Forum Żeglarskie

Zarejestruj | Zaloguj

Teraz jest 29 mar 2024, o 11:03




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 8 ] 
Autor Wiadomość
PostNapisane: 6 lis 2016, o 21:57 

Dołączył(a): 2 lis 2011, o 10:26
Posty: 155
Podziękował : 25
Otrzymał podziękowań: 34
Uprawnienia żeglarskie: w szufladzie
Minęły cztery lata od czasu kiedy z Danielem, Jackiem, Sebą i Disintegratorem podjęliśmy próbę okrążenia Sycylii w dwa tygodnie. Pogoda pokrzyżowała nam jednak plany. I wydawało się, że projekt umarł.

Dzień pierwszy

Dotarliśmy do mariny lekko wymęczeni podróżą -samolot, autobus, pociąg – na szczęście na stację wyjechał po nas przedstawiciel armatora, więc nie musieliśmy się tarabanić z bagażami po Milazzo. Miasteczko znane jest z historii, bo właśnie tu zdesantował się Garibaldi z Tysiącem Czerwonych Koszul, jak zwano jego żołnierzy (właśnie od koloru koszul, jakie nosili). Nad miastem wznosi się całkiem spora twierdza – Zamek Fryderyka II. Wstyd się przyznać, ale nigdy go nie zwiedziłem. Zawsze zniechęca mnie podejście.
Maurizio pierwszy wyskoczył z samochodu. Ja, wciśnięty między jakieś worki, moją torbę podróżną a drzwi, nijak nie mogłem się wydostać. Kiedy pociągnąłem za klamkę, okazało się, że włączona jest blokada, żebym przypadkiem nie wysiadł po drodze. Mimi (armator) był tak uprzejmy, że otworzył mi drzwi od zewnątrz. Maurizio myślami był już na jachcie. Wyszarpaliśmy bagaże i skierowaliśmy się w kierunku jachtu. Od ostatniego razu kiedy tu byłem, marina nieznacznie się rozrosła. Przybyło kilka pomostów, ale wolnych miejsc zero. Mimi przerwał moje rozmyślania mówiąc, że część załogi przybyła wcześniej i już zadomowili się na jachcie. Mówiąc to, na jego twarzy zagościł tajemniczy uśmiech. Chyba spodobał mu się ich luz, ale nie miał pojęcia, że luzowanie się zaczęli dzień wcześniej, zaraz po wylądowaniu w Rzymie. Następnie był ARIZONA-EXPRESS, czyli pociąg nocny Rzym -Mesyna. Wysiedli z niego bardzo wyluzowani i w takim nastroju dotarli na jacht. To silna grupa z Lublina w osobach Kokosa, jego żony Kasi, Huberta i Grzesia. Ten ostatni, oprócz tego, że lubi sobie pobiegać, cechuje się nieprzeciętnym poczuciem humoru. Czas w jego towarzystwie nigdy nie jest czasem straconym. Hubert po raz pierwszy dał się wyciągnąć na morze, ale ma doświadczenie mazurskie. Dla Kasi to również morski debiut. Kokos jest już zaprawionym w bojach żeglarzem i wind surferem. Pływaliśmy razem po morzach Śródziemnym i Północnym.
Brak do kompletu Marcina i Tomka,(obaj z dolnego Śląska), mają wylądować w Katanii późnym wieczorem, a w marinie spodziewamy się ich następnego dnia około południa.
Sam jacht zasługuje na kilka ciepłych słów. To 41 stopowy Dufour Grand Large z 2014 roku. Wygodny, przestronny i przemyślany. Dwie łazienki, możliwość wygodnego spania na pokładzie.
Cel rejsu?
Absolutnym minimum tego rejsu jest Malta, ale ostrzymy sobie zęby na Lampeduzę. Żeby oddać jacht na czas należałoby dotrzeć tam najpóźniej siódmego dnia rejsu, a stamtąd wracać z wiatrem, odwiedzając po drodze na Sycylii co się da. Powróciło jednak pragnienie opłynięcia wyspy. Gdyby po osiągnięciu Lampeduzy warunki meteo pozwoliły popłynąć na północ i osiągnąć Marsalę, końcowy odcinek do Milazzo nie powinien sprawić większych problemów. Tym bardziej szkoda było czekać do południa dnia następnego, dlatego umawiamy się Marcinem i Tomkiem na spotkanie w Mesynie nazajutrz rano, a to oznacza tylko jedno: dziś w nocy wychodzimy w morze.
Przedstawiłem już wszystkich uczestników, ale tak naprawdę brakuje jednego - Floria, przyrodniego brata Maurizia. Rok temu obaj po raz pierwszy zasmakowali żeglarstwa morskiego i zakochali się w nim. Obaj zdeklarowali się na następny rejs. Niestety, Florio na początku tego roku odszedł od nas. W nawigacyjnej Maurizio zaraz po zaokrętowaniu umieścił jego zdjęcie.
A przy kolacji, żeglarskim zwyczajem wznieśliśmy toast „za nieobecnych przyjaciół”.

Dzień drugi

Nocna gra świateł, kto tego nie lubi?
Wyszliśmy po północy przy lekkim zefirku (wiatromierz pokazywał 1B), dlatego też nikt nie myślał o stawianiu żagli. Jednak bliżej Cieśniny Mesyńskiej wiatr stężał, a w samej cieśninie Hubertowi, który stał za sterem, dał się we znaki. W pewnym momencie jacht zszedł z kursu o kilkadziesiąt stopni. Szybka reakcja i już wracamy na kurs, ale na logu z czterech węzłów zrobiło się nagle 1,4. Wpakowaliśmy się w prąd przeciwny. Z jednej strony mielizna, a z drugiej tor podejściowy dla statków i spory ruch chociaż noc...dużo czasu minęło zanim wskazania logu stały się bardziej przyjazne.
Ale o dziewiątej jedliśmy już śniadanie w Mesynie. O jedenastej w komplecie ruszyliśmy na południe. Właśnie przestało padać.

Na Morzu Jońskim czekała na nas delegacja powitalna miejscowych delfinów. Nie poświęciły nam dużo uwagi , ale i tak się cieszyliśmy. Kto nie lubi delfinów? Najbardziej uradowany wydawał się Maurizio. Stał na dziobie i obserwował ich pląsy w wodzie jak zaczarowany. Kiedy delfiny odpłynęły, on nie mógł przestać o nich opowiadać. Po wyjściu z Mesyny wiatr zdechł i przyszło nam odpalić katarynę. Na wiatromierzu 1 B.



