Po minięciu mety regat okazało się, że jest jeszcze parę dni do imprezy w Dublinie. Znaczy - przejechaliśmy trasę regat za szybko.
Jedni (Lord Nelson, Pelican of London) weszli do Waterford, inni (Pogoria) do Dun Laoghaire, Jeszcze inni (Chopin) poszli do Belfastu.
Ja postanowiłem iść prosto do Dublina. Musiałem się trochę poreperować po sztormie, a poza tym za parę dni mieliśmy wydać
reception dla wszystkich kapitanów klas A i B, wszystkich polskich jachtów, ambasadora , szefów STI itd., więc trzeba było jakoś ten okręt przygotować.
Dostałem od kapitanatu miejsce w części handlowej portu, za rufą ogromnego statku pasażerskiego. Cumy odbierał sam kapitan portu. Zaraz po zaproszeniu go na pokład dowiedziałem się, że jutro rano mam uczestniczyć w konferencji prasowej z kapitanami "tolszipów".
Rano okazało się, że ci kapitanowie tolszipów to "my we dwiech": komendant urugwajskiego "Guayasa" i ja, bo innych jeszcze nie było.
Jakaś nawiedzona pani redaktor zadała mi niezwykle inteligentne pytanie, jak ja to zrobiłem, że na prawie stuletnim, ciężkim, żelaźnianym okręcie wygrałem klasę B.
Potrafi ktoś odpowiedzieć na serio? Bo ja nie!
Przypomniałem sobie, co pisałem kiedyś u Kulińskiego, dopisując uzupełnienie jego locji. (dla leniwych:
http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=948&page=15 ). Zrobiłem więc minę fachury od regat i z twarzą pokerzysty wygłosiłem spicz mniej więcej w tym stylu:
Z mojego punktu widzenia najważniejsze jest
po co płynę tam, gdzie płynę. W tych regatach było tak:
Pierwszy etap kończył się w Lizbonie. Co mnie tam czeka? Butelka porto. Niezłe, ale ja wole chianti, bo wytrawne. E, tam, niech sobie inni wypiją.
Drugi etap - do Kadyksu. Co ja tam mogę dostać? Butelkę brandy Veterano. Też niezłe, ale ja wolę koniak, nie mówiąc już o armaniaku.
Trzeci etap natomiast kończył się tu, w Dublinie. Co mnie tam czeka? Oczywiście
Whisky in the jar! Nie mogłem odpuścić. Jak się spóźnię, to ta banda konkurentów wyżłopie mi całą whisky i zostanie mi empty jar, albo - co gorsza - będę musiał pić jakieś burbonowate podróby w rodzaju Jacka Danielsa z Tennessee czy szkockiego Jasia Wędrowniczka. Może być jeszcze gorzej: The Dubliners pójdą już sobie do domu i będę musiał słuchać, jak smęci Tin Lizzy albo robi łubudubu Metallica.
Nie mogłem do tego dopuścić, więc mimo sztormu postawiłem na masztach wszystko, co się dało i byłem pierwszy.
Nie przewidziałem, że państwo redaktorstwo wezmą jaja Zbieraja na serio. Zacytowali te moje pierdoły w gazetach. Następnego dnia dostałem przeforwardowany z biura armatorskiego "Borchardta" talki e-mail:
Temat: Invite for Kapitan Janusz Zbierajewski
Data: Tue, 21 Aug 2012 14:16:11 +0100
Nadawca: The Smith Group <info@thesmithgroup.ie>
Adresat: <Biuro@kapitanborchardt.pl>
Hi,
I am trying to contact Kapitan Zbierajewski of the Kapitan Borchardt to
invite him and his crew to an event we are hosting tomorrow evening in
our pub, The Auld Dubliner. We are having a reception where we are
unveiling a bust of Luke Kelly, of the Irish traditional group, The
Dubliners. We understand that Kapitan Zbierajewski is a fan of The
Dubliners and would love if he and his crew would attend.
If you could pass on this invite or let me know how to contact him
directly, I would greatly appreciate it
Thanking you in advance for your assistance.
Kind regards,
Alexis B......
PA to Managing Director
The Smith Group
(nazwisko Alexis usunąłem)
W ten sposób cała załoga uczestniczyła w koncercie Dublinersów i w odsłonięciu popiersia jednego z założycieli zespołu, Luke'a Kelly'ego, który zmarł w 1984 r.
A na koniec - kto lubi - niech posłucha:
http://www.youtube.com/watch?v=NoiF7Qke ... re=related I morał: Ostrzega się wszystkich żartownisiów, że ich żarty mogą być wzięte na serio