Przepis na kambuz – najwspanialsze miejsce na jachcieW żeglarstwie wszystko od wieków się zmienia. Ubiór, etykieta, rozwiązania techniczne, sposoby nawigacji... . W tym wszystkim pozostają jednak cztery stałe, wieczne elementy: wiatr, woda, żagle i… kambuz.
Cóż z tego, że wokół siebie mamy bezmiar morza, a każdy łopot białego płótna dodaje nam sił, jeśli najzupełniej w świecie burczy nam w brzuchu? Bez kambuza nie byłoby żeglarstwa. Na pewno nie na szeroką skalę. O herbacianych kliprach moglibyśmy w ogóle zapomnieć. Podobnie jak o odkryciu Ameryki.
Jedyną zmianą, która zaszła w kambuzie na przestrzeni wieków jest oczywiście menu. Reszta pozostaje niemalże taka sama. Lokuje się go niedaleko zejściówki (wentylacja), zajmuje małą powierzchnię. Do dzisiaj na wielu jachtach przestrzega się zwyczaju, że kapitan zaczyna jeść posiłek jako pierwszy.
Zarazem pan Kambuz zawsze był potężny i dwulicowy. Jego potęga opiera się głównie na tym, że co kuk przygotuje – i tak trzeba to zjeść. Z kolei jest on bolączką cierpiących w pierwszych dniach rejsu na chorobę morską żeglarzy. Budzi wtedy odrazę, niechęć oraz w sensie dosłownym odruchy wymiotne. Jednakże każdy żeglarz uczy się pomału szacunku do niego. I nawet po tygodniu „sensacji” jest mu w stanie wszystko wybaczyć.
Obecnie nie jesteśmy na szczęście skazani na śledzia i suchary. Okrętowy kuk dba o naszą pełnowartościową dietę. A jeśli pływamy w małym gronie przyjaciół, to możemy mieć duży wpływ na to, co zostanie nam podane. Jest przecież coś takiego, jak wachta kambuzowa. W końcu mamy do czynienia z sytuacją, w której negocjacje i perswazja słowna mogą być bardzo przydatne.
Wyobraźmy sobie, że jesteśmy na Bałtyku, płyniemy do Kopenhagi. Trzeci dzień rejsu. Załoga ośmioosobowa. Siła wiatru: 4’B. Stan morza: 3. Nasza wachta w dniu dzisiejszym – kambuz! Jakie uczucie nas ogarnia? Powinniśmy czuć olbrzymią odpowiedzialność, nie mniejszą niż w przypadku wachty służbowej. Ale też jest to okazja do odpoczynku po nocnej wachcie. Plus możliwość (sic!) podjadania. Jest 12.00. Trzeba zacząć przygotowywać posiłek. Po krótkiej naradzie z załogą podejmujemy decyzję – spaghetti neapolitana!
I oto pojawia się najbardziej problemowy i najbardziej urokliwy aspekt kambuza. Bo żeby na bujającej się kuchence, w pomieszczeniu o powierzchni 2 mkw ugotować dobre danie potrzeba dużo silnej woli i umiejętności. Najpierw odkręcamy gaz, co często wiąże się z przebieżką jednego z bardziej wygimnastykowanych załogantów na rufę. Stawiamy garnek z wodą na palnik. Czekamy cierpliwie. Za chwilę będziemy zmuszeni odrzucić wszelkie względy bezpieczeństwa, o których jest mowa na opakowaniu. Wrzucamy zawartość pięciu paczek makaronu do pięciu litrów gotującej się wody (plastikową instrukcję wyrzucamy do śmieci, a potem spalamy w porcie, żeby nie straszyła nas na nocnej wachcie). Po pół godzinie (w między czasie kambuz dostaje wysypki – wszędzie są czerwone plamki sosu) – voila! Gotowe! (Przy czyszczeniu garnka należy pamiętać o przypalonej warstwie makaronu przyklejonej do jego spodu. Łatwo schodzi przy użyciu plastikowej szczotki).
Przechodząc do rzeczy trudniejszych następnym razem spróbujmy zrobić jajka sadzone. Potrzeba naprawdę celnego oka, żeby trafić jajkiem bez skorupki w patelnię. A na łatwiznę - czyli pomagając sobie kubeczkiem - iść nie będziemy. Pamiętajmy, że rozpiera nas kucharska ambicja i duma.
Najwyższym stopniem wtajemniczenia i dowodem na nasz profesjonalizm są naleśniki. Kto za pierwszym razem przerzuci placek na drugą stronę, trafiając z powrotem w patelnię, ten może z czystym sumieniem używać tytułu Wirtuoza Kambuza. Jeśli mamy z tym na początku problem – jest na to sposób. Każdy jacht na fali buja się przecież w miarę regularnie. Trzeba dobrze wczuć się w ten rytm, a podskakujący naleśnik stanie się nam tylko partnerką w tańcu.
Posiłków, które możemy przygotować w trakcie rejsu jest wiele. Przy temacie kambuza nie wolno nam jednak zapomnieć o garnkach, kubkach, sztućcach i talerzach. Nie należy traktować ich jak przedmioty. Czas zrozumieć, że są to również nasi sprzymierzeńcy w trudach rejsu. Dopłynięcie do portu zawdzięczamy też w dużej mierze właśnie im.
Nie będę namawiać szanownego Czytelnika, żeby zaczął rozmawiać ze wszystkim, co znajduje się w kambuzie. Ale jeden uśmiech do patelni, tuż przed naszymi wyczynami, czy porozumiewawcze mrugnięcie do wielkiego gara może zdziałać cuda.
Jak w jednym zdaniu zmieścić tą całą prawdę o kambuzie? Kambuz jest jak damska torebka. Niezbadany, wiecznie za mały, zabałaganiony, ale też niezbędny. Ponadto trzeba mu, jak kobiecie, okazywać szacunek. Bo on ma swoją klasę. Trzeba tylko chcieć ją dostrzec, poczuć. Bracia i siostry żeglarze. Najwyższy czas docenić to, że oprócz załogi w każdy rejs – czy to na Bornholm, czy dookoła świata wypływa z nami kambuz!
Foggy: żeglarz jachtowy, maniak kambuzowy