Za ten post autor Blueboy otrzymał podziękowania - 3: damit, mdados, Seba
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 7 lis 2016, o 19:52 

Dołączył(a): 2 lis 2011, o 10:26
Posty: 155
Podziękował : 25
Otrzymał podziękowań: 34
Uprawnienia żeglarskie: w szufladzie
Dzień trzeci

Do Syrakuz, a dokładnie na wyspę Ortigia, dotarliśmy ok. godziny trzeciej. Pięknie oświetlony bulwar, kilka barów. I niemal żywego ducha. Cisza. Kładziemy się spać. Śpię dobrze, ale krótko. Budzi mnie niezwykle miły i uprzejmy, elegancko ubrany na biało urzędnik. Tłumaczy, że postój jest darmowy przez 5 dni, i wręczając druk zaprasza do dopełnienia formalności do kapitanatu. Odbieram druk i żegnam się z nim najuprzejmiej jak tylko potrafię. Doprowadziwszy się do jako takiego wyglądu, wciskam pod pachę jachtowe dokumenty i schodzę na ląd. Niespodziewanie dołącza do mnie Mauri – we dwóch zawsze raźniej. Do kapitanatu mamy dobre 300 metrów. Pozytywem jest to, że po drodze znajduje się bar. Ale na razie jeszcze za wcześnie na śniadanie.
Kapitanat mieści się w dawnym terminalu portowym zbudowanym w 1933 roku. Wewnątrz unosi się atmosfera dawnej świetności, kilka mundurów, przedmiotów związanych z morzem, model żaglowca. W okienku urzędnik nie bardzo wie, co ma z nami zrobić, ale po kilku wykonanych telefonach oddycha z ulgą i prosi abyśmy poczekali na jego kolegę, który się nami zajmie. Nie mijają dwie minuty, jak pojawia się inny urzędnik i zaprasza do środka. Wychodzimy na plac na tyłach kapitanatu, przechodzimy do innego budynku,a tam całkowita zmiana wystroju. Jedyne porównanie jakie mi przychodzi do głowy to nasze biura w latach 80-tych. Stosy segregatorów poukładanych gdzie się da, stare regały i smutne kolory ścian. Wchodzimy do wskazanego gabinetu, siadamy na wskazanych krzesłach i … to wszystko. W międzyczasie obserwuję gabinet i pracujących w nim urzędników. Gdyby nie komputery, to również tu można by odnieść wrażenie , że cofnęliśmy się w czasie jakieś trzydzieści lat. Wreszcie urzędnik wypełnił wszystkie rubryczki i oddal nam dokumenty. O nic nie pytał. Wszystkie dane ściągnął sobie z formularza który mu przynieśliśmy.
Wyszliśmy odnosząc wrażenie, że ktoś robi sobie z nas jaja. Na dobrą sprawę wypełnione zgłoszenie wejścia do portu można było zostawić w okienku na portierni. Nic to. W drodze powrotnej zatrzymujemy się w barze na wyciskany soczek z pomarańczy oraz filiżankę espresso – pyszka.
Dochodzi południe, załoga imprezuje w barze naprzeciwko jachtu. Dołączamy do nich. Miła i profesjonalna obsługa pozwala nam podładować elektronikę. Stojąc przy miejskiej kei na prąd nie ma co liczyć. Firma która zarządza nabrzeżem oferuje jedynie wodę w cenie 25 euro za dobę. Grzecznie dziękujemy i oszczędzamy. Mamy jeszcze półtora zbiornika.
Na szczęście tuż obok jest marina – gdybyśmy mieli nóż na gardle moglibyśmy się tam przestawić i korzystać z wszelakich dogodności.
Stare miasto jest tak piękne, że zostajemy do następnego poranka. Podziwiamy pozostałości pogańskiej świątyni Apolla , wąskie uliczki Starego Miasta i toczące się wewnątrz nich życie.
Do zwiedzenia są Katedra, grób Archimedesa, całkiem dobrze zachowany teatr grecki (niestety, aktorzy już nie żyją), groty-więzienia z których najsłynniejszą zwą Uchem Dionizosa i wiele innych atrakcji.
Wieczorem z Marcinem i Tomkiem kąpiel w kryształowo czystej i ciepłej morskiej wodzie od strony otwartego morza. I nie uwierzycie, ale musieliśmy uciekać z powodu...krokodyla. Cali i zdrowi dotarliśmy na jacht. W milej atmosferze spędziliśmy dalszą część wieczoru.

* ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ *

Dzień czwarty

Następnego dnia rano zaopatrujemy się w jedzonko na miejskim targu (koniecznie trzeba się tam wybrać), gdzie okrzyki sprzedawców i aromaty sprzedawanych produktów pozostają na długo w pamięci. W każdym razie ciekawe przeżycie. Inaczej niż w supermarkecie.

Nie wieje nic. Na wiatromierzu 1 B. Silnik w duecie z autopilotem. Ale kiedy na chwilę wskazania wiatromierza zmieniają się na 2 B stawiamy genakera, którego otrzymaliśmy za dopłatą. Szału nie ma, bo wiatr wydaje sobie z nas drwić. Dmuchnie i milknie. Genaker dostojnie się nadyma, by za chwilę zwisnąć jak szmata. Z hukiem ponownie się wypełnia, a po chwili znów się marszczy. Poddajemy się po niecałej godzinie. Silnik i kurs na południe.
Droga na Maltę tak się dłużyła, że wysłuchałem wszystkich ostrzeżeń nawigacyjnych, ponanosiłem na mapę zamknięte dla żeglugi akweny na których odbywały się manewry wojskowe, dowiedziałem się w których miejscach znajdują się pontony z uchodźcami, i gdzie naprawiane są podwodne kable. Było tego tyle, że w pewnym momencie automatyczna sekretarka odtwarzająca te komunikaty odmówiła współpracy. Nadała komunikat, że się zepsuła. Wyszedłem na pokład nad którym zapadał już zmierzch. Wszyscy byliśmy już zmęczeni terkotaniem silnika i marzyliśmy, żeby powiało. Ale nie. Po osiągnięciu Malty bilans wyglądał następująco: silnik 40 godz. żagle 4 godz.
O północy zapowiedziałem naszą wizytę przez vhf i dostałem pozwolenie na wejście do Creek Mariny w Msida nieopodal Valetty.



