16 lipca wyruszamy w drogę. Prawie w ostatnim momencie dołączył do nas Tomek. Miał płynąć na Loch Ness, teraz będzie nas wspomagał w załodze awaryjnej. Odezwał się też Marek. Być może dołączy do nas w Eastbourne. W dniu wyjazdu odezwał się również Josef. Czeski żeglarz z polskim patentem kapitana, który podobnie jak Tomek, miał płynąć na Loch Ness. Mówi, że prawdopodobnie przyjedzie do Eastbourne.
Przez 30 godzin przejechaliśmy pół Europy. Przy okazji przekonaliśmy się jak wyspiarze potrafią przywitać gości. W Dover przy zjeździe z promu nasz pojazd został wytypowany do szczegółowej kontroli celnej, która trwała ponad godzinę. Celnicy minikamerą zaglądali w progi busa i do zbiornika paliwa. Oczywiście nic nie znaleźli, ale szybko nam przypomniano co to jest granica.
Eastbourne zaskoczyło nas śródziemnomorską roślinnością. Wszędzie rosną palmy. Nie są takie wysokie jak na południu Europy, ale są to najprawdziwsze palmy.
Na Zjawę dotarliśmy późnym wieczorem. Przywitali nas Raulin i szczęśliwy Sławek. Szczęśliwy, bo Jego praca się skończyła i może wracać do domu.
16 lipca skrystalizowała się załoga awaryjna. Zamustrowali Tomek, Bogusz, pojawił się również Marek, z Anglii zamustrowali Michał „Kusza” i Magda, a z Czech dotarł Josef. W sumie ze mną i Raulinem załoga liczy 8 osób. Nie jest więc źle.
Przyjechał też Piotr - Inspektor PRS. Inspekcja przebiegła sprawnie. Piotr najpierw obejrzał nasz maszt, felerną podwięź, porobił zdjęcia. Obejrzał również nasz takielunek awaryjny. Takielunek awaryjny to dwa założone przez Raulina i Sławka bagsztagi z lin miękkich puszczone przez bloki szotów i wybrane na kabestanach. Ich zadaniem było zabezpieczenie masztu przed upadkiem do przodu. Bez nich maszt był podtrzymywany jedynie przez wanty kolumnowe i babysztag. Dodatkowo z lewej burty był jeszcze jeden padun. Piotr zalecił założenie drugiego paduna z liny miękkiej, co też niezwłocznie uczyniliśmy. Inspekcja to inspekcja. Niejako przy okazji Piotr sprawdził czy wykonane zostały poprzednie zalecenia PRS dotyczące instalacji elektrycznej w maszynowni. Przywiózł nawet z sobą stosowne schematy. Sprawdził wszystko dokładnie. Nie tylko czy jest zgodne ze schematami, ale również czy działa. Ufff wszystko grało. Otrzymaliśmy nowe Jednorazowe Orzeczenie Zdolności Żeglugowej i Kartę Bezpieczeństwa pozwalającą na jednorazowe przejście do Gdyni. Po inspekcji i dobrze wykonanej pracy usiedliśmy sobie przy piwku, a później do skromnej żeglarskiej kolacji opartej głównie na konserwach. Konserwy będą już nas męczyły do końca rejsu.
Wyjście w morze zaplanowałem na późne godziny wieczorne 18 lipca. Niestety prognozy nie były pomyślne. Wiatr się wzmagał i było ostrzeżenie przed silnym wiatrem. Wiatr przytrzymał nas w porcie całe dwa dni. 20 lipca zatankowaliśmy wodę, paliwo i opłaciliśmy wszystkie nasze należności. Po odcumowaniu udaliśmy się do śluzy. Zjawa wychodziła w morze po jedenastodniowym pobycie w Eastbourne żegnana przyjaznymi gestami wychylonych z okien biur pracowników mariny i obsługi śluzy. Długo tutaj Zjawka stała i w czasie postoju była jedną z głównych atrakcji mariny. Jacht oglądały tłumy ludzi i wycieczki sprowadzane przez przewodników. A jakie opowieści się słyszało! W jakim to sztormie jacht się znalazł i że dzielna załoga, a ratownicy to już w ogóle super itd.itd.
