Dorzucę również coś od siebie
Zatytułuję to opowiadanko
„Mój pierwszy raz” jako kontynuację wątku Marka.
Właściwie chodzi mi tu o ten pierwszy raz

, no wiecie, o który… nie o ten drugi tylko ten pierwszy, kiedy zostałem pierwszy raz samodzielnym skipperem jachtu.
Swoją przygodę z wodą zacząłem bardzo wcześnie, rodzice a właściwie ojciec był…(był, był….jest, przecież żyje ma dzisiaj 82 lata i dalej pływa kajakami i łodziami wiosłowymi, zresztą wyprowadził się nad jezioro) zapalonym wodniakiem, lecz w latach sześćdziesiątych dostęp do innego sprzętu niż kajak był ograniczony, więc jeździliśmy na wczasy zakładowe i tam zawsze wypożyczało się kajak i pływało po jeziorach. Pierwsze tego typu wycieczki były w Gibach, następne urlopy spędzane były w Lidzbarku Welskim, Wisła w Warszawie, Zalew a potem już Mazury. Oczywiście z czasem ośrodki turystyczne, w których odbywaliśmy wakacje, dysponowały coraz ciekawszym sprzętem chociażby rowerami wodnymi. Pływanie takim rowerem, takiemu dzieciakowi jak ja, wówczas dziesięcioletniemu, sprawiało nie lada frajdę. Zawsze sobie wyobrażałem, że jestem kapitanem pchacza Żubr, i że muszę tak wymanewrować w przystani, aby dobrze dobić i zacumować i masę innych różnych manewrów w ciasnych przystaniach. Dlaczego akurat Żubr? Dlatego, że zawsze fascynowały mnie pchacze z takim właśnie napisem na nadbudówkach (zapewne określenie to oznaczało jakąś rodzinę tych jednostek, bo oprócz tego miały swoje nazwy własne lub numery identyfikacyjne), które pływały po Wiśle, Zalewie i Narwi. Na wodzie z czasem pojawiało się również coraz więcej łodzi motorowych i żaglowych, co wzmacniało moje zainteresowania wodniactwem. Ojciec mój pracując w jednej z warszawskich szkół średnich, zaczął dla młodzieży szkolnej w czasie wakacji organizować spływy kajakowe po Mazurach i spływy z Mazur do Warszawy a prywatnie również z przystani Huty Warszawa, która kiedyś znajdowała się na brzegu Wisły na wysokości Parku Bielańskiego a dokładnie dzisiejszego Seminarium Katolickiego, spływy kajakowe do Nieporętu i z powrotem do Warszawy. Na wszystkie spływy zabierał mnie, gnoja, bo byłem wtedy młodszy od uczestników 16 - 18 letnich o jakieś 6 - 7 lat. Będąc uczestnikiem takich obozów uczyłem się naprawdę wielu ciekawych rzeczy. Od wodniactwa począwszy, geografii, budowy silników do łodzi na sprawach seksu

skończywszy. Te trzy pierwsze zagadnienia to „ oczywista oczywistość”

cytując słowa wieszcza, to trzecie …. No cóż przebywałem wśród nastoletniego towarzystwa i siłą rzeczy musiałem słyszeć, widzieć i się pytać (pod tym względem na pewno i ten czas uważam za nie stracony). No, ale wracamy do tematu. Żagle bardzo mnie fascynowały a ich bliskość sprawiała, że wiara w to, że tego dotknę była coraz większa. I tak też się stało, najpierw żaglówką regatową typu Kadet przewiózł mnie jeden z braci Pietruchów, ówczesnych zawodników w tej klasie i również późniejszej 470 ( to dotyczy Zalewu). Później spotkaliśmy na spływie w Giżycku jednego z naszych znajomych, który będąc członkiem jakiegoś klubu akademickiego miał możliwość pływania na jachcie pozostawionym w „spadku” przez Hermana Göringa i powoził nas po Kisajnie. Tak mi się to wówczas spodobało, że będąc na tym samym spływie, na jeziorze Nidzkim, vizavi Nidy na kadłubie kajaka zbudowałem jacht żaglowy

i po raz pierwszy żeglując nim właśnie w tym miejscu zostałem pierwszym samodzielnym skipperem. To, że nim zostałem to nic, ale jak przerobiłem ten kajak na żaglówkę, to moim zdaniem jest ciekawe. Otóż miałem do dyspozycji plandekę z płótna namiotowego o kształcie prostokątnym 2,5 m x 3 m, z olszyny wyciąłem maszt i gafel, oraz bom, zmontowałem z tego żagiel gaflowy (elementy konstrukcyjne, oraz żagiel, tylko wiązane sznurkami), z kawałka cumy zrobiłem szota a maszt osadziłem w gnieździe przewidzianym w kajaku pod mocowanie masztu. Spośród kajaków uczestniczących w spływie wybrałem taki, który posiadał ster (taki napędzany nogami, poprzez linki) a z dwóch innych sterów zdemontowanych z innych kajaków, przybijając je do deski, zbudowałem dwa miecze, które po obu burtach opuściłem do wody. Tak skonstruowanym „jachtem”

wypłynąłem na J. Nidzkie. Całkiem fajnie to chodziło, lecz z perspektywy czasu oceniając, dzisiaj wiem, że pływało to raczej mało ostro, ale ostrzyć się dało. Wzbudzało to podziw innych żeglarzy, którzy mijali mnie na super wypasionych żaglówkach typu omega

(innych wówczas było niewiele). Wszyscy wówczas, starsi ode mnie, sternicy tych jachtów, oraz ich załoganci, widząc takiego dzieciaka na czymś takim, zadawali mi pytania,
„czy to ja sam wpadłem na taki pomysł i czy sam wykonałem ten żagiel z tymi mieczami?” Kiedy usłyszeli odpowiedź, to sypały się pochwały pod moim adresem oraz
„proroctwa” 
(dzisiaj tak sobie to mogę określić), że
"w przyszłości zostanę żeglarzem". Jak widać, się spełniło

.