Za ten post autor Blueboy otrzymał podziękowania - 2: damit, Seba
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 8 lis 2016, o 18:33 

Dołączył(a): 2 lis 2011, o 10:26
Posty: 155
Podziękował : 25
Otrzymał podziękowań: 34
Uprawnienia żeglarskie: w szufladzie
Dzień piąty

Zacumowaliśmy do miejskiej kei o 3.30` ale miejscowy bosman nie dał się zaskoczyć. Podpłynął do nas pontonem i poprosił o przestawienie się na wskazane miejsce. Po wypełnieniu formularza zostawił nas w spokoju. Rano w biurze mariny dokończyliśmy formalności, otrzymaliśmy klucze magnetyczne do łazienki i chip do prądu i wody. Można było odsapnąć, wziąć prysznic i udać się na zwiedzanie. A jest co zwiedzać na Malcie. Na kilometr kwadratowy przypada tu największa ilość zabytków na świecie. Mnie zaś zaskoczył stojący w porcie holownik o swojskiej nazwie: Karol Wojtyła. W forcie St. Elmo, wzniesionym od strony morza znajduje się muzeum uzbrojenia, na zwiedzenie którego potrzeba około półtorej godziny. Bilet normalny kosztuje 8 euro, ale w ramach promocji na jeden bilet wchodzą 2 osoby. W cenie biletu można zwiedzić również fortyfikacje.
W historycznym centrum mnóstwo sklepików, barów, restauracji, lodziarni. Mieszkańcy Malty porozumiewają się w języku tubylczym, oraz w dwóch językach europejskich: angielskim i włoskim.
Pijąc kawę otrzymuję od armatora smsa. W umowie charteru jest zapis, że minimum raz w tygodniu zobowiązujemy się poinformować armatora, gdzie obecnie się znajdujemy. Tak więc na pytanie: „Gdzie jesteście?” natychmiast odpisuję: „w barze”.

Dzień szósty

Dziś nigdzie się nie spieszymy. Odpoczywamy żeglując przy leniwym zefirku, w kierunku Gozo. Kąpiele w morskiej wodzie przeplatają się z kąpielami słonecznymi - jednym słowem sielanka. Zbliżając się do Comino wiatr się wzmaga i wykręca do baksztagu. Trudno sobie wymarzyć lepsze warunki dla genakera. Do zachodu słońca ten kolorowy żagiel pracuje bez chwili wytchnienia. A kiedy nadchodzi pora spoczynku, rzucamy kotwicę w malowniczej zatoce Blu Lagoon na Wyspie Comino.

Dzień siódmy

Od rana same emocje. Najsampierw szybkie śniadanie, po którym następuje wodowanie pontonu i zwiedzanie zatoki. Wyżłobione przez morskie fale klify zachęcają do zaglądania w każdy zakamarek. Groty i naturalne skalne okna to prawdziwe atrakcje. Eksploracja trwa dobre dwie godziny. W międzyczasie ściągam prognozy wiatrowe i euforia się potęguje. Po czternastej ma wiać z NWN a to oznacza jeden hals pełnym bajdewindem na Lampeduzę. Będziemy więc na czas, a długoterminowa prognoza roznieca tlącą się nadzieję na opłynięcie Sycylii dookoła. Ale pewni jesteśmy tylko prognoz na czterdzieści osiem godzin. Płyniemy zatem na Lampeduzę, a po ściągnięciu nowych komunikatów pogodowych zdecydujemy co robić. Przed przelotem chcemy jeszcze dokupić łakoci na drogę. Zgłaszamy się więc do portu Mgarr, Pytamy o możliwość krótkiego postoju, ale nawet za dwugodzinne cumowanie musielibyśmy zapłacić stawkę jak za całodniowe. Wykręcamy więc oberka i wychodzimy z basenu portowego. Powoli płyniemy wzdłuż wyspy Gozo podziwiając majestatyczne klifowe brzegi. O czternastej, zgodnie z gribami, wiatr tężeje. 5B w podstawie wzrastający do 7B. Wymarzone warunki na taki przelot. Płyniemy szybko, a właściwie za szybko, bo znów wpływamy do portu w środku nocy. Do rana odpoczywamy przy miejskiej kei, a rano przestawiamy się do mariny.

Dzień ósmy

Nareszcie Lampeduza. Chyba sobie fiknę koziołka z radości. Jest słonecznie i ciepło. Załoga w wyśmienitych nastrojach. Pora na smsa do armatora – niech się chłopina nie martwi. Tylko jedno słowo: Lampedusa. Po chwili otrzymuję odpowiedź: „Nienawidzę was”.
Czas ruszać na rozpoznanie, bo już prawie południe. . Marcin i Grześ zdążyli obiec wyspę i służą za przewodników. Najpierw odwiedzamy główny deptak znajdujący się w bliskim sąsiedztwie portu. Znajdujemy lokal serwujący tradycyjne lokalne dania. Słysząc słowiański język personel jakby nas unikał, ale wcale się tym nie zniechęcamy i zajadamy ichnie specjały: sałatka z ośmiornicy, arancioni i takie tam. Następnie pyszne caffe corretto Bayley`s w pobliskim barze i już jesteśmy gotowi do kąpieli w Cala Creta. W drodze powrotnej lody, a po powrocie na jacht krótka narada w oparciu o pogodowe prognozy. Najbliższe półtorej doby zapowiada się bezwietrznie, a następnie przywieje z NW. Czyli na wydostanie się z Kanału Sycylijskiego mamy ok 40 godzin zanim wiatr znacznie utrudni nam żeglugę na północ. Zapada decyzja: opływamy Sycylię (jest ryzyko-jest zabawa). Przyjdzie nam ominąć Pantellerię, ale to zawsze powód żeby tu powrócić.
Przed kolacją mam w planach odwiedzić Alberta, który cały sezon letni spędza na wyspie prowadząc butique PRINCIPESSA DELLE ISOLE (wł. księżniczka wysp). Wybrałem się tam w towarzystwie Tomka. Widząc zdziwienie na twarzy Alberta, nieźle się ubawiłem. Chwilę porozmawialiśmy, po czym przenieśliśmy się do baru. Bransoletki z porcelanowych żółwików zdobiły nasze nadgarstki. To rzemieślnicza robota – flagowy produkt butique`u, Każdego roku bransoletki są w innych kolorach i konfiguracjach. Każda ma certyfikat autentyczności. Ten produkt jest rozpoznawany w całych Włoszech. Ale prawdą też jest, że te małe porcelanowe żółwiki nieomal Alberta zabiły. Można by powiedzieć , że to dzięki nim się poznaliśmy.
Jeżeli ktoś nie lubi tuńczyka, niech przyjedzie i spróbuje tutejszy befsztyk ze świeżo złowionej rybki.
Po takiej kolacji wszyscy jesteśmy gotowi do wyjścia w morze.

