasiadłem do kolacji. Było miło. Pół godziny później skypowy kontakt nawiązał ze mną B. też spędzający wigilie na zacumowanym do keii statku. Pogadaliśmy sobie trochę czując łączącą nas nic porozumienia. Ze statku na statek przez całą wigilijną Europę.
Pozdrowienia Świąteczne
Jarek Czyszek
|