Po prześluzowaniu spotkaliśmy powracający właśnie z kolejnej akcji miejscowy statek ratowniczy służby RNLI, ten sam, który jedenaście dni wcześniej udzielał pomocy Zjawie. I znowu przyjazne gesty i życzenia good luck!! Wreszcie w morzu. Kierunek Dover gdzie zamierzałem ciąć sławetną Dover Strait.
Niestety po przepłynięciu kilkudziesięciu mil zaczęła gwałtownie rosnąć temperatura oleju w przekładni i jednocześnie spadło jego ciśnienie. Raulin zawołał mnie na bok i powiedział:
- Mam wątpliwości czy dopłyniemy.
- Mówisz o Gdyni czy o Dover?
- O Dover. Nie wiem co jest ale zamiast 10 mamy około 30 litrów płynów w przekładni i to jest emulsja. Na pewno woda jakoś dostała się do oleju.
- OK., w takim razie wchodzimy do Dover i zobaczymy co dalej.
- Trzeba też zmniejszyć obroty, bo przekładnia może się rozlecieć.
Nocne wejście do Dover przy małej prędkości jachtu i dużym bocznym prądzie (ok. 3 knt) to ciekawe przeżycie. W główki wchodziliśmy praktycznie ustawieni burtą do wejścia.
Następnego dnia z przekładni wypompowaliśmy prawie 30 litrów emulsji, czyli wody z olejem. Bliższe oględziny wykazały, że najprawdopodobniej uszkodzony jest jeden z obiegów wody w chłodnicy oleju. Cóż było robić, zaślepiliśmy uszkodzony obieg i w drogę. Postanowiłem zaryzykować i spróbować przejść przynajmniej do Calais. Postój w Dover jest drogi a w Calais mogę stanąć za free na boi. Poza tym to już kontynent i mimo wszystko dużo łatwiejszy dojazd z Polski.
Przejście przez Dover Strait, pomimo, że połączone ze slalomem gigantem pomiędzy statkami odbył się bezboleśnie. Temperatura oleju ustabilizowała się na poziomie 70 stopni. Była, co prawda trochę za wysoka, ale uznałem, że skoro utrzymuje się na stałym poziomie to płyniemy tyle ile się da i omijamy Calais. W rezultacie dopłynęliśmy do Scheveningen. Mogliśmy płynąć jeszcze dalej, ale kończył się chleb i ta niewielka ilość świeżych produktów, którą zakupiliśmy w Eastbourne i Dover.
Po drodze budziliśmy spore zainteresowanie najpierw francuskich, a później holenderskich służb granicznych. Pewnie ich uwagę zwracał nasz maszt. Francuzi polatali sobie wokół nas helikopterem i po kilku przyjaznych gestach odlecieli. Natomiast z Holendrami było nieco gorzej. Najpierw przez dłuższy czas towarzyszył nam ich okręt, a na kei w Scheveningen przywitała nas grupa celników. Po kontroli celnej zostaliśmy poddani kontroli paszportowej. Jednak w przeciwieństwie do Brytyjczyków, Holendrzy byli nastawieni bardzo przyjacielsko i cala kontrola sprowadziła się do zadawania standardowych pytań. W końcu jeden z celników zapytał:
- Ile masz alkoholu na statku?
- Myślę, że jakieś siedemdziesiąt puszek piwa.
- Żartujesz?
- Nie.
- A ile będziesz jeszcze w morzu?
- Nie wiem, może nawet dwa tygodnie.
- Tyle piwa osiem osób w jeden wieczór wypija, a Ty chcesz płynąć dwa tygodnie? To jak Ty chcesz płynąć??
Po uzupełnieniu zapasów popłynęliśmy dalej kierując się możliwie najkrótszą drogą w kierunku Kanału Kilońskiego.
25 lipca późnym wieczorem wpływamy na Łabę. Stałem przy burcie patrzyłem jak woda rzeki pchana silnym prądem opłukuje mi z prędkością światła burty jachtu a ja płynę góra 2 knt. Kląłem w myślach na siebie jak cholera.
Kto Ci kretynie dał patent?? Cuxhaven, najbardziej klasyczny port pływowy, na każdym kursie zadania z tego miejsca liczą, a Ty głąbie wpasowałeś się dokładnie w tym momencie, kiedy nie powinno Cię tutaj być!! I teraz katuj siebie jacht i załogę i męcz się płynąć pod górkę!!
