Następnego dnia najpilniejszą sprawą stało się uzupełnienie zapasów, bo skończył im się chleb, masło, warzywa i owoce, nie mówiąc już o ingrediencjach do sporządzania herbatki z cytryną. No i fajki. Z całej załogi tylko Efendi nie palił, natomiast Eju i Hermes pierwszego dnia rejsu podjęli heroiczną decyzję o rzuceniu palenia. Wytrwali w czystości jakieś dwie godziny, po czym ich determinacja zaczęła stopniowo kruszeć, a w końcu uznali że ten pomysł z rzucaniem to bardzo głupi był i nie są dziećmi żeby się tak bawić.
Zatem fajek też zabrakło. Mario zobowiązał się, że pojedzie na swoim rowerku i zrobi zakupy, wróci migusiem. Wyjechał około ósmej, o dziewiątej Efendi lekko się zaniepokoił. Eju wziął książkę i zaczął czytać. Hermes jako bardzo cierpliwy i spokojny człowiek w ogóle nic nie mówił. O wpół do dziesiątej żołądek zaczął się Efendiemu skręcać w supeł i pomimo ogólnego rozleniwienia zaczął na poważnie rozważać opcję podjęcia jakichś działań. Wtedy zadzwonił jego telefon; był to Mario który rozżalony opowiadał jak zaufał Googlowi który wyprowadził go gdzieś na manowce; jak w końcu trafił do jakiegoś orientalnego azjatyckiego sklepiku w którym jednak o żadnym chlebie nie słyszeli; jak po długich poszukiwaniach znalazł sklep z żywnością ekologiczną, w którym jednak mały chlebek kosztował 12 euro, a przecież tyle za chleb to grzech dać, nie mówiąc już o innych produktach pierwszej potrzeby których raczej tam nie mieli. Zakończył kategorycznym stwierdzeniem, że w miastach takich jak Stralsund to w ogóle normalnych sklepów spożywczych nie mają, co najwyżej są knajpy i rozmaite lokale usługowe. Efendi wszystkiego cierpliwie wysłuchał, kazał Mariowi jak najszybciej wracać na jacht, zabrał ze sobą Eja i po 10 minutach spaceru byli w miejscowym, odległym o 400 metrów Netto. Wrzucili do koszyka wszystko co potrzebne, a i więcej nawet, bo Efendi uznał, że po tak długim oczekiwaniu należy im się coś ekstra na śniadanie, więc dołożył dwie paczki niemieckiego wurstu do zagrzania.
Przy kasie trzeba było jeszcze dokupić papierosy. Problem polegał na tym, że potrzebne były takie cienkie, bo takie palili wszyscy, naiwnie licząc, że przez to mniej sobie szkodzą. Kiedy więc kasjerka pokazała paczkę tych normalnych, Efendi zaprzeczył mówiąc „thin”, co kasjerka chyba nie do końca zrozumiała, bo i skąd, skoro właściwym słowem było „slim”. Pokazała więc inną paczkę, z wyglądu tak samo grubą jak poprzednia, ale Eju zmęczony widać tymi negocjacjami skinął głową, że może być. Kasjerka rzuciła paczkę na ladę, na to Eju powiedział, że chcą dziewięć. „Nine” przetłumaczył Efendi. „Nein?” zdziwiła się kasjerka i zabrała paczkę z lady chcąc ją schować z powrotem. „Ja, ja, sehr gut!” zawołał zdesperowany Eju i już na palcach pokazał żądaną ilość. Ten gest kasjerka zrozumiała bez problemu.
Po powrocie na jacht Efendi, który z reguły raczej trzymał się od kuchni z daleka, rzucił się do przygotowywania śniadania. Żołądek już tak mu się zasupłał, że miał poważne obawy czy uda się ten węzeł gordyjski rozplątać. Niemiecka parówka smakowała jak ambrozja, zwłaszcza, że wciąż jeszcze mieli musztardę majonezową.