Dzień dziesiąty

Wzeszło słoneczko. Za rufą majaczy Pantelleria a przed dziobem brzeg Sycylii. Miarowo turkocze diesel. Na wiatromierzu 1B. Od wyjścia z Lampeduzy minęło już 30 godzin. Stawianie i zrzucanie genakera mamy w małym palcu. Jak dotąd prognozy sprawdziły się w stu procentach. Niedługo wiatr zacznie się wykręcać na NW a w godzinach popołudniowych stężeje. Potwierdzają to najnowsze griby, które udało nam się ściągnąć przepływając obok Pantellerii. Naprawiono też automatyczną sekretarkę odtwarzającą ogłoszenia nawigacyjne – dłuuuuuuuuugi monolog, aczkolwiek pożyteczny. Około południa jesteśmy na wysokości Marsali, która słynie z wina o tej samej nazwie...i chyba niczego innego. Za wcześnie, żeby wchodzić do portu. Płyniemy na Fawignanę, największą wyspę w archipelagu Wysp Egadzkich. Po dwugodzinnym postoju i zwiedzeniu portowego miasteczka przestawiamy się na noc do Trapani. Wiatr nieomal wpycha nas w główki portu. Zrzucamy żagle i szukamy miejsca na nocleg. Naszą uwagę zwracają dwa jachty zacumowane przy miejskim nabrzeżu. Cumujemy obok nich i tak zostajemy do rana.

Dzień jedenasty

- Dokąd się udajecie?
- Do Cefalu.
- Ok. Uważajcie, bo na przedporciu warunki nie są najlepsze.
- Dziękuję...i do widzenia.
Tak zakończyła się korespondencja radiowa z VTS Trapani. Półtorametrowa fala, która powitała nas zaraz po minięciu portowych główek, to za mało aby nas zniechęcić do żeglowania. Żeby zbytnio nie kładło jachtu na burtę, zakładamy na grocie pierwszy ref. Następnie stawiamy foka i odkładamy się na Capo San Vito. Mijamy po drodze Oślą wysepkę, która od ok. 4400 lat wytrwale stawia opór morskim falom.
Za Przylądkiem San Vito wiatr tężeje. Z obserwacji fal i piany na wodzie wynika, że wieje przynajmniej 6B. Ale na naszym wiatromierzu...2B. Po chwili radio vhf podaje ostrzeżenie o sztormach. I tak na środkowym Tyrreńskim szaleje 9B, koło Ustiki 8B, a my znajdujemy się jakieś 30 mil na południowy zachód od niej. Wiatr jeszcze się wzmaga , a od czasu do czasu szkwali jeszcze mocniej. Czas założyć drugi ref na grocie, rolujemy też foka. Na wiatromierzu (jak zapewne się domyślacie) 2B. I tak płyniemy sobie spokojnie na wschód. Kiedy zapada zmrok podziwiamy oświetlenie pasa startowego na Punta Raisa. Następnie otwiera się widok na Zatokę Palermo. Widzimy gościnne mariny Arenella i AcquaSanta, ale zostawiamy je za rufą. Kto odwiedził Cefalu` chyba mnie rozumie.
Nowe ogłoszenia nawigacyjne i nowe zagrożenie: 6 mil od Cefalu na północ płynie … lodówka.
Powoli załoga udaje się na spoczynek. Hubert nanosi na ploter pozycję lodówki „pożeracza jachtów” i też znika pod pokładem.
- Panie Tomku, pokład jest pański - ja też znikam, zostawiając dyżurną wachtę pod lśniącym baldachimem z gwiazd.



Za ten post autor Blueboy otrzymał podziękowania - 2: damit, Seba
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 9 lis 2016, o 00:07 

Dołączył(a): 2 lis 2011, o 10:26
Posty: 155
Podziękował : 25
Otrzymał podziękowań: 34
Uprawnienia żeglarskie: w szufladzie
Dzień dwunasty