26 lipca w godzinach popołudniowych weszliśmy przez śluzę w Brunsbittel na Kanał Kiloński. Ponieważ na kanale bez pilota wolno pływać tylko do 18:30 więc zatrzymaliśmy się na 21 kilometrze i urządziliśmy skromne przyjęcie imieninowe Krzysztofa. Przy okazji wydało się, że Magda jest wykwalifikowaną flecistką i to z wyższym wykształceniem muzycznym i posiada własny flet, na którym znakomicie potrafi zagrać „sto lat”!!
Następnego dnia przez śluzę w Holtenau weszliśmy na wody Bałtyku. W Laboe zrobiliśmy sobie pierwszy prawdziwy postój. Wszyscy już byliśmy zmęczeni i marzyliśmy o prysznicu i normalnej toalecie. Trzeba też było uzupełnić zapas chleba. Jedzenia mieliśmy dużo, ale głównie konserwy. Pewnie, dlatego bułki ze śledziami sprzedawane w pobliskim barze miały duże wzięcie.
W każdym porcie męczeni byliśmy pytaniami o nasz połamany maszt. Jak to się stało? Ile osób zginęło itd., itd. W końcu Tomek wpadł na pomysł, aby napisać na maszcie „NEW N.A.S.A. TECHNOLOGY” i wszystko obrócić w żart.
Z Laboe popłynęliśmy do Hasle na Bornholmie, zatrzymując się na krótko w Gedser gdzie niestety musiał wyokrętować Marek.
Hasle jest ciekawym i całkiem sporym portem, ale rzadko odwiedzanym przez polskie jachty. Główną atrakcją tego miasteczka są podobno najstarsze na Bornholmie wędzarnie ryb. Atutem jest też niewielka odległość do Rone.
Z Hasle już jednym skokiem dopłynęliśmy do Gdyni gdzie 1 sierpnia o 01:35 zacumowaliśmy do burty Zawiszy Czarnego, a pierwszym, który nas przywitał był Zbieraj, który na dzień dobry wrzasnął na całe gardło – a jak Ty ten maszt połamałeś?!! Później jeszcze wiele razy musiałem się tłumaczyć z połamanego masztu Zjawy. Część osób pewnie do dzisiaj myśli, że to moja sprawka

Przepłynęliśmy 869 mil morskich w czasie 166 godzin . Uważam, że tak szybki powrót był możliwy tylko dzięki dużemu zaangażowaniu mojej załogi i przyjaciół, którzy ten rejs wspomagali.
Wielkie dzięki załodze Zjawy, czyli Krzyśkowi „Raulinowi”, Tomkowi, Michałowi „Kuszy”, Magdzie, Markowi, Josefowi, Boguszowi i prowadzącemu nasz serwis pogodowy Tomkowi z Londynu. Dziękuję również Hankowi i firmie Charter pl z Bielska Białej za realizację pomysłu podstawienia zastępczego jachtu w Norwegii. Wielkie podziękowania firmie Jeppesen, która zapewniła nam elektroniczne pomoce nawigacyjne. Dziękuję również Panu Jerzemu Knabe z Yacht Klubu Polskiego w Londynie za wsparcie i pomoc w poszukiwaniach załogi. Wielkie dzięki dla Inspektorów PRS.
Dziękuję również wszystkim tym, którzy nam nadmiernie nie przeszkadzali w wykonaniu naszej pracy.
Linki do galerii z rejsu:
https://plus.google.com/photos/111999799125334731459/albums/5232282644665444417?banner=pwahttps://picasaweb.google.com/kusza78/ZjawaIVPowrT#No i to już wszystko. Następnego dnia przekazaliśmy na Zawiasa resztki prowiantu, a jakiś czas później popłynąłem do Stoczni Conrad w Gdańsku, gdzie Zjawka otrzymała nowy maszt. Właściwie nie nowy tylko stary, ale z wymienionymi uszkodzonymi profilami. Będąc już w na Wiśle w pobliżu stoczni, strasznie mnie korciło aby przepłynąć pod mostem wantowym na Stogach. Ale z braku czasu nie zrobiłem tego. Szkoda, bo prawdopodobnie bardzo długo byłbym jedynym kapitanem, który takiego wyczynu dokonał. Teraz gdy maszt sobie stoi takiej możliwości nie ma.
KONIEC :D