Po śniadaniu, wiadomo, palacz musi zapalić papierosa. Otworzyli więc jedną ze świeżo zakupionych paczek i tu czekała ich niespodzianka: papierosy były nie tylko grube, ale zawinięte nie w tradycyjną bibułkę, tylko w liście tytoniu, tak jak cygara. Okazały się też piekielnie mocne, za mocne dla delikatnych gardeł i płuc przyzwyczajonych do slimów. Żaden z nich nie był w stanie wypalić całego, koniec końców musieli się więc umawiać na palenie i jednego papierosa spalali we trójkę. Jaka oszczędność! Wreszcie Efendi mógł się odgryźć i przy każdym paleniu miał z nich polewkę.
Wyjście ze Stralsundu wiązało się z koniecznością przepłynięcia mostu zwodzonego Ziegelgraben który otwierany był o 12.20 i później o 15.20. Na otwarcie o 12.20 musieliby się bardzo spieszyć, a chcieli jeszcze zobaczyć słynne oceanarium. Efendi był w Stralsundzie już dwa razy, a jeszcze nie miał okazji go zwiedzić, więc ostrzył sobie zęby zwłaszcza, że czytał wiele pochlebnych opinii. Liczył na jakieś rekiny, delfiny, płaszczki, może foki. Na wala błękitnego nie liczył.
Okazało się że foki były, były orły i inne wodne ptaki drapieżne, były nawet wale, tyle że wszystko to plastikowe. Z żywych egzemplarzy można było obejrzeć flądry, turboty, śledzie, makrele, dorsze oraz inne ryby występujące w Bałtyku i było ich naprawdę sporo. Mario stwierdził, że już rozumie dlaczego nic nie złowili; wszystkie ryby zostały wyłapane i przeniesione do oceanarium w Stralsundzie. Ostatecznie Efendi zakończył zwiedzanie lekko zawiedziony – oczekiwał czegoś bardziej efektownego.
O 14.50 oddali cumy i jacht, sterowany pewną ręką Hermesa, opuścił marinę i skierował się w kierunku mostu, gdzie powoli zaczął zataczać koła w oczekiwaniu na otwarcie. Znów wiało dość mocno, a na domiar złego zaczął padać deszcz. Wszyscy jednak twardo tkwili w kokpicie. Sporo jachtów zebrało się dookoła i punktualnie o 15.20 most zaczął się podnosić. Kiedy zapaliły się dwa zielone światła, rozpoczął się wyścig. Naprawdę trzeba było uważać, bo przejście dość ciasne a jachty obok rwały, jakby od tego kto pierwszy przejdzie zależało ich życie. Za mostem zrobiło się spokojniej, jachty rozjechały się na boki i zaraz zaczęły rozkwitać żagle, bo dość silny zachodni wiatr sprzyjał żegludze na południe. Oni też postawili genuę, odstawili silnik i zaczęli żeglować cieśniną Strelasund dając się nieść wiatrowi. Tym razem mieli do przebycia dłuższą drogę, bo jako następny przystanek wyznaczyli sobie Kroslin, dużą marinę w której Efendi już kiedyś był, co wymagało przebycia Strelasundu, następnie przepłynięcia Zalewu Greifswaldzkiego i wejścia w cieśninę Peenestrom, na początku której znajdował się właśnie Kroslin. Przez cały czas mieli korzystny wiatr, później dostawili jeszcze grota aby nieco przyspieszyć, bo zbliżał się wieczór, a chcieli zacumować jeszcze za widoku. Na Zalewie Greifswaldzkim podziwiali dziwaczne konstrukcje na wodzie postawione przez Niemców chyba jeszcze w czasie II wojny światowej, być może miały one służyć do testowania pocisków V1 i V2 produkowanych w pobliskim Peenemunde. I chyba właśnie to podsunęło Mariowi pomysł aby zamiast do Kroslina pojechać do Peenemunde, które znajdowało się dosłownie naprzeciwko w cieśninie Peenestrom. Efendi początkowo był dość sceptyczny, bo z dawnych czasów majaczyło mu – być może niesłusznie – że marina w Peenemunde była mała, ciasna i bez wygód, ale później zauważył na mapie inną marinę nieco na północ od miejscowości. Ta wyglądała na całkiem dużą, więc ochoczo zgodził się na zmianę planów, bo w Peenemunde jeszcze nie był, a przecież wiele słyszał o muzeum w dawnych zakładach produkcji rakiet V.
