��Żeby doba była za krótka� �Być żeglarzem to być uczciwym i prawym człowiekiem; kochać wodę, kochać ludzi, zwierzęta. To być upartym, konsekwentnym i koleżeńskim. To mieć "niezłego hopla". Dobrego; takiego, którego można i trzeba zaszczepić swojemu dziecku. Otóż być żeglarzem - to niekoniecznie mieć wspaniały jacht, żeglować po wielkich wodach. Czasem wystarczy żeglować w marzeniach. Wiem to wszystko, bo mam kilku przyjaciół, którzy sš takimi wła�nie żeglarzami. Bo sam przez szereg lat także byłem takim "suchym żeglarzem". Od zawsze marzyłem o własnej łódce, ale było to marzenie bardzo odległe, wręcz nierealne. A jednak - chcieć to moc! Jak to zrobić? Jak to zrobić ledwo wišżšc koniec z końcem? Żyjšc od wypłaty do wypłaty? To proste - trzeba mieć hopla! No, może poza tym co� jeszcze. Po pierwsze: mieć takich wspaniałych rodziców, którzy sami cienko przędšc, potrafili zawsze znale�ć dla mnie chwilę czasu. Zarazić mnie zainteresowaniem do przyrody, do czynnego wypoczynku na wodzie. Był więc najpierw stary wojskowy - kupiony gdzie� z demobilu ponton. Potem drewniany kajak, który wspólnie z ojcem wyremontowali�my. Potem wielka wiosłowa łód�. Nazywali�my jš krypš - bo była ciężka, wielka i powolna. Ale ta nazwa w naszych uszach brzmiała zawsze wręcz pieszczotliwie. Na "krypie" - o ile pozwalała pogoda - spędzało się całe niedziele. Na krypie się jadło, grało w karty, opalało. Były kšpiele, zabawy, żarty i to było piękne. A kiedy już na zbutwiałe deski poszycia i dna nie pomagała nawet smoła zamienili�my krypę na Cadeta. Oj - to już było prawdziwe pływanie. Cišgnšc szoty maleńkiego foka - w wyobra�ni operowało się kliwrami wielkiego żaglowca na �rodku oceanu. A pó�niej były "złote lata PRL-owskie". I co by nie mówić - dla amatorskiego żeglowania były to dobre lata. kluby były wyposażone w sprzęt. Kto tylko chciał mógł żeglować za darmo. Za odrobinę pracy przy sprzęcie. Pływało się więc na omegach, na FD, orionie, skiperze itd. A pó�niej przyszedł wiek dorosły. Praca, rodzina, obowišzki... Przeprowadzka w bardzo "suche" rejony. I jedno pozostało niezmienne: chroniczna miło�ć do wody i chroniczny brak gotówki. W swoim byłym klubie za grosiki kupiłem zdezelowanego finna. Mimo braku czasu (minęły już lata gdy pracowało się po 8 godzin) zawsze udało się wyrwać małš chwilę dla łódki. Mój syn - Hubert - dorósł już do wieku w którym już potrafił dreptać wokół mnie, dopingujšc do pracy i zasypujšc tysišcami pytań. No i wreszcie było uroczyste wodowanie, chrzciny i pierwsze pływanie. Pogoda była fatalna. Zimno, mżawka i wiatr jak sto diabłów. Ale pływanie musiało się odbyć. No i odbyło się. Hubert koniecznie chciał także spróbować tego, o czym do tej pory tylko słuchał i co sobie wyobrażał. A moja żona? Do tego dnia - "szczur lšdowy" powiedziała: "...je�li moje dziecko ma utonšć - to ze mnš..." A po powrocie z wody: "...wiesz - to było nawet niezłe..." No i takie było to nasze pływanie na finnie we trójkę - niewygodne i niebezpieczne - ale było. Pewnego dnia, na czyim� podwórku, pod płotem dojrzałem co�, co przy odrobinie wyobra�ni mogło przypominać skorupę jachtu. To był zaczęty przez kogo� kadłub 6-metrowego jachtu, porzucony przed wieloma laty z niewiadomych przyczyn. Przez następnych kilka dni nie potrafiłem my�leć o niczym innym, jak tylko o zdobyciu tego "skarbu". Odnalazłem wła�ciciela i za "psie pienišdze" kupiłem ów wspaniały jacht. Niektórzy na widok "tego czego�" kręcili głowami, inni pukali się w czoło, ale ja wiedziałem swoje. I Hubert też. Gdy przywiozłem "toto" na przyczepce do domu, wybiegł z wypiekami na twarzy piszczšc z rado�ci. Biegał wkoło: "to nasz prawdziwy jacht!!!". I to sš chwile, dla których warto żyć. Finna udało się sprzedać. Nie za pienišdze - za maszt, bom, żywice, maty szklane i inne bezcenne skarby. No i zaczęła się robota. Hangarem była folia po pomidorach, więc możecie sobie wyobrazić jak wyglšdało laminowanie wewnštrz kadłuba, przy temperaturze na zewnštrz około 250C. Tego się nie da opisać. I tak codziennie, po pracy, do 1-2 w nocy. Hubert pomagał mi bardzo, głównie duchowo, ale to też ogromna pomoc. A żona? Wiecie jak to jest. Chwała jej za nieprzeszkadzanie! Chociaż przyznać trzeba, że często popierała nasze zapędy, głównie chyba ze względu na pożyteczne zainteresowania syna. Domy�lam się że kto�, kto to czyta pomy�li sobie - "Pewno, tak to można. Cwaniak jeden - ma czas, ma kasę, spokój to może my�leć o przyjemno�ciach.". Kto chce niechaj wierzy, kto nie chce .... może się to wyda nieprawdopodobne, ale pracuję po 10-12 godzin dziennie, bez wolnych sobót. Zarabiam �rednio. �rednio w naszym regionie, bo względem stolicy �miesznie mało. Oprócz jachtu mam sto tysięcy innych zajęć. Praca, dom, jego remonty, ulepszenia, ogród, cišgłe naprawy starego samochodu, budowa modeli z synem i wycieczki z rodzinš za miasto, na ryby, nad rzekę, do jaskiń, malowanie obrazów. Można by wymieniać dalej. Te obrazy to też pasja. Maluję od zawsze i wszystko. Ostatnio najczę�ciej morze - obiekt marzeń. To wszystko jest cholernie potrzebne, żeby nie zmarnować tych kilkudziesięciu lat. Potrzebne mi - żeby żyć i Hubertowi - żeby będšc w moim wieku nie żałował i nie zazdro�cił innym, i żeby był kim�. I nie jest to nic niezwykłego. To jest normalne i prawidłowe. Bo tak ma być - żeby doba była za krótka. Żeby szkoda było czasu na spanie. Żeby cieszyć się każdym nowym dniem, oczekiwać go z coraz nowymi pomysłami i planami. Nawet takimi, które wydajš się kompletnie nierealne. Tadeusz Posmyk
Ostatnio edytowano 21 sty 2009, o 10:48 przez tadeusz posmyk, łącznie edytowano 1 raz
|