Widać już światła miasta i latarni morskiej. Do świtu jakieś 2 godziny. Po kolejnej godzinie widzimy zielone światło główki portu. Kiedy zrzucamy żagle i włączamy silnik na pokładzie pojawia się kilka rozespanych twarzy. W porcie wiatr cichnie, więc cumujemy bez kłopotów. Po wypełnieniu portowych formalności, można jeszcze się zdrzemnąć. Jest trochę za wcześnie na zwiedzanie.
Obudziłem się w samo południe. Męską część załogi znalazłem bez problemu w portowym barze. „Poranna” kawa i już procesor zaczyna taktować z podwójną prędkością. Bar ma jeszcze dwa plusy: wi-fi oraz pełnowymiarowe WC.
Szybkie śniadanie i zajęcia w podgrupach. Marcin i Grześ wbijają się w sexy sportowe stroje i biegną w dal. Grupa z Lublina też gdzieś znika. Na placu boju pozostaje tylko Tomek. Decydujemy się na krótkie odwiedziny miasteczka. Pierwszy etap wiedzie wzdłuż nadmorskiego klifu. Idąc podziwiamy rozbijające się z furią o skały fale morskie. Po dotarciu do starego portu udajemy się na plac Katedralny. Swoją nazwę zawdzięcza, jak nie trudno się domyślić, Normańskiej Katedrze której budowę zainicjowano w 1131 roku. Po obu jej stronach wznoszą się wieże-dzwonnice. Plac otoczony pięknymi zabytkowymi kamienicami tworzy niepowtarzalny klimat. Część placu zastawiona jest kawiarnianymi ogródkami. W jednym z nich usiedliśmy również my. Sącząc pyszne cafe coretto Bayleys delektujemy się atmosferką. Z góry spogląda na nas La Rocca – ufortyfikowany (prawdopodobnie w epoce bizantyjskiej) skalny monolit, służący w burzliwej przeszłości mieszkańcom Cefalu` za schronienie przed piratami wszelkiej maści. Na przełomie XII i XIII wieku wzniesiono tam zamek, którego ruiny można jeszcze zobaczyć. Ale pierwsze ślady obecności człowieka pochodzą z IX wieku przed Chrystusem – resztki odnalezionej przez archeologów pogańskiej świątyni. La Rocca jest udostępniona do zwiedzania, za symboliczną opłatą, ale trzeba się tam wdrapać. Zdecydowanie wolimy bar.
Wieczór zapowiadał się nijako, postanowiłem więc zrobić załodze małą niespodziankę – degustację tutejszych trunków. I tak padło na:
Marsalę – słodkie wino przypominające w smaku Porto, ale nie konserwowane spirytusem. Swój smak zawdzięcza bardzo późno zbieranej odmianie winogron. „Odkryte” zostało przez anglika Johna Woodhouse`a w 1773 roku, rozpowszechnione w Anglii, stało się ulubionym winem Admirała Nelsona do tego stopnia, że zaopatrywano w nie flotę Jej Królewskiej Mości.
Meloncello – słodka nalewka-krem na bazie melona, pochodząca z południa Włoch.
Moscato di Pantelleria – wino likierowe pochodzące z wyspy Pantelleria lub okolic Trapani.
W miłej atmosferze mijał czas, kiedy z mroku wyłonił się jacht i niedwuznacznie zdradzał zamiary przybicia do kei. Wybrał sobie miejsce przy naszej prawej burcie. Niezwykle przyjacielski i uczynny Maurizio udał się na pomost aby robić za muringowego. Włada czterema językami europejskimi, zawsze się dogada – szczerze mu tego zazdroszczę. Aż tu nagle Maurizio wraca ze smutną miną oznajmiając nam:
- To Niemcy. Ale bardzo niesympatyczni.
Gdyby powiedział to ktokolwiek inny, miałbym wątpliwości, ale Mauri niemieckim posługuje się na co dzień. Jeżeli mówi, że ktoś jest niesympatyczny to ja mu wierzę.
Nie rozpętaliśmy kolejnego konfliktu, ale w specyficzny sposób wyraziliśmy naszą dezaprobatę.
Do końca imprezy było miło, a rano nasi sąsiedzi nawet nas pozdrawiali. Jak mówi stare przysłowie:
muzyka łagodzi obyczaje.

Dzień trzynasty

Do końca rejsu pozostały 2 dni i ok. 60 Nm. Właśnie otrzymałem od Mimi smsa, że w prognozach od popołudnia do jutra wiatr z południowego wschodu do 40 węzłów. Zaplanowałem przelot do Portorosa, a z takim wiatrem będzie trochę trudniej. Ale mam plan. Spróbujemy płynąć blisko brzegu. Nie mając fali, jacht powinien żeglować nawet w ostrym bajdewindzie. Ponieważ w prognozach są silne szkwały, zostawię grota na drugim refie.
Śniadanie, kawa i klar do wyjścia. Około 10 oddajemy cumy i płyniemy. Do południa wiatr słabnie, kręci. Wreszcie nieco stabilniejszy wietrzyk z bajdewindu, więc próbujemy podejść pod sam brzeg. Zupełnie niezapowiedzianie bardzo silny szkwał. Jacht ostrzy. Zrzucamy genuę. To co mialo być szkwałem jest stałym wiatrem. Jacht nie reaguje na ster. Cały czas ustawia się dziobem do wiatru. Zrywa się lewy lazyjack. Dookoła białe grzywy na szczęście małych fal, woda sprawia wrażenie wściekłej. Wiatr zrywa jej płaty i wrzuca nam na pokład. Cały jestem mokry. Wiatr jeszcze tężeje. Wysyłam załogę pod pokład, bo nie chcę, żeby ktoś znalazł się za burtą. Jacht przechyla się ostrząc, by po wytraceniu prędkości odzyskać na chwilę sterowność i po nabraniu prędkości ponownie ostrzy. Zaraz, zaraz. Co to było? Odkręcam głowę i teraz słyszę to wyraźnie:
ryk wiatru. Do tej pory znałem to tylko z opowieści. Kurcze, kurcze...
Próbuję ustawić jacht w baksztagu, ale jak tylko nabiera prędkości ponownie ostrzy. Zmagamy się już chyba ze dwadzieścia minut. A odrobina foka nie pomogłaby nieco? Po chwili, wdzięczny załodze jak nie wiem co, ustawiam jacht w baksztagu i niesie nas prosto na Capo Orlando. Płynąc z wiatrem nie ma już odczucia tak silnego wiatru. I po kilkunastu minutach żeglugi, ku naszemu zdziwieniu, wiatr wyraźnie traci na sile. Jeszcze kilka minut i stoimy, a słaby wietrzyk wieje nam prosto w nos. Mój T-shirt zdążył już wyschnąć. Co jest grane? Wysilam szare komórki, chyba zaczynam rozumieć. Południowy wiatr spływa górskimi dolinami, podobnie jak Bora w Chorwacji. I mimo, że nasz wiatromierz ze stoickim spokojem pokazuje 2B, to wiatr ten potrafi spływać z prędkością do 55 Nm. To dlatego daliśmy się zaskoczyć. Osłaniała nas góra, a w momencie kiedy zza niej wypłynęliśmy, wpadliśmy w strumień wiatru.
Zwijamy lazyjack`a, wybieramy pierwszy ref i w prowizoryczną kieszeń wciskamy niepracującą część grota. Ogarniamy pokład, teraz pełen różnorakich latających owadów. Jesteśmy dla nich Arką Noego. Gdy już sobie odpoczną, a wiatr osłabnie pofruną w kierunku brzegu.
Postanawiamy wykorzystać te spływy silnego wiatru. Za sterem staje Tomek. Zbliżamy się do kolejnej doliny i...znowu to samo. Jacht ostrzy i nie chce słuchać się steru. Powiększamy odrobinę foka i jest dużo lepiej. Zaczyna się piękna żegluga z prędkością 9-ciu węzłów. Przed następną doliną do steru staje Marcin. Kiedy osiąga 9,2 węzła jest szczęśliwy.
Późnym popołudniem kończą się doliny a do przylądka mamy jeszcze około godziny. Właśnie zbliżamy się do podwodnego rurociągu, na końcu którego na mapach zaznaczona jest żółta boja. Ale na powierzchni wody nie ma nic. Przechodzę na dziób, i w świetle słońca widzę żółtą metalową boję metr pod powierzchnią wody, jakieś 2 metry od naszej burty. Szybko docierają do mnie ewentualne konsekwencje takiego spotkania i dziękuję Bogu za te 2 metry marginesu.
Zachód słońca zastaje nas za Capo Orlando, a wiatr cichnie. Wygląda na to, że kataryna wróci do łask. Ale w zatoce Patti zapowiadany wiatr przypomina o sobie. Wieje prosto w twarz, a my chcemy do portu. Halsówka to ostatnia rzecz o jakiej teraz marzę. Im bliżej portu tym silniej dmucha. Wreszcie główki portu. Wywołuję marinę przez radio, ale ta milczy jak zaklęta. Rozumiem - jest po 23-ciej. Wpłyniemy niezapowiedziani. Szkwały są naprawdę silne, więc dziękuję Kokosowi za dotychczasowe sterowanie, ale w wąskie główki portu wolę wejść sam. Wystarczy jeden mocny szkwał żeby zaleźć się na falochronie. Mam trochę szczęścia, bo wąskie gardło portu przechodzę przy stałym wietrze. Gdy otwiera się przed nami marina , pojawia się również bosman i pokazuje nam miejsce do zacumowania. Zmniejszam troszkę obroty silnika, by rozejrzeć się po marinie. Po prawej rząd jachtów a na samym końcu za rufą wolne miejsce, które wskazuje bosman. Potem stacja benzynowa, a za nią jeszcze mnóstwo miejsca z pomostami. Nie chcę stawać gdzie mi wskazano, bo wieje dość mocno a musielibyśmy ustawić się burtą do tego silnego wiatru. I w tym momencie uderza (to dobre słowo) szkwał. Jacht odpada o jakieś 60 stopni od kursu, i bokiem do wiatru jest niesiony w kierunku kamiennego falochronu. Rzut oka przed dziób ile mam miejsca, następnie wbijam w podłogę manetkę gazu i ciasno wykręcam w kierunku pirsu stacji benzynowej. Zmniejszam obroty, po czym kładę się prawą burtą na stacyjnych odbijaczach, a załoga sprawnie zakłada cumy. Bosman patrzy na wszystko co zaszło i rzuca: „Do jutra stoicie tu”.

Dzień czternasty

Marina Portorosa to śmiała inwestycja. Oprócz portu znajdują się tu domki szeregowe zbudowane wokół basenu portowego, hotel i centrum handlowe. Problem dla żeglarzy, którzy czarterują jachty, polega na tym, że wszędzie mają daleko. Aby uzupełnić jachtowe zapasy, czy kupić chociaż papierosy trzeba obejść cały obiekt a zajmuje to około 20 minut. Jedyny pozytyw jaki znaleźliśmy jest taki, że zakupy zrobione w centrum handlowym znajdującym się naprzeciwko bramy wjazdowej, są dostarczane na jacht. Pomyślcie chwilę o wymianie załogi w takim miejscu. Dworzec kolejowy znajduje się ponad 3 kilometry od bramy wjazdowej. W czasie sezonu letniego komunikacja z mariną wygląda nieco lepiej (mam na myśli autobusy), ale po 15 września zamiera wszelka forma aktywności, chociaż żeglować można praktycznie do grudnia. Jest jeszcze jeden plus naszej mariny, chociaż to taki plus z minusem: są prysznice – 3 (trzy) męskie i 1 (jeden) damski. Przy takiej inwestycji mogli się bardziej wysilić. Za to jest wi-fi. Zresztą to już standard we wszystkich portach południowych Włoch: wi-fi i prowizoryczny węzeł sanitarny.
Obudziwszy się rano, stwierdziłem, iż przez noc wiatr wcale nie zelżał. Na szczęście do przepłynięcia w linii prostej mamy jedynie 15 Nm. Damy radę. Najpierw toaleta, śniadanie, poranna kawusia w barze i chyc na wodę. Oddając cumy wyczekuję przerwy między szkwałami, i kiedy taka się pojawia rzucamy sznurki i wykręcamy oberka rufą do wiatru. Wiatr, widząc, że jesteśmy czujni, odpuszcza i bez utrudniania pozwala nam opuścić port. A za główkami niespodzianka – flauta. Stawiamy więc oba żagle i czekamy aż przywieje. Przepłynąwszy jakieś dwie mile zaczyna wiać stały wiatr, a im dalej od portu tym mocniejszy. Na nasz pokładowy wiatromierz nikt już nie patrzy. I tak wiemy co pokazuje. Po chwili genuę zamieniamy na foka i do przylądka Milazzo cieszymy się żeglowaniem. A za przylądkiem znów cisza. Zrzucamy więc żagle, odpalamy katarynę i płyniemy do portu. Jednak wchodząc do zatoki rozwiewa się ponownie choć w mordę. Wówczas pojawia się przede mną Marcin i pyta:
- Stawiamy żagle?
- Jak Wam się chce? - odpowiadam pytaniem na pytanie.
I wiecie co? Chciało im się. Niekorzystny hals wypchnął nas z zatoki, ale pozwolił nabrać sporo wysokości tak, że po zwrocie celowaliśmy w rafinerię. W połowie drogi wiatr wykręcił na południowy zmuszając nas do odpadania, ale teraz celowaliśmy w portowy falochron. Spodziewałem się mozolnej halsówki, a tu niespodzianka: po dwóch halsach jesteśmy na przedporciu. I to jeszcze za dnia. Żagle precz, a po kwadransie cumujemy w marinie. Nie zdążyłem jeszcze wyłączyć silnika, a już na pomoście widzę dwa bagaże. W tym samym momencie widzę Marcina w stroju wyjściowym jak ściska mi łapę, zadowolony, że zdąży na samolot. Wykonujemy tradycyjnego „niedźwiedzia” i...już nie możemy doczekać się kolejnego spotkania. Pożegnaniom nie było końca. Ale zdążył.
Jutro przyjdzie nam zdać jacht i się pożegnać. Nie lubię pożegnań. Koniec.

Kilka statystyk:
godziny ogólnie - 149
na żaglach - 77
na silniku - 72
ilość Nm - 654
max. siła wiatru - 2B :rotfl:



Za ten post autor Blueboy otrzymał podziękowania - 5: damit, gwidon, Micubiszi, nauaag, tsa
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 10 lis 2016, o 15:10 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 30 lis 2011, o 20:33
Posty: 2015
Podziękował : 308
Otrzymał podziękowań: 933
Uprawnienia żeglarskie: niebieskie, plastikowe, ze zdjęciem
Blueboy napisał(a):
Minęły cztery lata od czasu kiedy z Danielem, Jackiem, Sebą i Disintegratorem podjęliśmy próbę okrążenia Sycylii

Swoją drogą ten rejs też jest wart opisania ;)

_________________
Daniel
***** ***
"W demokracji wolno głupcom głosować, w dyktaturze wolno głupcom rządzić." Bertrand Russell
"Propaganda u ruskich jest bardzo potrzebna. bo jak im wyłączycie TV to się zorientują, że są głodni." Internet


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 10 lis 2016, o 16:23 

Dołączył(a): 2 lis 2011, o 10:26
Posty: 155
Podziękował : 25
Otrzymał podziękowań: 34
Uprawnienia żeglarskie: w szufladzie
Bardzo proszę. To relacja Grzesia:


Jako pierwszy opuściłem gościnny pokład S/Y Descartes i w oczekiwaniu lotu powrotnego w Rzymie zacząłem pisać relację.

Wszystkich, których interesuje geneza rejsu odsyłam do wątku http://www.sailforum.pl/viewtopic.php?t=13063


Jacht wyczarterowany (Harmony 38), załoga zebrana, bilety kupione. Nadszedł wreszcie upragniony 31.03. i różnymi drogami i podzieleni na grupy wszyscy dotarliśmy do Marina Arenella na obrzeżach Palermo. Droga do portu okazała się dla mnie i Jacka dość stroma (i to dosłownie), gdyż taksówkarz beztrosko wywiózł nas do innego portu i zniknął, zanim odkryliśmy podstęp. Marcin wyszedł po nas i nie musieliśmy błądzić, ale spacer z wypchanym workiem żeglarskim po prawie całym dniu w podróży nie był tym, o czym marzyłem…
Powitanie i wieczór zapoznawczy przy lokalnym piwie, szklaneczka rumu dla Neptuna i w późnych godzinach wieczornych zajmujemy miejsce w kojach. Rano kończymy zaprowiantowanie, ogarniamy ostatnie niuanse techniczne (wymiana światła na topie i jakieś pierdoły szelkowo-zawleczkowej natury), wciągamy banderkę Sailforum pod saling i kierujemy się na północny wschód. Prognoza podaje wiatry z dokładnie tego kierunku i o ile początkowo nic nie wieje, to po 2-3 godzinach mamy 6B prosto w nos. Nie znamy jachtu, nie znamy się nawzajem, a pewne rozwiązania techniczne na Harmonii nie wzbudzają naszego zaufania, wiec postanawiamy zrobić założoną pętlę w odwrotnym kierunku i wieczorem obieramy kurs na wyspy Liparyjskie.

Nocna wachta przebiega spokojnie, choć przy akompaniamencie warkotu diesla, bo się wydmuchało. Ostrzeżenia o zachodniej burzy i błyskawice na horyzoncie utwierdzają nas w decyzji dotarcia do miejsca, gdzie w razie załamania pogody będzie się można skryć.
Nad ranem dnia trzeciego (licząc z portową sobotą, czyli de facto drugiego dnia płynięcia) stajemy w porcie w Salinie. Odsypiamy, gotujemy, cieszymy się okolicznościami przyrody oraz remontem kei i wieczorem wychodzimy w dalszą drogę – chcemy w nocy opłynąć Stromboli. Wulkan robi niesamowite wrażenie i wybucha tak regularnie, że przez moment mieliśmy podejrzenie, że zatrudnili kogoś do otwierania zaworów. Stromboli wystawił nam rachunek w postaci 7B w nos, w cieniu wyspy zrobiliśmy zwrot na południowy wschód i ruszyliśmy do Milazzo. Nocne pływanie przebiegło spokojnie, choć odkrętktki wiatru przychodziły w złych momentach i złych kierunkach :)

Rano zgodnie z prognozą wiatr siadł do słabych 2B, ale byliśmy już tuż przy cyplu osłaniającym Milazzo. Ze spokojnego wejścia do portu jednak nici, ponieważ w przeciągu niecałej godziny wiało już mocne 6 z południa (czyli w nos). Kapitanat każe nam najpierw czekać na przedporciu, lecz po chwili zmienia zdanie i wyznacza dość niekorzystne miejsce postoju. Manewr podejścia trudny, bo przy dopychających 25w wiatru, ale udany. Bez strat w sprzęcie i ludziach. Czas na odpoczynek, zdjęcia, popisy kulinarne i miły wieczór.
Piąty dzień rozpoczynamy od prac bosmańskich i Marcin (prezes) po raz kolejny jedzie na maszt. Tym razem wymienić trzeba pęknięty bolec mocujący saling. Przy okazji ściągamy postrzępioną i zamocowaną na stałe turecką banderkę i montujemy flaglinkę po prawym salingiem.

Ruszamy w kierunku cieśniny messyńskiej. Początkowe plażowanie i łowienie ryb w przeciągu kilkunastu minut zmienia się w mokrą żeglugę w sztormiakach. Do cieśniny messyńskiej halsujemy się pod 7, a czasami 8B, pomagając sobie silnikiem. W cieśninie 7B z południa i dość skotłowane morze w wyniku zderzenia prądu pływowego z wiatrem. Mijamy Messynę i zniechęceni prognozą i nadchodzącą burzą wchodzimy do Reggio di Calabria na nocny postój.
Szósty dzień rejsu zaczynamy od zmiany trasy rejsu. Dojście na Maltę nie jest problemem, ale zapowiadany na dni naszego powrotu do Palermo maestrale skutecznie mógłby pokrzyżować nam plany. Postanawiamy zrezygnować z zamknięcia pętli i wrócić drogą północną, możliwie ją przy tym urozmaicając. Decyzja okazała się słuszna, a negatywna prognoza wyjątkowo trafna, ale o tym później.

Przechodzimy po raz drugi cieśninę messyńską, tym razem przy spokojnej pogodzie, ale oczywiści znów pod wiatr  i na wieczór zawijamy do małego portu Bognara. Miejsce urocze, ale zaniedbane, głownie za sprawą lokalnej społeczności rybackiej, która wyrzuca do wody wszystko, włącznie z plastikowymi workami wypchanymi śmieciami. Celem naszego kolejnego etapu jest Tropea, czyli port planowany także w pierwotnej wersji rejsu z Vieste do Ostii. Przypływamy już po ciemku, a że chcemy przed załamaniem pogody dotrzeć na Lipari, to zadowalamy się zobaczeniem miasteczka od strony wody, zatankowanie tejże (choć słodkiej) i wyjściem w morze około północy. W porcie wspólnym wysiłkiem załogi przyrządziliśmy pyszne smażone makrele, złapane przez Marcina. Rzetelność kronikarska nakazuje jednak dodać, że złapał je z kutra rybackiego stojącego w porcie.

Nocny przelot na Lipari objawił nam ukryty talent Sebastiana (newlifejs78) – sokoli wzrok i bezbłędne rozpoznawanie kolorów świateł. Z takim wsparciem wachta minęła bezproblemowo, jedynie wodolot zaskoczył nas rozwijaną prędkością  Ruch statków na wysokości cieśniny messyńskiej robi wrażenie.

Nad ranem cumujemy w Lipari, robimy zakupy i przestawiamy się na kotwicowisko, by przeczekać maestrale oraz spędzić święta. Stoimy w cieniu wyspy, dość wysokiej zresztą, jakieś 50m od brzegu, a i tak wiatromierz regularnie pokazuje 7B. Razem z nami schowało się też kilka jachtów i (ku mojemu zdziwieniu) także 3 duże statki. Czas spędzamy na odpoczynku, zwiedzaniu wyspy, robimy mniej lub bardziej uroczyste śniadanie wielkanocne i bardzo nam tam dobrze. Korzystając z trochę słabszego wiatru desantuję się pontonem do miasta, ale wrodzone lenistwo każe mi obrać kurs nie na najbliższą plażę, lecz bezpośrednio na port. Pontonem to jakieś 15 minut, ale decyzja ta okazała się niezbyt fortunna… W drodze powrotnej silnik traci dolny zakres obrotów, najprawdopodobniej ze względu na przytkaną dyszę w gaźniku. W górnym zakresie także przygasa. Męczę się pod wiatr i pod falę to na wiosłach, to znowu zyskując kilkanaście metrów na silniku. Przebycie połowy drogi zajmuje mi ok. godziny. Na szczęście sąsiad z kotwicowiska okazuje się litościwym człowiekiem, woduje swój ponton i umożliwia mi powrót na jacht. Odwdzięczyliśmy się za pomoc niezbyt szlachetnym trunkiem (z braku szlachetniejszego) i do się cieszę, że chciało mu się ruszyć.

Pod wieczór podnosimy obie kotwice i ruszamy na zachód. Rozkołys po prawie trzech dniach silnych wiatrów robi wrażenie, ale dość słaby wiatr utrudnia żeglugę pod falę. Odkładamy się na południe, licząc, że wiatr i fale znów zaczną iść w parze. Awaria pompy w kingstonie i przelewający się tenże zmuszają nas do wejścia do portu Sant’Agata di Mitello, gdzie czekamy na serwis. Następna doba mija nam na powrocie do Palermo. Chcieliśmy jeszcze zaliczyć Usticę, ale pogoda podjęła tę decyzję za nas. Ze względu na utrzymującą się jeszcze martwą falę po raz pierwszy miałem okazję płynąć baksztagiem pod falę :) .

W Palermo wchodzimy do Marina Aquasanta celem zatankowania, ale niespodzianka w postaci niezapalonych główek portu zmusza nas do prawie godzinnego oczekiwania na brzask. Marinero ze stoickim spokojem potwierdza awarię świateł i stwierdza, że już zgłosili… Stacja i tak jest nieczynna, więc tankujemy w porcie handlowym i przestawiamy się do portu macierzystego, czyli Arenelli. Port jest nieosłonięty od południa i wieje w nim dość konkretnie, ale cumowanie przebiega bez niespodzianek. Odsypiamy i żałujemy, że rejs powoli dobiega końca. Następny dzień poświęcamy na zwiedzanie Palermo i wieczorem pierwszy załogant (czyli ja) opuszcza pokład.


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 10 lis 2016, o 16:48 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 30 lis 2011, o 20:33
Posty: 2015
Podziękował : 308
Otrzymał podziękowań: 933
Uprawnienia żeglarskie: niebieskie, plastikowe, ze zdjęciem
Marcin - poszedłeś na łatwiznę ;)
Liczyłem, że Ty coś napiszesz a nie skopiujesz z sailforum relację Grzegorza...

_________________
Daniel
***** ***
"W demokracji wolno głupcom głosować, w dyktaturze wolno głupcom rządzić." Bertrand Russell
"Propaganda u ruskich jest bardzo potrzebna. bo jak im wyłączycie TV to się zorientują, że są głodni." Internet


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 10 lis 2016, o 17:51 

Dołączył(a): 2 lis 2011, o 10:26
Posty: 155
Podziękował : 25
Otrzymał podziękowań: 34
Uprawnienia żeglarskie: w szufladzie
Z moją miażdżycą mógłbym jedynie przepisać kartę rejsu. O ile przypomniałbym sobie gdzie ją położyłem...


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 8 ] 


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 45 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
[ Index Sitemap ]
Łódź motorowa | Frezowanie modeli 3D | Stocznia jachtowa | Nexo yachts | Łodzie wędkarskie Barti | Szkolenia żeglarskie i rejsy NATANGO
Olej do drewna | SAJ | Wypadki jachtów | Marek Tereszewski dookoła świata | Projektowanie graficzne


Wszystkie prawa zastrzeżone. Żaden fragment serwisu "forum.zegluj.net" ani jego archiwum
nie może być wykorzystany w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody właściciela forum.żegluj.net
Copyright © by forum.żegluj.net


Nasze forum wykorzystuje ciasteczka do przechowywania informacji o logowaniu. Ciasteczka umożliwiają automatyczne zalogowanie.
Jeżeli nie chcesz korzystać z cookies, wyłącz je w swojej przeglądarce.



POWERED_BY
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL