Dzień dwunasty
Widać już światła miasta i latarni morskiej. Do świtu jakieś 2 godziny. Po kolejnej godzinie widzimy zielone światło główki portu. Kiedy zrzucamy żagle i włączamy silnik na pokładzie pojawia się kilka rozespanych twarzy. W porcie wiatr cichnie, więc cumujemy bez kłopotów. Po wypełnieniu portowych formalności, można jeszcze się zdrzemnąć. Jest trochę za wcześnie na zwiedzanie.
Obudziłem się w samo południe. Męską część załogi znalazłem bez problemu w portowym barze. „Poranna” kawa i już procesor zaczyna taktować z podwójną prędkością. Bar ma jeszcze dwa plusy: wi-fi oraz pełnowymiarowe WC.
Szybkie śniadanie i zajęcia w podgrupach. Marcin i Grześ wbijają się w sexy sportowe stroje i biegną w dal. Grupa z Lublina też gdzieś znika. Na placu boju pozostaje tylko Tomek. Decydujemy się na krótkie odwiedziny miasteczka. Pierwszy etap wiedzie wzdłuż nadmorskiego klifu. Idąc podziwiamy rozbijające się z furią o skały fale morskie. Po dotarciu do starego portu udajemy się na plac Katedralny. Swoją nazwę zawdzięcza, jak nie trudno się domyślić, Normańskiej Katedrze której budowę zainicjowano w 1131 roku. Po obu jej stronach wznoszą się wieże-dzwonnice. Plac otoczony pięknymi zabytkowymi kamienicami tworzy niepowtarzalny klimat. Część placu zastawiona jest kawiarnianymi ogródkami. W jednym z nich usiedliśmy również my. Sącząc pyszne cafe coretto Bayleys delektujemy się atmosferką. Z góry spogląda na nas La Rocca – ufortyfikowany (prawdopodobnie w epoce bizantyjskiej) skalny monolit, służący w burzliwej przeszłości mieszkańcom Cefalu` za schronienie przed piratami wszelkiej maści. Na przełomie XII i XIII wieku wzniesiono tam zamek, którego ruiny można jeszcze zobaczyć. Ale pierwsze ślady obecności człowieka pochodzą z IX wieku przed Chrystusem – resztki odnalezionej przez archeologów pogańskiej świątyni. La Rocca jest udostępniona do zwiedzania, za symboliczną opłatą, ale trzeba się tam wdrapać. Zdecydowanie wolimy bar.
Wieczór zapowiadał się nijako, postanowiłem więc zrobić załodze małą niespodziankę – degustację tutejszych trunków. I tak padło na:
Marsalę – słodkie wino przypominające w smaku Porto, ale nie konserwowane spirytusem. Swój smak zawdzięcza bardzo późno zbieranej odmianie winogron. „Odkryte” zostało przez anglika Johna Woodhouse`a w 1773 roku, rozpowszechnione w Anglii, stało się ulubionym winem Admirała Nelsona do tego stopnia, że zaopatrywano w nie flotę Jej Królewskiej Mości.
Meloncello – słodka nalewka-krem na bazie melona, pochodząca z południa Włoch.
Moscato di Pantelleria – wino likierowe pochodzące z wyspy Pantelleria lub okolic Trapani.
W miłej atmosferze mijał czas, kiedy z mroku wyłonił się jacht i niedwuznacznie zdradzał zamiary przybicia do kei. Wybrał sobie miejsce przy naszej prawej burcie. Niezwykle przyjacielski i uczynny Maurizio udał się na pomost aby robić za muringowego. Włada czterema językami europejskimi, zawsze się dogada – szczerze mu tego zazdroszczę. Aż tu nagle Maurizio wraca ze smutną miną oznajmiając nam:
- To Niemcy. Ale bardzo niesympatyczni.
Gdyby powiedział to ktokolwiek inny, miałbym wątpliwości, ale Mauri niemieckim posługuje się na co dzień. Jeżeli mówi, że ktoś jest niesympatyczny to ja mu wierzę.
Nie rozpętaliśmy kolejnego konfliktu, ale w specyficzny sposób wyraziliśmy naszą dezaprobatę.
Do końca imprezy było miło, a rano nasi sąsiedzi nawet nas pozdrawiali. Jak mówi stare przysłowie:
muzyka łagodzi obyczaje.
Dzień trzynasty
Do końca rejsu pozostały 2 dni i ok. 60 Nm. Właśnie otrzymałem od Mimi smsa, że w prognozach od popołudnia do jutra wiatr z południowego wschodu do 40 węzłów. Zaplanowałem przelot do Portorosa, a z takim wiatrem będzie trochę trudniej. Ale mam plan. Spróbujemy płynąć blisko brzegu. Nie mając fali, jacht powinien żeglować nawet w ostrym bajdewindzie. Ponieważ w prognozach są silne szkwały, zostawię grota na drugim refie.
Śniadanie, kawa i klar do wyjścia. Około 10 oddajemy cumy i płyniemy. Do południa wiatr słabnie, kręci. Wreszcie nieco stabilniejszy wietrzyk z bajdewindu, więc próbujemy podejść pod sam brzeg. Zupełnie niezapowiedzianie bardzo silny szkwał. Jacht ostrzy. Zrzucamy genuę. To co mialo być szkwałem jest stałym wiatrem. Jacht nie reaguje na ster. Cały czas ustawia się dziobem do wiatru. Zrywa się lewy lazyjack. Dookoła białe grzywy na szczęście małych fal, woda sprawia wrażenie wściekłej. Wiatr zrywa jej płaty i wrzuca nam na pokład. Cały jestem mokry. Wiatr jeszcze tężeje. Wysyłam załogę pod pokład, bo nie chcę, żeby ktoś znalazł się za burtą. Jacht przechyla się ostrząc, by po wytraceniu prędkości odzyskać na chwilę sterowność i po nabraniu prędkości ponownie ostrzy. Zaraz, zaraz. Co to było? Odkręcam głowę i teraz słyszę to wyraźnie:
ryk wiatru. Do tej pory znałem to tylko z opowieści. Kurcze, kurcze...
Próbuję ustawić jacht w baksztagu, ale jak tylko nabiera prędkości ponownie ostrzy. Zmagamy się już chyba ze dwadzieścia minut. A odrobina foka nie pomogłaby nieco? Po chwili, wdzięczny załodze jak nie wiem co, ustawiam jacht w baksztagu i niesie nas prosto na Capo Orlando. Płynąc z wiatrem nie ma już odczucia tak silnego wiatru. I po kilkunastu minutach żeglugi, ku naszemu zdziwieniu, wiatr wyraźnie traci na sile. Jeszcze kilka minut i stoimy, a słaby wietrzyk wieje nam prosto w nos. Mój T-shirt zdążył już wyschnąć. Co jest grane? Wysilam szare komórki, chyba zaczynam rozumieć. Południowy wiatr spływa górskimi dolinami, podobnie jak Bora w Chorwacji. I mimo, że nasz wiatromierz ze stoickim spokojem pokazuje 2B, to wiatr ten potrafi spływać z prędkością do 55 Nm. To dlatego daliśmy się zaskoczyć. Osłaniała nas góra, a w momencie kiedy zza niej wypłynęliśmy, wpadliśmy w strumień wiatru.
Zwijamy lazyjack`a, wybieramy pierwszy ref i w prowizoryczną kieszeń wciskamy niepracującą część grota. Ogarniamy pokład, teraz pełen różnorakich latających owadów. Jesteśmy dla nich Arką Noego. Gdy już sobie odpoczną, a wiatr osłabnie pofruną w kierunku brzegu.
Postanawiamy wykorzystać te spływy silnego wiatru. Za sterem staje Tomek. Zbliżamy się do kolejnej doliny i...znowu to samo. Jacht ostrzy i nie chce słuchać się steru. Powiększamy odrobinę foka i jest dużo lepiej. Zaczyna się piękna żegluga z prędkością 9-ciu węzłów. Przed następną doliną do steru staje Marcin. Kiedy osiąga 9,2 węzła jest szczęśliwy.
Późnym popołudniem kończą się doliny a do przylądka mamy jeszcze około godziny. Właśnie zbliżamy się do podwodnego rurociągu, na końcu którego na mapach zaznaczona jest żółta boja. Ale na powierzchni wody nie ma nic. Przechodzę na dziób, i w świetle słońca widzę żółtą metalową boję metr pod powierzchnią wody, jakieś 2 metry od naszej burty. Szybko docierają do mnie ewentualne konsekwencje takiego spotkania i dziękuję Bogu za te 2 metry marginesu.
Zachód słońca zastaje nas za Capo Orlando, a wiatr cichnie. Wygląda na to, że kataryna wróci do łask. Ale w zatoce Patti zapowiadany wiatr przypomina o sobie. Wieje prosto w twarz, a my chcemy do portu. Halsówka to ostatnia rzecz o jakiej teraz marzę. Im bliżej portu tym silniej dmucha. Wreszcie główki portu. Wywołuję marinę przez radio, ale ta milczy jak zaklęta. Rozumiem - jest po 23-ciej. Wpłyniemy niezapowiedziani. Szkwały są naprawdę silne, więc dziękuję Kokosowi za dotychczasowe sterowanie, ale w wąskie główki portu wolę wejść sam. Wystarczy jeden mocny szkwał żeby zaleźć się na falochronie. Mam trochę szczęścia, bo wąskie gardło portu przechodzę przy stałym wietrze. Gdy otwiera się przed nami marina , pojawia się również bosman i pokazuje nam miejsce do zacumowania. Zmniejszam troszkę obroty silnika, by rozejrzeć się po marinie. Po prawej rząd jachtów a na samym końcu za rufą wolne miejsce, które wskazuje bosman. Potem stacja benzynowa, a za nią jeszcze mnóstwo miejsca z pomostami. Nie chcę stawać gdzie mi wskazano, bo wieje dość mocno a musielibyśmy ustawić się burtą do tego silnego wiatru. I w tym momencie uderza (to dobre słowo) szkwał. Jacht odpada o jakieś 60 stopni od kursu, i bokiem do wiatru jest niesiony w kierunku kamiennego falochronu. Rzut oka przed dziób ile mam miejsca, następnie wbijam w podłogę manetkę gazu i ciasno wykręcam w kierunku pirsu stacji benzynowej. Zmniejszam obroty, po czym kładę się prawą burtą na stacyjnych odbijaczach, a załoga sprawnie zakłada cumy. Bosman patrzy na wszystko co zaszło i rzuca: „Do jutra stoicie tu”.
Dzień czternasty
Marina Portorosa to śmiała inwestycja. Oprócz portu znajdują się tu domki szeregowe zbudowane wokół basenu portowego, hotel i centrum handlowe. Problem dla żeglarzy, którzy czarterują jachty, polega na tym, że wszędzie mają daleko. Aby uzupełnić jachtowe zapasy, czy kupić chociaż papierosy trzeba obejść cały obiekt a zajmuje to około 20 minut. Jedyny pozytyw jaki znaleźliśmy jest taki, że zakupy zrobione w centrum handlowym znajdującym się naprzeciwko bramy wjazdowej, są dostarczane na jacht. Pomyślcie chwilę o wymianie załogi w takim miejscu. Dworzec kolejowy znajduje się ponad 3 kilometry od bramy wjazdowej. W czasie sezonu letniego komunikacja z mariną wygląda nieco lepiej (mam na myśli autobusy), ale po 15 września zamiera wszelka forma aktywności, chociaż żeglować można praktycznie do grudnia. Jest jeszcze jeden plus naszej mariny, chociaż to taki plus z minusem: są prysznice – 3 (trzy) męskie i 1 (jeden) damski. Przy takiej inwestycji mogli się bardziej wysilić. Za to jest wi-fi. Zresztą to już standard we wszystkich portach południowych Włoch: wi-fi i prowizoryczny węzeł sanitarny.
Obudziwszy się rano, stwierdziłem, iż przez noc wiatr wcale nie zelżał. Na szczęście do przepłynięcia w linii prostej mamy jedynie 15 Nm. Damy radę. Najpierw toaleta, śniadanie, poranna kawusia w barze i chyc na wodę. Oddając cumy wyczekuję przerwy między szkwałami, i kiedy taka się pojawia rzucamy sznurki i wykręcamy oberka rufą do wiatru. Wiatr, widząc, że jesteśmy czujni, odpuszcza i bez utrudniania pozwala nam opuścić port. A za główkami niespodzianka – flauta. Stawiamy więc oba żagle i czekamy aż przywieje. Przepłynąwszy jakieś dwie mile zaczyna wiać stały wiatr, a im dalej od portu tym mocniejszy. Na nasz pokładowy wiatromierz nikt już nie patrzy. I tak wiemy co pokazuje. Po chwili genuę zamieniamy na foka i do przylądka Milazzo cieszymy się żeglowaniem. A za przylądkiem znów cisza. Zrzucamy więc żagle, odpalamy katarynę i płyniemy do portu. Jednak wchodząc do zatoki rozwiewa się ponownie choć w mordę. Wówczas pojawia się przede mną Marcin i pyta:
- Stawiamy żagle?
- Jak Wam się chce? - odpowiadam pytaniem na pytanie.
I wiecie co? Chciało im się. Niekorzystny hals wypchnął nas z zatoki, ale pozwolił nabrać sporo wysokości tak, że po zwrocie celowaliśmy w rafinerię. W połowie drogi wiatr wykręcił na południowy zmuszając nas do odpadania, ale teraz celowaliśmy w portowy falochron. Spodziewałem się mozolnej halsówki, a tu niespodzianka: po dwóch halsach jesteśmy na przedporciu. I to jeszcze za dnia. Żagle precz, a po kwadransie cumujemy w marinie. Nie zdążyłem jeszcze wyłączyć silnika, a już na pomoście widzę dwa bagaże. W tym samym momencie widzę Marcina w stroju wyjściowym jak ściska mi łapę, zadowolony, że zdąży na samolot. Wykonujemy tradycyjnego „niedźwiedzia” i...już nie możemy doczekać się kolejnego spotkania. Pożegnaniom nie było końca. Ale zdążył.
Jutro przyjdzie nam zdać jacht i się pożegnać. Nie lubię pożegnań. Koniec.
Kilka statystyk:
godziny ogólnie - 149
na żaglach - 77
na silniku - 72
ilość Nm - 654
max. siła wiatru - 2B