Forum Żeglarskie

Zarejestruj | Zaloguj

Teraz jest 19 sie 2025, o 00:11




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 7 ] 
Autor Wiadomość
PostNapisane: 6 sie 2025, o 13:53 

Dołączył(a): 1 gru 2014, o 07:53
Posty: 230
Podziękował : 43
Otrzymał podziękowań: 79
Uprawnienia żeglarskie: sternik
Tak naprawdę rejs zaczął się od czarnego wiaderka z naczyniami. Brudnymi. I to dopiero prawie po tygodniu, w piątek rano.
Prawda, przepływali całkiem sporo przez ten pierwszy tydzień. Plany mieli szerokie (i długie) - popłynąć przez cieśniny między lądem a Rugią i po wyjściu na morze płynąć dalej na zachód do Rostocku i Lubeki a może nawet Kilonii, stamtąd na północ Małym Bełtem i wrócić przez Wielki Bełt. Cóż z tego, skoro natura chciała inaczej i zesłała zachodnie wiatry, w dodatku tegoroczny lipiec nie rozpieszczał nadmiarem słońca i ciepła. Ze Świnoujścia wyszli zatem standardowo na Bornholm, a w szczególności na łowisko niedaleko Hammerhavn na którym Mario ostrzył sobie zęby (i wędki) na dorsza, zwłaszcza po zeszłorocznej rzeźni. Niestety tym razem ani pogoda nie dopisała – było zimno, wietrznie i mocno bujało, ani dorsz – złowili raptem dwie sztuki, które co prawda usmażyli, ale za bardzo się nie najedli. Całe szczęście Eju zachował łby z których ugotował pyszną zupę rybną, mimo braku marchewki, pietruszki i selera.
Po kolacji na propozycję Efendiego i ku jego zdumieniu wszyscy zgodzili się przejść zwiedzić pobliskie ruiny zamku Hammershus. Zdumienie Efendiego było uzasadnione, jako że załoga w poprzednim rejsie nie przejawiała wielkiej chęci zwiedzania czegokolwiek, a do tego do Hammershus było mocno pod górkę. Ich trud nagrodzony został jednak malowniczymi widokami i ładnymi zdjęciami bo pogoda akurat się poprawiła i zaświeciło słońce.
Jako że prognozy wiatrowe nieco się zmieniły (a zmieniały się później praktycznie z dnia na dzień, tak że ciężko było cokolwiek zaplanować), zdecydowali spróbować jednak ruszyć na zachód i zrobić wcześniej planowaną trasę tyle że w przeciwnym kierunku. W tym celu następnego dnia ruszyli do Ystad gdzie dobili około dwudziestej. Czas w sam raz bo akurat w marinie przy kei rozkręcała się impreza taneczna. Mariowi w to graj – jako zapalony tancerz i imprezowicz od razu ruszył na podbój szwedzkich dam, i do trzech razy sztuka, po dwóch nieudanych próbach trzecia panna dała się namówić. Niestety tylko na jeden taniec, bo Szwedzi szybko kończą swoje imprezy by nie zakłócać ciszy nocnej. Niezrażony tym Mario zaprosił Efendiego na wieczornego drinka do pobliskiej knajpy.
Kolejnego dnia kontynuowali podróż na zachód, po drodze znów próbując połowu, ale Mariowi udało się złapać tylko dwie małe sztuki, a Hermesowi jedną. Eju tylko zarzucał i zarzucał, w końcu złowił trzy małe rybki które nawet nie wiedzieli jak się nazywają. Koniec końców musieli się zadowolić tylko zupą rybną, znów bez marchewki i selera. O 1.15 zrobili nocne wejście do Klintholmu, co wiązało się z pewnymi emocjami, jako że w locji straszyli dużą ilością sieci i odradzali wchodzenie po ciemku. Chyba jednak ryby w Bałtyku się skończyły, bo żadnych sieci nie widzieli ani przy wchodzeniu, ani później, już za dnia, przy wychodzeniu.
Po zacumowaniu, szybkiej kolacji i tradycyjnej herbatce z cytryną wypitej za cudowne ocalenie poszli spać.
Następnego dnia był piątek. No i się zaczęło.



Za ten post autor jmper otrzymał podziękowanie od: Wojciech
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 7 sie 2025, o 08:05 