Wejście robili już w półmroku, a zacumowali z ostatnim blaskiem światła. Marina okazała się pięknie położona, otoczona lasami, z domkami letniskowymi ustawionymi dookoła pomostów. Rankiem okazało się, że zaplecze socjalne też jest wzorowe, wszystko nowiutkie, błyszczące i czyste.
Po śniadaniu zebrali się i poszli do oddalonego o około dwa kilometry Peenemunde, aby przeprowadzić kontrolę i sprawdzić, czy zostały jeszcze jakieś rakiety do wystrzelenia. Tam najpierw odpoczęli w knajpce przy wejściu do Muzeum Historyczno-Technicznego, zamówiwszy po małym miejscowym piwie. Tak pokrzepieni, udali się na zwiedzanie. W rzeczywistości teren, na którym produkowano i testowano pociski V był ogromny i liczył ponad 20 kilometrów kwadratowych, jednak do dziś niewiele z tego się zachowało. Samo muzeum mieści się na terenie byłej elektrowni, która niegdyś zasilała zakłady a po wojnie była jeszcze czynna do lat 80 ubiegłego wieku i służyła okolicznym miejscowościom. Do obejrzenia jest całkiem sporo, a największe wrażenie robią repliki rakiet V2 i V1 (ta ostatnia ustawiona na wyrzutni złożonej z oryginalnych w większości części). Efendi zadumał się nad ludzkim geniuszem który jest w stanie wyprodukować tak precyzyjne elementy i złożyć je w zmyślne urządzenie którego jedynym celem jest niszczenie i zabijanie.
Można też zwiedzić samą elektrownię, gdzie w centralnej sterowni Hermes jako inżynier elektryk od razu poczuł się jak u siebie w domu i z zapałem zaczął im tłumaczyć różnice między rozłącznikiem a odłącznikiem. Za niewielką dodatkową opłatą wjechali windą na dach elektrowni i stamtąd mogli podziwiać widoki na okolicę.
Po wyjściu z muzeum jeszcze raz usiedli w knajpce, gdzie tym razem wzięli po dużym piwie i bułce ze śledziem. Na deser zafundowali sobie jeszcze lody i zadowoleni wrócili na jacht.
Teraz trzeba było podjąć decyzję co do dalszej trasy. Do wyboru były dwie: można było płynąć dalej w dół Peenestrom, przejść dwa mosty zwodzone w Wolgaście i Zecherin i wyjść od razu na Zalew Szczeciński, albo popłynąć z powrotem w górę do Zalewu Greifswaldzkiego i stamtąd wyjść na otwarty Bałtyk i spłynąć do Świnoujścia. Obie opcje kusiły, ale przeważyła ta ostatnia, jako że Mario chciał jeszcze odwiedzić załogę zaprzyjaźnionej „Helenki” która stacjonuje w Świnoujściu.
Wyszli około 17, ale jeszcze dwie godziny zmitrężyli zawijając do pobliskiego Kroslina, gdzie uzupełnili zapasy i zjedli szybki obiad. Z Kroslina trzeba było się wyciągnąć dość mocno na północ, pod wiatr, aby ominąć wypłycenia na północnym cyplu Uznamu. Później obrócili dziób jachtu na wschód i postawili żagle. Lewą burtą minęli urokliwą wysepkę Ruden, którą Efendi dawno temu odwiedził, a która teraz jest zamkniętym rezerwatem przyrody. Po minięciu wyspy okazało się, że nie da się skierować bezpośrednio na Świnoujście bo mieliby wiatr prosto w plecy, a był on nieco zbyt silny na spinakera jak na ich gust. Postanowili więc wyciągnąć się baksztagiem lewego halsu aż za wysepkę Greifswalder Oie, tam zrobić rufę i spróbować wracać prawym halsem.
Przy Greifswalder Oie okazało się, że ich kurs mocno zbliża się do podwodnych skałek, więc Efendi postanowił pokazać reszcie jaki to doskonały i doświadczony z niego żeglarz. Przejął ster i ustawił jacht „na motyla” kursem prosto na Świnoujście. Jechali tak pięknie przez 10 minut, po czym jacht strzelił niekontrolowaną rufę. Od razu mina mu zrzedła i odechciało się rumakowania. Te 10 minut wystarczyło jednak, aby odjechać od skał na bezpieczną odległość, wrócili więc na stary kurs.
Było już około 20, kiedy w końcu zrobili zwrot przez rufę i skierowali się na Świnoujście. Kurs nie był idealny, wynosiło ich trochę na zachód, ale liczyli na nocną odkrętkę wiatru. Mario z Hermesem przejęli jacht a Eju i Efendi zeszli się przespać, bo oczekiwany czas przybycia był około 2 w nocy, więc po północy czekał ich jeszcze kawałek wachty.
Przed północą zbudził ich Mario, a kiedy się ubrali i wyszli na pokład, Efendiemu zaparło dech. Sceneria była bajkowa. Na wschodzie tuż nad horyzontem wisiała półkula księżyca leciutko przesłonięta, jakby nadgryziona, chmurą. Blask księżyca rysował na wodzie świetlisty szlak w kierunku jachtu. Nad głowami na bezchmurnym niebie rozlewała się Mleczna Droga. W oddali przed nimi jasno świeciły światła gazoportu oraz statków stojących na świnoujskiej redzie. Z tyłu było tylko morze pogrążone w ciemności. Fali prawie nie było, niesieni wiatrem płynęli w zupełnej ciszy a jacht szedł gładko jak po szynach, praktycznie bez przechyłu. Gdy zostali sami z Ejem, też siedzieli w ciszy i chłonęli te chwile, aby chociaż trochę z tego zebrać na zapas na później, żeby mieć do czego wracać, kiedy proza i kłopoty lądowego życia zaczną zginać człowieka jak klamkę.
Wiatr w nocy faktycznie odkręcił bardziej na zachód, mogli więc do samego końca rozkoszować się jazdą na żaglach. Trzeba było trochę lawirować wśród statków stojących na redzie, a później dość długo nie mogli odnaleźć wejścia do portu, bo światła gazoportu świeciły tak jasno, że wszystkie inne zakłócały. Kiedy jednak podeszli już dość blisko, wszystko się wyjaśniło i po zrzuceniu żagli około drugiej w nocy ponownie zacumowali w marinie imienia Jurka Porębskiego, na „swoim” miejscu tuż przy bosmanacie i „North Explorerze”. Adrenalina z nocnej jazdy wciąż jeszcze buzowała w żyłach i nikomu nie chciało się spać. Poszli więc do stacji Orlenu na nocnego hot-doga, a przy okazji zakupili saszetkę herbatki, z którą rozprawili się na jachcie. Spać poszli około czwartej nad ranem.
Nic dziwnego, że przedostatniego dnia rejsu obudzili się późno. Nie było za bardzo pomysłu co zrobić z resztą dnia, nikomu nie chciało się nigdzie płynąć. Mario wymyślił że na obiad kupi jakieś świeże ryby, wziął więc swój rowerek i pojechał. Nie było go jakieś dwie godziny, a gdy wrócił, wkur...zony albo gorzej zaklął się na wszystkie świętości, że już nigdy, przenigdy nie użyje nawigacji Google, niech będzie po stokroć przeklęta, będzie się zdawał tylko na swój wzrok, węch i słuch. Okazało się że Google wyprowadził go gdzieś poza Świnoujście, a potem na niemiecką stronę do Ahlbecku. Rybę jednak kupił, bo wracając znalazł sklep rybny tuż przy marinie.
Aby wyrwać się z marazmu, Efendi po obiedzie zaproponował wycieczkę rowerową do Międzyzdrojów. Aby podbić atrakcyjność, stwierdził, że wypożyczą rowery elektryczne, a przecież jazda takim rowerem to sama przyjemność. Na to skusił się nawet Eju, zawzięty wróg rowerów. Tylko Mario powiedział, że on żadnego roweru wypożyczał nie będzie, ma swój składaczek który zapakuje do taksówki i z fasonem zajedzie do celu.
Niestety była już 16 i w wypożyczalni powiedzieli im, że elektryki muszą być zwrócone do 18. Jak tylko okazało się, że roweru elektrycznego nie będzie, Eju zrobił w tył zwrot i pomaszerował na jacht mówiąc, że chętnie poczyta książkę albo obejrzy film. Za to Hermes i Efendi, chcąc nie chcąc wzięli tradycyjne rowery i popedałowali w stronę przeprawy promowej. Na prom musieli czekać dobre pół godziny, później po drodze zdarzyły się jeszcze trzy zamknięte przejazdy kolejowe, więc droga się wydłużyła. Tymczasem Mario, który już dawno zajechał taksówką, niecierpliwił się i wciąż przysyłał im ponaglające wiadomości. Gdy w końcu dojechali, Mario rządził w restauracji „Port”. Zdążył zapoznać barmankę Swietłanę obsługującą bar na zewnątrz oraz wszystkich kelnerów, a także niektórych gości. Po kolacji koniecznie chciał załatwić Hermesowi i Efendiemu powrót taksówką ale ci wymówili się bo wciąż mało im było wysiłku i obcowania z naturą.
W piątek około południa opuścili Świnoujście i ruszyli w ostatni etap do Stepnicy. Na zakończenie rejsu pogoda zrobiła się prawdziwie letnia. Po przejściu Kanału Piastowskiego można było jeszcze postawić żagle i ostatni raz cieszyć się żeglowaniem.
Do Stepnicy dotarli około 18 i najpierw pojechali na stację uzupełnić paliwo, a potem do basenu rybackiego, gdzie zakupili od rybaków dwa duże sandacze na kolację.
Wieczór kapitański udał się nadzwyczajnie, głównie ze względu na sandacze, które były przepyszne. No dobra, troszkę pomogła też herbatka z cytryną. Efendi uzupełnił dziennik i podliczył godziny. Mario wypisał i rozdał opinie z rejsu.
Chcecie więcej? Postawcie wina dzban, opowiemy dalej wam!
Dodatek A. Janek.Janek naprawdę nazywa się Jan Øystein Fjeldstad. Jego opowieści wielokrotnie budziły moje, delikatnie mówiąc, wątpliwości. Ciągłość myśli na pewno zakłócał Janowi alkohol bo przez cały czas gdy tam byliśmy był pod jego wpływem. Ratownik medyczny który przybył go zbadać powiedział mi, że „ten człowiek od wielu dni ma poważny problem z alkoholem”.
Myślę że prawdziwa jest jego wojskowa historia i choroba. Prawdziwy jest też na pewno jego projekt „Peace for Europe”, ale już pochodzenie jachtu jest mocno niejasne. On sam opowiadał, że własnoręcznie wybudował „Astrid” w wieku 16 lat. Kłóci się to z tym co jest napisane na stronie
https://www.syastrid.no – mówi tam że jacht został zakupiony w Kristiansand wiosną 2024 roku. Z kolei na stronie
https://rs.no/redningshistorier/alene-t ... tekramper/ jest opisana akcja w której Jan został uratowany po awarii silnika. Jest tam wspomniane, że „Astrid” została Janowi bezpłatnie przekazana w Leirvik jako wsparcie dla „Peace for Europe”.
Trudno też powiedzieć, ile w ramach „Peace for Europe” faktycznie zdziałał czy przepłynął. Na jego stronie informacje są nadzwyczaj skąpe, a czasami nawet i tam sprzeczne.
Co do kariery muzycznej, trudno powiedzieć. Zespół Furulunds rzeczywiście istnieje i jest nawet na Spotify, ale nie udało mi się znaleźć nazwiska Jana w składzie. Być może występował tam tylko okazjonalnie. A już zupełnie nie chce mi się wierzyć w jego znajomość z Rodem Stewartem czy Amy Belle i w to że grał na ich koncercie.
Natomiast w 100% prawdą jest że zaznaliśmy od niego mnóstwo życzliwości i dobrego serca. I za to jesteśmy mu naprawdę wdzięczni.
Dodatek B. Statystyki.W dwutygodniowym rejsie który odbył się w dniach 5 – 19 lipca odwiedziliśmy: Świnoujście, Hammerhavn, Ystad, Klintholm, Barhoft, Kroslin oraz Peenemunde.
Przepłynęliśmy 389 Mm w ciągu 88 godzin, w tym 42 na żaglach i 46 na silniku.