Dołączył(a): 1 gru 2014, o 07:53
Posty: 230
Podziękował : 43
Otrzymał podziękowań: 79
Uprawnienia żeglarskie: sternik
Zaczęło się od tego, że wszyscy wstali w skwaszonych humorach. Było pochmurno, ponuro, mokro i wietrznie. Najbliższe dwa dni zapowiadały się podobnie z wiatrem stopniowo tężejącym do co najmniej 7B. Dotychczasowe plany rejsowe wzięły w łeb. Nie bardzo wiedzieli co robić. Efendi wolałby zostać w Klintholmie i przeczekać, przy okazji zaliczając wycieczkę rowerową na klify Mon, które już kiedyś dawno temu odwiedził i chętnie zobaczyłby ponownie. Mario za to naciskał żeby ruszyć się, zmienić lokalizację, wyjść z marazmu w który wpadli od rana. Przed podjęciem ostatecznej decyzji zjedli na śniadanie gorące parówki. Kiedy jedli Efendi opracował prowizoryczną i w miarę, jak mu się wydawało, bezpieczną trasę: jako że wiatr wiał z północy mogliby pójść na południowy zachód na samej genui osłonięci brzegiem i schronić się w cieśninie Grensund gdzie znaleźliby jakiś spokojny port. Mario tak pilił że od razu po jedzeniu odpalił silnik i chciał odchodzić. Efendi go pohamował: NAPRAWDĘ potrzebował jeszcze skorzystać z toalety w ludzkich warunkach no i przy okazji chciał jeszcze zabrać brudne naczynia do pozmywania. Mario niechętnie zgasił silnik i zgodził się poczekać. Efendi zebrał naczynia do czarnego wiaderka, dołożył do niego płyn do mycia naczyń i gąbeczkę i poszedł. Postawił wiaderko na blacie zlewozmywaka i wszedł do toalety. Jakiś czas dumał tam nad nadchodzącym wyjściem – a nie było wcale proste, bo stali na dalbach a rozdmuchał się już silny boczny wiatr – oraz nad zaplanowaną wcześniej trasą. Lekko poddenerwowany presją czasową jaką narzucił im Mario szybko wrócił na jacht, a mieli przecież jeszcze zatankować paliwo.
Wyjście faktycznie okazało się wymagające, wiatr mocno spychał ich na prawo na sąsiedni jacht, ale poradzili sobie: Eju na dziobie wypuszczał pomału na lewej cumie, Efendi ściągał lewą rufową cumę aby nie dać się znieść na prawo, Hermes czuwał przy prawej cumie aby ją zdjąć gdy to tylko będzie możliwe, a Mario wyjeżdżał do tyłu. W sumie wyszło całkiem dobrze, z sąsiedniego jachtu wyszli Niemcy chronić swoją burtę, ale nie było to w ogóle potrzebne.
Podjechali do stacji paliw, Efendi wysiadł i uruchomił dystrybutor. Krzyknął do Maria, aby na wszelki wypadek przygotował płyn do mycia naczyń gdyby coś się rozlało. Mario odkrzyknął, że płynu nie ma. Efendi przyjął, że rozkojarzony Mario po prostu nie umie go znaleźć.
Po zatankowaniu wyszli z mariny. Wiatr faktycznie był dość silny, ale kierunek korzystny a fala przy brzegu nie miała jak się wybudować, więc żeglowali dość spokojnie. Na początku wszyscy byli w kokpicie, ale po jakiejś godzinie Hermes i Eju zeszli się położyć. Efendi ciągle lekko się boczył na Maria za to pospieszne wyjście, więc rozmowny nie był. Mario też siedział podejrzanie cichy, zupełnie jak nie on.
Efendi siedział więc i rozmyślał o rozmaitych rzeczach. Niespodziewanie przypomniało mu się śniadanie i to jak bardzo smakowały mu gorące paróweczki z musztardą majonezową i keczupem, do tego pyszny domowy chlebek jeszcze mieli co go jego osobista żona piekła i masełko prawdziwe, nie żadną tam margarynę. Od tych parówek jego myśli przeszły do garnka, w którym się grzały. Garnek jak garnek, ale gdzie on może być? No tak, w czarnym wiaderku, przecież rano zebrał wszystkie naczynia do umycia. A wiaderko? Zdrętwiał momentalnie. Już wiedział gdzie jest wiaderko! Nie na jachcie. Wiaderko stało sobie spokojnie na blacie zlewozmywaka w marinie Klintholm. Miał ochotę kopnąć się w kostkę. Szybko przeliczył – oprócz garnka były tam również sztućce, kubki i talerzyki. No pół jachtowej zastawy. Przecież bez tego nie da się żeglować!
Chciał nie chciał, przyznał się Mariowi. Ten najpierw parsknął śmiechem, a potem powiedział „Zawracamy i zostajemy w Klintholmie”. Efendiemu od razu humor się poprawił. Jakoś go ciągnęło do tego Klintholmu. „Tylko nic nie mów Ejowi i Hermesowi, zobaczymy kiedy się zorientują” – kontynuował Mario, zapalony dowcipniś i kawalarz.
Zawrócili więc. Teraz już trzeba było iść bajdewindem a na samej genui nie bardzo to szło. Nie chciało im się jednak stawiać grota na tak krótki czas, więc kiedy zaczęło ich wywiewać coraz dalej od mariny po prostu odpalili silnik. Kiedy już zaczęło się podejście, wywołali spod pokładu Hermesa i Eja. Ci wyszli, rozejrzeli się i nic nie powiedzieli. Nawet nie zapytali dlaczego tak szybko wchodzą do portu skoro mieli jeszcze przynajmniej trzy godziny płynąć. Takie zaufanie! Ogarnęli cumy i odbijacze, a po minięciu główek portu Hermes powiedział niepewnie „tak jakbym miał jakieś deja vu”. Na to Mario z pełną powagą, że to nic nadzwyczajnego, bo tu w Danii wszystkie porty wyglądają tak samo. W końcu jednak sprawa się wydała i kiedy Eju z Hermesem poznali przyczynę powrotu, znów wszyscy mieli polewkę z Efendiego. Przynajmniej wszystkim wróciły dobre humory.
Cumowanie znów było trudne, silny boczny wiatr mocno przeszkadzał. Udało się dopiero za drugim podejściem i z wydatną pomocą małomównego Duńczyka, który wyszedł z jachtu po lewej. Efendi zaraz pobiegł sprawdzić, czy nikt nie zabrał wiaderka. Stało jak je zostawił. Pomył naczynia i tym razem zabrał je ze sobą. Po powrocie z wiaderkiem na jacht musiał przełknąć kolejną porcję polewki od kolegów, a nie była ona wcale ostatnia – to wiaderko wypominali mu do końca rejsu. Tak czy siak wszyscy wyczerpani przeżyciami dnia siedli w kokpicie i zaczęli pokrzepiać się herbatką z cytrynką.
Było około 15, pora zrobiła się obiadowa, żołądki zaczęły się dopominać swego, więc zaczęli się zastanawiać co by tu uskutecznić. Tymczasem z sąsiedniego jachtu po prawej stronie wychyliła się głowa. Mariowi wystarczyło tylko spojrzenie – poznał swój swego! Kilka słów, jeden ogólnie znany gest i już mieli gościa na pokładzie. Trochę najpierw narzekał, że ich jacht jest dla małp – trzeba było się dość mocno wspiąć na kaczy dziób, podczas gdy na jego wchodziło się łatwo, jako że był zacumowany rufą. Kiedy jednak Mario pokazał mu przygotowaną dla niego szklaneczkę, od razu przestał marudzić i wskoczył rączo jak młody jeleń. Wtedy jeszcze byli w błogiej nieświadomości tego co ich czeka.



Za ten post autor jmper otrzymał podziękowanie od: waliant
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 8 sie 2025, o 06:21 

Dołączył(a): 1 gru 2014, o 07:53
Posty: 230
Podziękował : 43
Otrzymał podziękowań: 79
Uprawnienia żeglarskie: sternik
Ich gość okazał się Norwegiem imieniem Jan, więc ochrzcili go „Janek”. Kiedy do nich przyszedł, był już w stanie dość mocno wskazującym, a mimo to herbatkę z cytryną golił tak że ciężko było nadążyć z dolewkami. Od słowa do słowa, od herbatki do herbatki, opowiedział im historię swego życia. Ile w niej było prawdy (zobacz Dodatek A.), ciężko ocenić, tak samo jak ciężko ocenić prawdziwość jego późniejszych twierdzeń, chociaż na każdą najlżejszą nawet wątpliwość zawsze odpowiadał „I am 100% serious”.
Janek, potężne chłopisko grubo po pięćdziesiątce, okazał się byłym żołnierzem, który spędził cztery lata w Afganistanie i cztery w Iraku, choć niekoniecznie w tej kolejności. Po zakończeniu tych tur jeszcze dwa lata służył w siłach specjalnych jako snajper, ale gdzie dokładnie, tego nie powiedział – „Top secret”. Kiedy Eju, który też ma za sobą wojskową przeszłość, zapytał go ile strzałów oddał, odpowiedział, że ponad 600. Na pytanie ile z nich było celnych, odparł „All of them”. Nic zatem dziwnego, że po wyjściu z wojska, a może jeszcze przed wyjściem, zachorował na syndrom stresu pourazowego, PTSD. Trzy razy targał się na swoje życie, na szczęście nieskutecznie. Za trzecim razem, jak opowiadał, wyobraził sobie co przeżyje jego ojciec, kiedy znajdzie jego ciało w garażu. Wtedy postanowił coś w swoim życiu zmienić. Stąd zrodził się jego projekt „Peace for Europe” który miał polegać na tym, że opłynie świat, albo co najmniej Europę, na swoim jachcie „Astrid”, który to jacht sam wybudował w wieku 16 lat, po drodze zawijając do portów krajów objętych wojną, a więc najpierw miała to być Odessa w Ukrainie, a później jakiś port w Strefie Gazy. Sam dotychczasowy przebieg tego rejsu był dla Efendiego trudny do ustalenia ze względu na lekko sprzeczne fragmenty opowieści. Z tego co zdołał poskładać: Janek samotnie przepłynął w lutym ze Svalbardu do Klintholmu, chociaż podobno już trzy lata temu chciał wpłynąć do Odessy, tylko zawróciły go wojska NATO, a w ogóle to już wcześniej opłynął świat, w tym Przylądek Horn. Po trzeciej herbatce Janek zdradził im, że bardzo lubi Polaków, a co więcej czuje się wobec nich w pewien sposób winny ze względu na sposób, w jaki byli traktowani przez Norwegów gdy przyjeżdżali do Norwegii do pracy, czego był świadkiem (chodziło o wykorzystywanie ludzi nieznających języka, a nawet zmuszanie ich do niewolniczej pracy). Dlatego też postanowił, że skoro już spotkał Polaków w Klintholmie, to chociaż w niewielkim stopniu zadośćuczyni za grzechy rodaków. Nakazał im stawić się za pół godziny w pobliskiej budce z napojami, hot-dogami, frytkami i lodami. Okazało się, że od kilku miesięcy jest w niej zatrudniony i chociaż tego dnia miał wolne, specjalnie dla nich stawi się w pracy i przygotuje im posiłek. „Za darmo”, podkreślał wielokrotnie. Kiedy się mitygowali i proponowali zapłatę, oświadczył krótko „I am 100% serious. Don’t fuck with me” i to od razu zamknęło im usta.
Co było zrobić, wzięli ze sobą saszetkę herbatki i poszli, niepewni co zastaną. Jan faktycznie nie żartował. Kiedy tylko przyszli, na stoliki obok budki wyjechały cztery wielkie porcje frytek, cztery surówki i cztery ćwiartki pieczonego kurczaka. Zaparzyli herbatkę i zabrali się do pałaszowania, a Janek towarzyszył im, cały czas powtarzając jak on bardzo szanuje Polaków i jakie ma w stosunku do nich wyrzuty sumienia. Posiłek przeciągnął się do późnego wieczoru, Eju dwa razy chodził na łódkę po kolejne saszetki, a Janek najpierw zamówił dla nich lody na deser, a potem kolejne puszki coli i plasterki cytryny niezbędne do parzenia herbatki. Kim, właściciel budki, który tego dnia miał dyżur, wydawał wszystko bez mrugnięcia okiem, a kiedy Efendi miał okazję zapytać go jak wytrzymuje tyle czasu z Jankiem jako pracownikiem, odparł krótko że ma żonę i dzieci, a Janek wie gdzie mieszkają.
Z czasem (i ilością wypijanej herbatki) Janek stawał się coraz bardziej wylewny. Najpierw zbratał się z nim Mario, który w swoim stylu ściągnął swoją koszulkę (a miał na sobie niebieską koszulkę rejsową, z nazwą jachtu, napisem „SKIPPER” oraz polską flagą naszytą na lewym ramieniu) i podarował Jankowi, który w odpowiedzi zdjął swoją żółtą (lekko już znoszoną) i oddał Mariowi. Uściskom i wzruszeniu nie było końca. Następnie Janek uściskał Eja, którego upatrzył sobie i traktował jak brata, „military to military is like brother”, później Hermes też zdobył jego serce jako że trenował sztuki walki, no a Efendi to już po prostu jako Polak.
Kiedy zakończyli biesiadowanie była już późna noc. Po długich pożegnaniach udali się na jacht, gdzie każdy padł na koję i marzył tylko o zapadnięciu w sen. Nie było im to dane. Po piętnastu minutach zerwało ich gwałtowne łomotanie z dziobu. To Janek wywoływał ich na pokład tłukąc kotwicą o kaczy dziób. Popatrzyli na siebie z przerażeniem. Nikt nie odważył się wychylić głowy, siedzieli jak trusie licząc, że Janek w końcu uzna że śpią i sobie pójdzie. Nic z tego! Łomot powtarzał się regularnie, z każdą chwilą przybierając na sile. Widząc że nie ma wyjścia, Mario jako skipper wziął na siebie ciężar odpowiedzialności i wyszedł. Nie było go jakieś pół godziny, po czym wrócił troszkę bardziej chwiejnym krokiem… z Jankiem. Ten był w pełni gotów do dalszego imprezowania. Załoga porzuciła marzenia o śnie, wszyscy usiedli i przy kolejnej saszetce herbatki intensywnie dyskutowali o wielu istotnych problemach dzisiejszego świata. Rozochocony Eju wyciągnął gitarę i zaczął swoje bluesowe popisy. Janek oniemiał. „You are fucking good, man” stwierdził krótko, po czym okazało się, że oprócz kariery wojskowej i żeglarskiej Janek ma w zanadrzu jeszcze trzecią – muzyczną. Otóż w młodości występował w zespole rodzinnym ze swoim ojcem i braćmi i grał tam na puzonie, odnosili sukcesy w Norwegii i wydali dwie płyty. No w to już Efendi nie uwierzył i delikatnie zarzucił Jankowi fantazjowanie, na co ten się bardzo oburzył, stwierdził „don’t fuck with me” i kazał podać sobie telefon z otwartym Spotifajem. Tam, pomimo lekkich problemów z trafianiem palcami w klawiaturę, wyszukał swój zespół – nazywał się Furulunds – i puścił im fragment utworu. Muzyka taka skoczna i lekko ludowa ale i tak byli pod wrażeniem.
Tak czy siak Eju jako były żołnierz i gitarzysta tak przypadł Jankowi do gustu, że natychmiast chciał go zabrać na swój jacht. Razem pożeglują do Odessy, potem do Gazy, a jak wrócą, założą zespół muzyczny i zrobią światową karierę.
Było już dobrze po pierwszej w nocy kiedy w końcu udało im się wyekspediować Janka na „Astrid” i pójść spać.


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 9 sie 2025, o 05:54 

Dołączył(a): 1 gru 2014, o 07:53
Posty: 230
Podziękował : 43
Otrzymał podziękowań: 79
Uprawnienia żeglarskie: sternik
Rano około siódmej zbudziło ich znajome łomotanie kotwicy. To Janek przywiózł im świeże bułeczki na śniadanie – bo okazało się że jego poboczną działalnością było wypiekanie bułek i sprzedaż załogom jachtów. Oczywiście nie chciał żadnych pieniędzy, przecież ma dług wobec Polaków. Nie wyglądało też aby przez noc wytrzeźwiał choć odrobinę. Niestety na domiar złego twarz miał skrzywioną z bólu i chodząc utykał. Zapytany o przyczynę opowiedział, że dwa dni temu potrącił go samochód. Sprawca uciekł, a on przez te dwa dni jakoś dawał radę, ale w końcu twarda natura musiała ustąpić przed bólem. Podejrzewał u siebie złamanie trzech żeber i co najmniej silne stłuczenie biodra. Wezwał więc pogotowie i policję aby zgłosić wypadek i uzyskać pomoc.
Przy śniadaniu omawiali plany na nadchodzący dzień. Wiatr miał wiać 6 w porywach do 7B, a w dodatku co chwila przechodziła chmura z deszczem. Jakoś nikt nie palił się do wypłynięcia, a Efendi wreszcie mógł namówić załogę na wycieczkę na klify. Wyłamał się tylko Eju, który stwierdził że już się w życiu rowerem najeździł i woli zostać i wypoczywać.
Chwilę potem kotwica załomotała ponownie. Mario dyskretnie wyjrzał. Przy jachcie stał Janek z wielką butelką markowej whisky Chivas Regal. Mario popatrzył na Efendiego z rozpaczą wzrokiem mówiącym „ja już nie dam rady, ratuj!”. Efendi wziął problem na klatę i wyszedł do Janka. Jakoś udało mu się go przekonać, że to nie jest dobry moment na wejście na „Ambasadora”, więc udali się na „Astrid”. Efendi pierwszy raz był na tym jachcie i trochę był go ciekaw. „Astrid” była sporo większa od „Ambasadora”, jakieś 12 metrów długości, i dość szeroka. Z zewnątrz prezentowała się żałośnie – przegnite tekowe odbojnice, mocno poobdzierany laminat na dziobie („to syn przydzwonił w keję jak się dobrze upalił ziołem” według wyjaśnień Janka), burty całe poobcierane na czarno („długo stała przycumowana longside i ocierała się o gumową odbojnicę na kei”). W środku nie było wiele lepiej. Za zejściówką była niewielka mesa, ze stolikiem zastawionym brudnymi szklankami i popielniczką z petami, wszędzie walały się rozmaite szpeje, ciężko było znaleźć miejsce do siedzenia. Janek udał się w głąb łodzi w poszukiwaniu w miarę czystego kubka, Efendi poszedł za nim, ale szybko się wycofał napotkawszy dochodzące stamtąd aromaty i w obawie co tam się zalęgło. Janek wrócił z kubkiem i hojnie polał Chivasa. Efendi miał co prawda wątpliwości co do czystości kubka, ale powiedział sobie że tak szlachetny trunek pokona każdą zarazę. Pił jednak bardzo powściągliwie mając na uwadze zaplanowaną wycieczkę. Janek za to sobie nie żałował. Znów opowiadał o swoim życiu, i znów zaskoczył. Otóż okazało się, że przed rozpoczęciem projektu „Peace for Europe” mieszkał na Lofotach, gdzie miał dom, żonę, dzieci i przedsiębiorstwo połowowe z dwoma kutrami. Patrząc chytrze na Efendiego powiedział, że może wygląda na biedaka, ale nim wcale nie jest – przeciwnie, jest bardzo bogaty. Chwilę siedział zadumany, następnie niespodziewanie stwierdził, że musi odbyć krótką rozmowę z byłą żoną, po czym dał na głośnomówiący żeby Efendi też słyszał. Słyszał, ale niewiele to zmieniło, bo ich rozmowa przypominała mu piłowanie zardzewiałego żelaza. Krótka rozmowa przeciągnęła się do 15 minut.
Wybawieniem okazało się pogotowie; na łódź weszli ratownicy medyczni. Efendi zerwał się do wyjścia i choć Janek nalegał aby został („pogadamy jeszcze i wypijemy razem z nimi, to fajne chłopaki”) szybko się ewakuował. Po drodze jeden z ratowników spojrzał na niego podejrzliwie i spytał co się wydarzyło. Efendi zrelacjonował co wiedział, na pytanie o samopoczucie odparł, że czuje się świetnie i już go nie było.
Jakiś czas później, kiedy wracali z Mariem ze sklepiku w marinie, na kei pojawiła się karetka i Janek został do niej zapakowany i przewieziony do szpitala, cały czas w skipperskiej koszulce Maria.
Uwolnieni chwilowo od Janka mogli odetchnąć. Efendi z Hermesem wypożyczyli rowery w bosmanacie. Mario miał swój składaczek i powiedział, że większego nie chce. Co prawda trasa na klify jest dość wymagająca, trzeba przejechać 7 kilometrów i jest sporo podjazdów, więc Efendi trochę się o niego obawiał, ale Mario dał radę mimo nie do końca napompowanego tylnego koła.
Sama trasa przez pola jęczmienia i łąki z porozrzucanymi tu i ówdzie uroczymi domkami jest bardzo malownicza. Pogoda jednak ich nie rozpieszczała, choć początkowo było dość pochmurnie ale sucho, to gdy już podjeżdżali pod klify rozpadał się deszcz. Twardzi i zaprawieni żeglarze nie poddali się, największą ulewę przeczekali pod drzewem i pojechali dalej. Ich wytrwałość została nagrodzona: po przyjeździe do celu zza chmur zaczęło przebijać się słońce, najpierw nieśmiało, później coraz mocniej. Klify wyspy Mon – najwyższe na całym Bałtyku, sięgają 130 metrów nad poziom wody – ukazały im się w pełnej krasie. Białe wapienie w połączeniu z błękitem wody i zielenią roślinności dają oszałamiająco piękne widoki. W pobliskiej knajpie zjedli posiłek, który miał być tylko przekąską, ale finalnie okazał się pełnym obiadem. Powrót był łatwiejszy, bo większość trasy mieli z górki.
Po powrocie powitał ich Janek. Wrócił już ze szpitala, wypisał się na własne żądanie, bo przecież nie może zostawić roboty ani swojej łódki. Nadal utykał i krzywił się dotykając lewego boku, nie wyglądało również jakby choć odrobinę udało mu się wytrzeźwieć. Zaproponował im wspólną kolację na swoim jachcie i ponownie odmówił przyjęcia zapłaty („don’t fuck with me”). O umówionej godzinie Efendi poszedł do budki, w której akurat Janek był zajęty przygotowywaniem hot-dogów dla grupki turystów. Było już po 19, a więc po godzinie zamknięcia, ale Janek o złotym sercu zgodził się ich jeszcze obsłużyć. Chcąc nie chcąc Efendi przyjął zaproszenie do środka budki, wziął oferowane piwo i usiadł obserwując jak upity w sztok Janek zręcznie balansuje przygotowując hot-dogi, przy okazji zabawiając gości rozmową.
Kiedy było już po wszystkim, Janek zapakował jedzenie dla nich: znów były to wielkie porcje kurczaka z frytkami, do tego spora paczka smażonych kulek z mięsa mielonego i jeszcze więcej frytek. Ciężko było się z tym zabrać, szczęściem zniecierpliwiony długim czekaniem przyszedł Mario i pomógł Efendiemu zanieść to wszystko na „Astrid”. Tam siedli w kokpicie i w oczekiwaniu na Janka popijali herbatkę. Nie mogąc się go doczekać, w obawie że jedzenie wystygnie, zaczęli konsumować. Janek przyszedł, ale przyprowadził ze sobą dwóch młodych Argentyńczyków których wcześniej obsługiwał. Machnął tylko ręką, kiedy prosili go aby coś zjadł. Zdziwił się tylko, że siedzą w kokpicie skoro jest tak chłodno. Towarzystwo przeniosło się więc do mesy, niektórzy usiedli, dla innych zabrakło miejsc siedzących i musieli stać. Argentyńczycy, Gonsailo i Santiago, okazali się braćmi którzy przyjechali do Danii rok temu i zatrudnili się do pracy w kuchni w jednej z restauracji w Kopenhadze. Teraz przyjechali do nich rodzice poszukujący swoich korzeni (jeden z nich miał przodka Duńczyka gdzieś z tych okolic).
Bracia byli bardzo mili, grzeczni i otwarci, bardzo zaciekawiło ich żeglarstwo i historia Janka, wypytywali jak się mieszka i żyje na jachcie, gdzie i jak pływa, co robi. Zapytali też Janka kiedy zamierza kontynuować rejs. Janek stwierdził autorytatywnie („I am 100% serious”), że jest gotów choćby dziś, nawet zaraz. Jego jacht jest w pełni przygotowany do wyjścia w morze, no może tylko trzeba naprawić zepsuty silnik. Aha, no i jeszcze instalacja elektryczna jest zepsuta, dlatego nie ma światła.


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 11 sie 2025, o 07:12 

Dołączył(a): 1 gru 2014, o 07:53
Posty: 230
Podziękował : 43
Otrzymał podziękowań: 79
Uprawnienia żeglarskie: sternik
Faktycznie zrobiło się już dość ciemno i pomału przestawali się nawzajem widzieć. Janek szybko temu zaradził: wyjął kilka tealightów i zapalił je, co wprowadziło przyjemny intymny nastrój.
Rozmowa wędrowała od sytuacji politycznej na świecie poprzez łowienie ryb, prezentację zdjęć żon i dzieci, zalet i wad kuchni argentyńskiej, norweskiej, polskiej, duńskiej i włoskiej aż dotarła do muzyki. Ktoś (bodaj Mario) znalazł teledysk ze wspólnego koncertowego wykonania piosenki „I Don’t Want to Talk About It” Roda Stewarta i Amy Belle w Royal Albert Hall. Janek natychmiast się ożywił. Wytłumaczył im, że był na tym koncercie razem z 60 tysiącami widzów, tylko że on nie był na widowni, ale na scenie, bowiem grał tam jako muzyk sesyjny na perkusji. A tak w ogóle to Rod Stewart jest jego bardzo, bardzo dobrym przyjacielem. Po chwili namysłu dodał, że Amy też.
Po kilku rundach Chivas Regala i herbatki z cytrynką Argentyńczycy, choć wcześniej chętnie przyjmowali drinki, kategorycznie stwierdzili, że mają dosyć i pożegnali się. Załoga „Ambasadora” wykorzystała ten fakt, aby również grzecznie się ewakuować na swoją łódź. Janek obiecał im że rano przyniesie im ciepłe bułeczki na śniadanie, ale tym razem muszą już za nie zapłacić, bo przecież nie może fundować im jedzenia w nieskończoność.
Szli spać z drżeniem oczekując walenia kotwicy na dziobie. Tym razem zasnęli w błogiej ciszy.
Niedzielny ranek powitał ich wiatrem i słońcem. Mario szybko skoczył do budki odebrać od Janka zamówione bułki, udało się wcisnąć mu zapłatę za nie i dodatkowo choć częściowo za jedzenie, którym ich raczył przez ostatnie dwa dni.
Kiedy kończyli śniadanie, znajome kołatanie wywołało Maria na pokład. To Janek chciał z nim omówić ich dzisiejsze żeglarskie plany. Mario poszedł na „Astrid” i po 15 minutach i jednym drinku wrócił lekko przestraszony, bo Janek kategorycznie zabronił im wypływać, jako że na Bałtyku miał szaleć wielki sztorm. Efendi trochę się zdziwił, bo sprawdzał prognozy i owszem, wiatr miał być jeszcze dość silny, do 6B, ale żadnego sztormu się nie dopatrzył. No ale skoro tak doświadczony żeglarz przestrzega, sprawę trzeba wziąć na poważnie. Bezpieczeństwo przede wszystkim. Poszedł więc sam do Janka aby się przekonać. Janek grobowym głosem powtórzył „nie wychodźcie dzisiaj, bardzo się zdziwicie kiedy wyjdziecie za główki, wielki sztorm, będzie wiało 25 m/s”. Efendi zgodnie z tym czego go uczyli na kursach pomnożył to przez dwa i wyszło mu 50 węzłów. No to faktycznie nie w kij dmuchał, 50 węzłów to 10 w skali Beauforta czyli bardzo silny sztorm, żartów nie ma. Wobec tego Efendi poprosił Janka, aby pokazał mu swoje prognozy z tym sztormem do porównania. Janek odpalił Windy’ego i przez dłuższą chwilę przewijał godziny i dni a z każdą chwilą zaskoczenie na jego twarzy stawało się większe. No nigdzie nie było widać sztormu. W końcu się rozjaśnił – okazało się że kiedy wcześniej wraz z Mariem przeglądali prognozy na telefonie Maria faktycznie widział 25, tylko siła wiatru była podana w kilometrach na godzinę, a on błędnie przyjął że w metrach na sekundę. W takim razie mogli spokojnie płynąć i wypili za to po łyczku Chivas Regala.
Po powrocie Efendi zrelacjonował wynik narady z Jankiem, ale ostrzegł, że mimo że żadnego sztormu nie będzie to wiatr 6B też jest dość nieprzyjemny. Wtedy Mario powiedział dobitnie „Płyniemy! Lepiej nam na morzu marynarską śmiercią zginąć niż zapić się tutaj na śmierć z tym pijakiem!”. To przypieczętowało sprawę.
Płynąć, owszem, ale dokąd? Wcześniejsze plany wzięły w łeb, na pewno nie zdążyliby już do Lubeki, a co dopiero mówić o Kilonii. Pozostawał Rostock, zwłaszcza że kierunek wiatru był dość korzystny, mieliby połówkę za wschodu. Tylko że po policzeniu odległości i dni wyszło, że z Rostocku musieliby się bardzo spinać aby zdążyć do Stepnicy na piątek wieczorem, a z przyczyn rodzinnych Efendi musiał być w domu możliwie wcześnie w sobotę. Wobec tego Rostock odłożyli sobie na kolejny rok, a jako cel obrali Barhoft, z którego później mogliby spokojnie wrócić na Zalew Szczeciński cieśninami między Rugią i Uznamem a lądem. Problem był tylko taki, że Barhoft leżał bardziej na wschód, co przy wschodnim wietrze oznaczało konieczność płynięcia bajdewindem. Podobno dżentelmeni pod wiatr nie pływają, zwłaszcza silny, ale co było zrobić. Przygotowali tylko solidnie siebie i jacht, sklarowali wszystko co było ruchome aby się nie przewalało, założyli kamizelki asekuracyjne z szelkami i pomału zaczęli zbierać się do odejścia. Efendi dwa razy sprawdził, czy naczynia, płyn do mycia i wiaderko są na swoim miejscu.
Kiedy byli gotowi, podszedł Janek pożegnać się. O dziwo wydawał się nieco trzeźwiejszy niż zwykle. Uściskali się serdecznie, uronili łezkę, a Janek nagle wyciągnął z zanadrza nową butlę Chivas Regala i podarował im na drogę. No co za gość!
Jako że paliwo mieli już zatankowane, po oddaniu cum skierowali jacht od razu w morze. Wiatr faktycznie wiał dość mocno, Efendi zmierzył 24 węzły, co po odjęciu prędkości własnej dało około 20 węzłów wiatru rzeczywistego, taka soczysta piąteczka. Trochę żałował, że nie zmienili genui na foka marszowego, pewnie lepiej by się w tych warunkach sprawował. Trudno, nie było co płakać nad rozlanym mlekiem. Postawili grota na pierwszym refie i rozrolowali genuę do want, po czym ustawili się na kursie. Nie było idealnie, ale nie było też tragedii, wiatr wywiewał ich delikatnie na zachód ale według prognoz miał się później lekko odkręcać na północ więc liczyli że nadrobią.
Świeży wiatr bardzo prędko wywiał im z głów resztki Chivas Regala i innych lądowych miazmatów. Wróciła radość żeglowania. Słońce sprawiało, że morze nabrało tego odcienia granatu którego nie odda żadne zdjęcie. Białe grzywki formowały się na czubkach fal, na niebie wędrowały baranki cumulusów. „Ambasador”, choć jachtem regatowym zdecydowanie nie jest, rwał do przodu jak rumak w cuglach, mocno pochylony na prawą burtę, pięknie pracując na fali. Efendi wsłuchiwał i wczuwał się w tę pracę, znajome skrzypnięcia i pluski, drżenie want obciążonych napiętymi żaglami, czasami trzepot przedniego żagla kiedy sternik zbytnio wyostrzył, czasami głuchy stuk i jakby stęknięcie kiedy większa fala uderzała w kadłub i na chwilę zatrzymywała jacht w miejscu. Znał i kochał tę muzykę; cieszył się tą jazdą jak dziecko. Po minach innych wnioskował że czują to samo.
Po jakimś czasie, nasyceni wrażeniami, Mario z Hermesem zeszli pod pokład odpocząć, a Efendi i Eju kontynuowali wachtę już w normalnym rytmie. Przez cały dzień żeglowali na południowy wschód pokonując otwarte morze a wiatr stopniowo słabł. Odkrętki na północ jednak nie było i pod wieczór troszkę musieli wspomóc się silnikiem, aby trafić w wejście do systemu lagun na Rugii w którym mieścił się Barhoft.
Był już wieczór kiedy zbliżyli się do lądu. Od wschodniej strony osłoniła ich urokliwa wyspa Hiddensee, więc fala znikła i morze wygładziło się. Zmienili kurs na południowy, rozrefowali grota, rozwinęli do końca genuę i korzystając z dobrego kierunku wiatru sunęli gładko po wodzie. Pomimo tego że w lagunach jest bardzo płytko i można się poruszać tylko w wąskich pogłębionych kanałach pozostali na żaglach. Jazda była tak przyjemna, kierunek wiatru tak korzystny że nikt nie miał sumienia włączać silnika.
Kierowani zielonymi i czerwonymi bojami torowymi podjechali pod marinę w Barhoft, gdzie ostatecznie zrzucili żagle i na silniku weszli do środka. Była 22, zrobiło się całkiem ciemno i musieli sobie przyświecać latarkami, aby znaleźć wolne miejsce i zacumować. Później pozostało zjeść kolację, wypić za cudowne ocalenie i iść spać.
Następnego dnia wstali dość późno, za wyjątkiem Maria, który zawsze budził się pierwszy skoro świt. Zdążył już wypić kawę, obejść teren, sprawdzić gdzie są toalety i prysznice, zapłacić za postój, wykąpać się oraz znaleźć miejscowego rybaka który był gotów sprzedać kilogram flądry za 5 euro. Jako że do przepłynięcia mieli tylko 9 mil do Stralsundu, zdecydowali pozostać w Barhofcie do obiadu. Po śniadaniu zrobili krótki spacer po okolicy. Okazało się, że Barhoft to praktycznie tylko marina, ośrodki wczasowe i domki letniskowe; nie było nawet żadnego sklepiku. Były za to piękne widoki i dzika przyroda.
Na obiad usmażyli zakupione flądry, posprzątali jacht i pozmywali naczynia (Efendi znów sprawdził czy wiaderko jest na swoim miejscu). Na horyzoncie w kierunku, w którym mieli płynąć kłębiły się ciemne burzowe chmury, ale nad nimi świeciło słońce i wiatru praktycznie nie było. Dlatego całą drogę do Stralsundu przepłynęli na silniku, nawigując ostrożnie, bo wszędzie wokół były płycizny. W międzyczasie burzowe chmury się rozeszły i wróciła letnia pogoda.
Tuż przed 18 wpływali już do City Mariny w Stralsundzie. To bardzo duża marina położona w samym centrum miasta, skąd do rynku jest dziesięć minut piechotą. Efendi był tam już dwukrotnie i pamiętał, że pomosty gościnne są zaraz po wejściu po prawej stronie. Mario jednak nakazał jechać w głąb do samego końca, bo jak autorytatywnie stwierdził, na pewno czeka tam na nich miejsce. Efendi mocno w to powątpiewał, bo wolnych miejsc rezydenckich było jak na lekarstwo, a przy każdym mijanym widniała czerwona tabliczka. Jednak przy ostatnim pomoście, przy tym przy którym mieścił się bosmanat, na wolnym miejscu ze zdumieniem zobaczył zieloną tabliczkę z napisem „frei bis 17 Juli”. Nawet bosman przy płaceniu nie mógł w to uwierzyć i specjalnie przychodził sprawdzić czy ta tabliczka rzeczywiście tam jest. Mario jednak trochę przedobrzył, bo co prawda do miasta mieli bliziutko, ale sanitariaty i prysznice mieściły się przy kejach gościnnych, do których musieli spory kawałek iść.
Po ogarnięciu się poszli na kolację do portowej knajpy, gdzie Mario zaraz wyhaczył młodego kelnera którym okazał się Polak, Sebastian, do tego pierwszy dzień w pracy. Dzięki temu obsługa była miła i szybka i nie było żadnych problemów z komunikacją. Od swojego stolika patrzyli wprost na pomost przy którym stał ich nieco sfatygowany niewielki „Ambasador”, wyglądający jak Kopciuszek wśród wielkich i lśniących jachtów żaglowych i motorowych należących do rezydentów.
Po kolacji zrobili rundkę po starym mieście, które jest bardzo urokliwe. Stralsund to miasto hanzeatyckie mające długie i bogate tradycje kupieckie. Wiele kościołów, spichlerzy i starych domów zachowało się w bardzo dobrym stanie. Zaliczyli też obowiązkową fischbrotchen, czyli bułkę ze śledziem.


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 12 sie 2025, o 06:22 

Dołączył(a): 1 gru 2014, o 07:53
Posty: 230
Podziękował : 43
Otrzymał podziękowań: 79
Uprawnienia żeglarskie: sternik
Następnego dnia najpilniejszą sprawą stało się uzupełnienie zapasów, bo skończył im się chleb, masło, warzywa i owoce, nie mówiąc już o ingrediencjach do sporządzania herbatki z cytryną. No i fajki. Z całej załogi tylko Efendi nie palił, natomiast Eju i Hermes pierwszego dnia rejsu podjęli heroiczną decyzję o rzuceniu palenia. Wytrwali w czystości jakieś dwie godziny, po czym ich determinacja zaczęła stopniowo kruszeć, a w końcu uznali że ten pomysł z rzucaniem to bardzo głupi był i nie są dziećmi żeby się tak bawić.
Zatem fajek też zabrakło. Mario zobowiązał się, że pojedzie na swoim rowerku i zrobi zakupy, wróci migusiem. Wyjechał około ósmej, o dziewiątej Efendi lekko się zaniepokoił. Eju wziął książkę i zaczął czytać. Hermes jako bardzo cierpliwy i spokojny człowiek w ogóle nic nie mówił. O wpół do dziesiątej żołądek zaczął się Efendiemu skręcać w supeł i pomimo ogólnego rozleniwienia zaczął na poważnie rozważać opcję podjęcia jakichś działań. Wtedy zadzwonił jego telefon; był to Mario który rozżalony opowiadał jak zaufał Googlowi który wyprowadził go gdzieś na manowce; jak w końcu trafił do jakiegoś orientalnego azjatyckiego sklepiku w którym jednak o żadnym chlebie nie słyszeli; jak po długich poszukiwaniach znalazł sklep z żywnością ekologiczną, w którym jednak mały chlebek kosztował 12 euro, a przecież tyle za chleb to grzech dać, nie mówiąc już o innych produktach pierwszej potrzeby których raczej tam nie mieli. Zakończył kategorycznym stwierdzeniem, że w miastach takich jak Stralsund to w ogóle normalnych sklepów spożywczych nie mają, co najwyżej są knajpy i rozmaite lokale usługowe. Efendi wszystkiego cierpliwie wysłuchał, kazał Mariowi jak najszybciej wracać na jacht, zabrał ze sobą Eja i po 10 minutach spaceru byli w miejscowym, odległym o 400 metrów Netto. Wrzucili do koszyka wszystko co potrzebne, a i więcej nawet, bo Efendi uznał, że po tak długim oczekiwaniu należy im się coś ekstra na śniadanie, więc dołożył dwie paczki niemieckiego wurstu do zagrzania.
Przy kasie trzeba było jeszcze dokupić papierosy. Problem polegał na tym, że potrzebne były takie cienkie, bo takie palili wszyscy, naiwnie licząc, że przez to mniej sobie szkodzą. Kiedy więc kasjerka pokazała paczkę tych normalnych, Efendi zaprzeczył mówiąc „thin”, co kasjerka chyba nie do końca zrozumiała, bo i skąd, skoro właściwym słowem było „slim”. Pokazała więc inną paczkę, z wyglądu tak samo grubą jak poprzednia, ale Eju zmęczony widać tymi negocjacjami skinął głową, że może być. Kasjerka rzuciła paczkę na ladę, na to Eju powiedział, że chcą dziewięć. „Nine” przetłumaczył Efendi. „Nein?” zdziwiła się kasjerka i zabrała paczkę z lady chcąc ją schować z powrotem. „Ja, ja, sehr gut!” zawołał zdesperowany Eju i już na palcach pokazał żądaną ilość. Ten gest kasjerka zrozumiała bez problemu.
Po powrocie na jacht Efendi, który z reguły raczej trzymał się od kuchni z daleka, rzucił się do przygotowywania śniadania. Żołądek już tak mu się zasupłał, że miał poważne obawy czy uda się ten węzeł gordyjski rozplątać. Niemiecka parówka smakowała jak ambrozja, zwłaszcza, że wciąż jeszcze mieli musztardę majonezową.
Po śniadaniu, wiadomo, palacz musi zapalić papierosa. Otworzyli więc jedną ze świeżo zakupionych paczek i tu czekała ich niespodzianka: papierosy były nie tylko grube, ale zawinięte nie w tradycyjną bibułkę, tylko w liście tytoniu, tak jak cygara. Okazały się też piekielnie mocne, za mocne dla delikatnych gardeł i płuc przyzwyczajonych do slimów. Żaden z nich nie był w stanie wypalić całego, koniec końców musieli się więc umawiać na palenie i jednego papierosa spalali we trójkę. Jaka oszczędność! Wreszcie Efendi mógł się odgryźć i przy każdym paleniu miał z nich polewkę.
Wyjście ze Stralsundu wiązało się z koniecznością przepłynięcia mostu zwodzonego Ziegelgraben który otwierany był o 12.20 i później o 15.20. Na otwarcie o 12.20 musieliby się bardzo spieszyć, a chcieli jeszcze zobaczyć słynne oceanarium. Efendi był w Stralsundzie już dwa razy, a jeszcze nie miał okazji go zwiedzić, więc ostrzył sobie zęby zwłaszcza, że czytał wiele pochlebnych opinii. Liczył na jakieś rekiny, delfiny, płaszczki, może foki. Na wala błękitnego nie liczył.
Okazało się że foki były, były orły i inne wodne ptaki drapieżne, były nawet wale, tyle że wszystko to plastikowe. Z żywych egzemplarzy można było obejrzeć flądry, turboty, śledzie, makrele, dorsze oraz inne ryby występujące w Bałtyku i było ich naprawdę sporo. Mario stwierdził, że już rozumie dlaczego nic nie złowili; wszystkie ryby zostały wyłapane i przeniesione do oceanarium w Stralsundzie. Ostatecznie Efendi zakończył zwiedzanie lekko zawiedziony – oczekiwał czegoś bardziej efektownego.
O 14.50 oddali cumy i jacht, sterowany pewną ręką Hermesa, opuścił marinę i skierował się w kierunku mostu, gdzie powoli zaczął zataczać koła w oczekiwaniu na otwarcie. Znów wiało dość mocno, a na domiar złego zaczął padać deszcz. Wszyscy jednak twardo tkwili w kokpicie. Sporo jachtów zebrało się dookoła i punktualnie o 15.20 most zaczął się podnosić. Kiedy zapaliły się dwa zielone światła, rozpoczął się wyścig. Naprawdę trzeba było uważać, bo przejście dość ciasne a jachty obok rwały, jakby od tego kto pierwszy przejdzie zależało ich życie. Za mostem zrobiło się spokojniej, jachty rozjechały się na boki i zaraz zaczęły rozkwitać żagle, bo dość silny zachodni wiatr sprzyjał żegludze na południe. Oni też postawili genuę, odstawili silnik i zaczęli żeglować cieśniną Strelasund dając się nieść wiatrowi. Tym razem mieli do przebycia dłuższą drogę, bo jako następny przystanek wyznaczyli sobie Kroslin, dużą marinę w której Efendi już kiedyś był, co wymagało przebycia Strelasundu, następnie przepłynięcia Zalewu Greifswaldzkiego i wejścia w cieśninę Peenestrom, na początku której znajdował się właśnie Kroslin. Przez cały czas mieli korzystny wiatr, później dostawili jeszcze grota aby nieco przyspieszyć, bo zbliżał się wieczór, a chcieli zacumować jeszcze za widoku. Na Zalewie Greifswaldzkim podziwiali dziwaczne konstrukcje na wodzie postawione przez Niemców chyba jeszcze w czasie II wojny światowej, być może miały one służyć do testowania pocisków V1 i V2 produkowanych w pobliskim Peenemunde. I chyba właśnie to podsunęło Mariowi pomysł aby zamiast do Kroslina pojechać do Peenemunde, które znajdowało się dosłownie naprzeciwko w cieśninie Peenestrom. Efendi początkowo był dość sceptyczny, bo z dawnych czasów majaczyło mu – być może niesłusznie – że marina w Peenemunde była mała, ciasna i bez wygód, ale później zauważył na mapie inną marinę nieco na północ od miejscowości. Ta wyglądała na całkiem dużą, więc ochoczo zgodził się na zmianę planów, bo w Peenemunde jeszcze nie był, a przecież wiele słyszał o muzeum w dawnych zakładach produkcji rakiet V.
Wejście robili już w półmroku, a zacumowali z ostatnim blaskiem światła. Marina okazała się pięknie położona, otoczona lasami, z domkami letniskowymi ustawionymi dookoła pomostów. Rankiem okazało się, że zaplecze socjalne też jest wzorowe, wszystko nowiutkie, błyszczące i czyste.
Po śniadaniu zebrali się i poszli do oddalonego o około dwa kilometry Peenemunde, aby przeprowadzić kontrolę i sprawdzić, czy zostały jeszcze jakieś rakiety do wystrzelenia. Tam najpierw odpoczęli w knajpce przy wejściu do Muzeum Historyczno-Technicznego, zamówiwszy po małym miejscowym piwie. Tak pokrzepieni, udali się na zwiedzanie. W rzeczywistości teren, na którym produkowano i testowano pociski V był ogromny i liczył ponad 20 kilometrów kwadratowych, jednak do dziś niewiele z tego się zachowało. Samo muzeum mieści się na terenie byłej elektrowni, która niegdyś zasilała zakłady a po wojnie była jeszcze czynna do lat 80 ubiegłego wieku i służyła okolicznym miejscowościom. Do obejrzenia jest całkiem sporo, a największe wrażenie robią repliki rakiet V2 i V1 (ta ostatnia ustawiona na wyrzutni złożonej z oryginalnych w większości części). Efendi zadumał się nad ludzkim geniuszem który jest w stanie wyprodukować tak precyzyjne elementy i złożyć je w zmyślne urządzenie którego jedynym celem jest niszczenie i zabijanie.
Można też zwiedzić samą elektrownię, gdzie w centralnej sterowni Hermes jako inżynier elektryk od razu poczuł się jak u siebie w domu i z zapałem zaczął im tłumaczyć różnice między rozłącznikiem a odłącznikiem. Za niewielką dodatkową opłatą wjechali windą na dach elektrowni i stamtąd mogli podziwiać widoki na okolicę.
Po wyjściu z muzeum jeszcze raz usiedli w knajpce, gdzie tym razem wzięli po dużym piwie i bułce ze śledziem. Na deser zafundowali sobie jeszcze lody i zadowoleni wrócili na jacht.
Teraz trzeba było podjąć decyzję co do dalszej trasy. Do wyboru były dwie: można było płynąć dalej w dół Peenestrom, przejść dwa mosty zwodzone w Wolgaście i Zecherin i wyjść od razu na Zalew Szczeciński, albo popłynąć z powrotem w górę do Zalewu Greifswaldzkiego i stamtąd wyjść na otwarty Bałtyk i spłynąć do Świnoujścia. Obie opcje kusiły, ale przeważyła ta ostatnia, jako że Mario chciał jeszcze odwiedzić załogę zaprzyjaźnionej „Helenki” która stacjonuje w Świnoujściu.
Wyszli około 17, ale jeszcze dwie godziny zmitrężyli zawijając do pobliskiego Kroslina, gdzie uzupełnili zapasy i zjedli szybki obiad. Z Kroslina trzeba było się wyciągnąć dość mocno na północ, pod wiatr, aby ominąć wypłycenia na północnym cyplu Uznamu. Później obrócili dziób jachtu na wschód i postawili żagle. Lewą burtą minęli urokliwą wysepkę Ruden, którą Efendi dawno temu odwiedził, a która teraz jest zamkniętym rezerwatem przyrody. Po minięciu wyspy okazało się, że nie da się skierować bezpośrednio na Świnoujście bo mieliby wiatr prosto w plecy, a był on nieco zbyt silny na spinakera jak na ich gust. Postanowili więc wyciągnąć się baksztagiem lewego halsu aż za wysepkę Greifswalder Oie, tam zrobić rufę i spróbować wracać prawym halsem.
Przy Greifswalder Oie okazało się, że ich kurs mocno zbliża się do podwodnych skałek, więc Efendi postanowił pokazać reszcie jaki to doskonały i doświadczony z niego żeglarz. Przejął ster i ustawił jacht „na motyla” kursem prosto na Świnoujście. Jechali tak pięknie przez 10 minut, po czym jacht strzelił niekontrolowaną rufę. Od razu mina mu zrzedła i odechciało się rumakowania. Te 10 minut wystarczyło jednak, aby odjechać od skał na bezpieczną odległość, wrócili więc na stary kurs.
Było już około 20, kiedy w końcu zrobili zwrot przez rufę i skierowali się na Świnoujście. Kurs nie był idealny, wynosiło ich trochę na zachód, ale liczyli na nocną odkrętkę wiatru. Mario z Hermesem przejęli jacht a Eju i Efendi zeszli się przespać, bo oczekiwany czas przybycia był około 2 w nocy, więc po północy czekał ich jeszcze kawałek wachty.
Przed północą zbudził ich Mario, a kiedy się ubrali i wyszli na pokład, Efendiemu zaparło dech. Sceneria była bajkowa. Na wschodzie tuż nad horyzontem wisiała półkula księżyca leciutko przesłonięta, jakby nadgryziona, chmurą. Blask księżyca rysował na wodzie świetlisty szlak w kierunku jachtu. Nad głowami na bezchmurnym niebie rozlewała się Mleczna Droga. W oddali przed nimi jasno świeciły światła gazoportu oraz statków stojących na świnoujskiej redzie. Z tyłu było tylko morze pogrążone w ciemności. Fali prawie nie było, niesieni wiatrem płynęli w zupełnej ciszy a jacht szedł gładko jak po szynach, praktycznie bez przechyłu. Gdy zostali sami z Ejem, też siedzieli w ciszy i chłonęli te chwile, aby chociaż trochę z tego zebrać na zapas na później, żeby mieć do czego wracać, kiedy proza i kłopoty lądowego życia zaczną zginać człowieka jak klamkę.
Wiatr w nocy faktycznie odkręcił bardziej na zachód, mogli więc do samego końca rozkoszować się jazdą na żaglach. Trzeba było trochę lawirować wśród statków stojących na redzie, a później dość długo nie mogli odnaleźć wejścia do portu, bo światła gazoportu świeciły tak jasno, że wszystkie inne zakłócały. Kiedy jednak podeszli już dość blisko, wszystko się wyjaśniło i po zrzuceniu żagli około drugiej w nocy ponownie zacumowali w marinie imienia Jurka Porębskiego, na „swoim” miejscu tuż przy bosmanacie i „North Explorerze”. Adrenalina z nocnej jazdy wciąż jeszcze buzowała w żyłach i nikomu nie chciało się spać. Poszli więc do stacji Orlenu na nocnego hot-doga, a przy okazji zakupili saszetkę herbatki, z którą rozprawili się na jachcie. Spać poszli około czwartej nad ranem.
Nic dziwnego, że przedostatniego dnia rejsu obudzili się późno. Nie było za bardzo pomysłu co zrobić z resztą dnia, nikomu nie chciało się nigdzie płynąć. Mario wymyślił że na obiad kupi jakieś świeże ryby, wziął więc swój rowerek i pojechał. Nie było go jakieś dwie godziny, a gdy wrócił, wkur...zony albo gorzej zaklął się na wszystkie świętości, że już nigdy, przenigdy nie użyje nawigacji Google, niech będzie po stokroć przeklęta, będzie się zdawał tylko na swój wzrok, węch i słuch. Okazało się że Google wyprowadził go gdzieś poza Świnoujście, a potem na niemiecką stronę do Ahlbecku. Rybę jednak kupił, bo wracając znalazł sklep rybny tuż przy marinie.
Aby wyrwać się z marazmu, Efendi po obiedzie zaproponował wycieczkę rowerową do Międzyzdrojów. Aby podbić atrakcyjność, stwierdził, że wypożyczą rowery elektryczne, a przecież jazda takim rowerem to sama przyjemność. Na to skusił się nawet Eju, zawzięty wróg rowerów. Tylko Mario powiedział, że on żadnego roweru wypożyczał nie będzie, ma swój składaczek który zapakuje do taksówki i z fasonem zajedzie do celu.
Niestety była już 16 i w wypożyczalni powiedzieli im, że elektryki muszą być zwrócone do 18. Jak tylko okazało się, że roweru elektrycznego nie będzie, Eju zrobił w tył zwrot i pomaszerował na jacht mówiąc, że chętnie poczyta książkę albo obejrzy film. Za to Hermes i Efendi, chcąc nie chcąc wzięli tradycyjne rowery i popedałowali w stronę przeprawy promowej. Na prom musieli czekać dobre pół godziny, później po drodze zdarzyły się jeszcze trzy zamknięte przejazdy kolejowe, więc droga się wydłużyła. Tymczasem Mario, który już dawno zajechał taksówką, niecierpliwił się i wciąż przysyłał im ponaglające wiadomości. Gdy w końcu dojechali, Mario rządził w restauracji „Port”. Zdążył zapoznać barmankę Swietłanę obsługującą bar na zewnątrz oraz wszystkich kelnerów, a także niektórych gości. Po kolacji koniecznie chciał załatwić Hermesowi i Efendiemu powrót taksówką ale ci wymówili się bo wciąż mało im było wysiłku i obcowania z naturą.
W piątek około południa opuścili Świnoujście i ruszyli w ostatni etap do Stepnicy. Na zakończenie rejsu pogoda zrobiła się prawdziwie letnia. Po przejściu Kanału Piastowskiego można było jeszcze postawić żagle i ostatni raz cieszyć się żeglowaniem.
Do Stepnicy dotarli około 18 i najpierw pojechali na stację uzupełnić paliwo, a potem do basenu rybackiego, gdzie zakupili od rybaków dwa duże sandacze na kolację.
Wieczór kapitański udał się nadzwyczajnie, głównie ze względu na sandacze, które były przepyszne. No dobra, troszkę pomogła też herbatka z cytryną. Efendi uzupełnił dziennik i podliczył godziny. Mario wypisał i rozdał opinie z rejsu.

Chcecie więcej? Postawcie wina dzban, opowiemy dalej wam!

Dodatek A. Janek.
Janek naprawdę nazywa się Jan Øystein Fjeldstad. Jego opowieści wielokrotnie budziły moje, delikatnie mówiąc, wątpliwości. Ciągłość myśli na pewno zakłócał Janowi alkohol bo przez cały czas gdy tam byliśmy był pod jego wpływem. Ratownik medyczny który przybył go zbadać powiedział mi, że „ten człowiek od wielu dni ma poważny problem z alkoholem”.
Myślę że prawdziwa jest jego wojskowa historia i choroba. Prawdziwy jest też na pewno jego projekt „Peace for Europe”, ale już pochodzenie jachtu jest mocno niejasne. On sam opowiadał, że własnoręcznie wybudował „Astrid” w wieku 16 lat. Kłóci się to z tym co jest napisane na stronie https://www.syastrid.no – mówi tam że jacht został zakupiony w Kristiansand wiosną 2024 roku. Z kolei na stronie https://rs.no/redningshistorier/alene-t ... tekramper/ jest opisana akcja w której Jan został uratowany po awarii silnika. Jest tam wspomniane, że „Astrid” została Janowi bezpłatnie przekazana w Leirvik jako wsparcie dla „Peace for Europe”.
Trudno też powiedzieć, ile w ramach „Peace for Europe” faktycznie zdziałał czy przepłynął. Na jego stronie informacje są nadzwyczaj skąpe, a czasami nawet i tam sprzeczne.
Co do kariery muzycznej, trudno powiedzieć. Zespół Furulunds rzeczywiście istnieje i jest nawet na Spotify, ale nie udało mi się znaleźć nazwiska Jana w składzie. Być może występował tam tylko okazjonalnie. A już zupełnie nie chce mi się wierzyć w jego znajomość z Rodem Stewartem czy Amy Belle i w to że grał na ich koncercie.
Natomiast w 100% prawdą jest że zaznaliśmy od niego mnóstwo życzliwości i dobrego serca. I za to jesteśmy mu naprawdę wdzięczni.

Dodatek B. Statystyki.
W dwutygodniowym rejsie który odbył się w dniach 5 – 19 lipca odwiedziliśmy: Świnoujście, Hammerhavn, Ystad, Klintholm, Barhoft, Kroslin oraz Peenemunde.
Przepłynęliśmy 389 Mm w ciągu 88 godzin, w tym 42 na żaglach i 46 na silniku.



Za ten post autor jmper otrzymał podziękowania - 4: Maar, Marian J., robhosailor, waliant
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 12 sie 2025, o 11:11 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 28 lis 2011, o 08:57
Posty: 12622
Lokalizacja: Gdańsk
Podziękował : 1773
Otrzymał podziękowań: 4273
Uprawnienia żeglarskie: nie podano
Szkoda, że już koniec, mnie się podobało. :respekt:

_________________
Strona jachtu: http://www.zpokladu.pl



Za ten post autor waliant otrzymał podziękowanie od: jmper
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 7 ] 


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 11 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
[ Index Sitemap ]
Łódź motorowa | Frezowanie modeli 3D | Stocznia jachtowa | Nexo yachts | Łodzie wędkarskie Barti | Szkolenia żeglarskie i rejsy NATANGO
Olej do drewna | SAJ | Wypadki jachtów | Marek Tereszewski dookoła świata | Projektowanie graficzne


Wszystkie prawa zastrzeżone. Żaden fragment serwisu "forum.zegluj.net" ani jego archiwum
nie może być wykorzystany w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody właściciela forum.żegluj.net
Copyright © by forum.żegluj.net


Nasze forum wykorzystuje ciasteczka do przechowywania informacji o logowaniu. Ciasteczka umożliwiają automatyczne zalogowanie.
Jeżeli nie chcesz korzystać z cookies, wyłącz je w swojej przeglądarce.



POWERED_BY
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL