Etap 3 Ciąg dalszy ciągu dalszego
Z niedowierzaniem patrzymy za rufę. Czy to wszystko, co działo się jeszcze kilkanaście minut wcześniej, to aby na pewno prawda? Tu wieje mocno, ale fala niewysoka, bezan już nie utrudnia trzymania pełnego kursu. Tam też, pomimo widocznych wielkich białych grzyw, jakby spokojniej. To może jednak spróbować wrócić? Znaleźć cichą zatoczkę, założyć ostatni ref na grocie, precz wyrzucić bezana i ponowić próbę? Mądre to nie jest, ale jako się rzekło człowiek głupi i już. Tylko trochę mu się polepszy i już chojrak wyłazi ze środka. Tym razem jednak wiem, że tego wewnętrznego idioty posłuchać nie wolno. Nic nie mogłoby uzasadnić powrotu w ten kipisz, chyba tylko ucieczka z jeszcze większego. A tu na szczęście mniejszy, dużo mniejszy. Przynajmniej na zewnątrz. Bo w środku – masakra. Materace powypadały z koi, dziennik zjechał z nawigacyjnego i leży pod zejściówką, przetwornica odpadła z mocowania i dynda na kablu wpiętym w gniazdko. Przeciwsłoneczne, szpanerskie okularki, drogie jak diabli, straszą czeluścią pustego oczodołu, urwane zawiasy wbiły się pod drzwi do kingstona. Wszystko było zasztauowane, ale jak widać – za kiepsko na takie dzikie wstrząsy. Jedziemy więc lizać rany do oddalonego o godzinkę schronienia – porciku rybackiego Raudeberg.
Kilka godzin snu i wyruszamy na podbój Stadu po raz wtóry. Bogatsi o bolesne doświadczenie i przeczytany, cytowany już wcześniej fragment locji, stawiamy grota na ostatnim refie. Bezana nie stawiamy wcale. Po prawdzie należałoby postawić sztormowe, ale widać, że norweskie prognozy zaczynają się sprawdzać – w porciku dużo spokojniej niż wczoraj. Jest też jedna zmiana – bambusowe tyki służące do odpychania lodu, dotychczas stojące przy wantach, przywiązałem wzdłuż pokładu razem ze spinaker bomem. Tyki do want wiązane były od zawsze – w dwóch wyprawach na Spitsbergen, jednej na Grenlandię. Przetrwały w tej pozycji nawet wywrotkę pod Wyspami Owczymi, wczoraj nie dały rady. Dobrze, że dolne mocowania nie puściły.
Tak więc idziemy gotowi na nowo podjąć walkę z twardym przeciwnikiem. Stad pięknie wygląda na tle roziskrzonej wody, ale nie dowierzam już dziadowi i bacznie go obserwuję. Wiatr rzeczywiście jakby trochę słabszy, nad przylądkiem tworzą się jakieś pasemka, ale mniejsze niż jeszcze kilka godzin temu. Doszliśmy już do miejsca dramatycznego odwrotu, fala spora i porywy tęgie, ale gdzie temu do wczorajszej zadymy. Momentami żałuję, że żagla za mało, ale świeże wspomnienia stopują nierozważne zamiary. Im dalej w morze, tym trudniej – fala rozhuśtana, wiatr 35 węzłów, za to prawie równy, szkwałów niewiele, trochę powyżej 40. Płyniemy mozolnie, ostro do wiatru, wolniutko wychylamy się poza półwysep. Dmie z góry, wzdłuż brzegu, trzeba wywalić długi hals w morze. Godzina – mało, dwie – mało, wreszcie zwrot. Idziemy z powrotem na Stad. Nie da się go opłynąć do jasnej cholery? Jeszcze raz wracamy na prawy hals, godzina powinna wystarczyć. Od jakiegoś czasu pomagamy silnikiem, trzeba ten pieroński pagór wreszcie objechać! Z portu wyszliśmy o ósmej, teraz już piętnasta – od wyjścia z Maloy minęła doba… Norwegowie od dawna planują wyrżnięcie u podstawy półwyspu kanału, którym jachty mogłyby przejść na północ, bez potrzeby opływania tego diabelskiego miejsca. Nie planować, tylko robić – zwrot inwestycji gwarantowany!
Po opłynięciu Stadu szybko skryliśmy się za pierwsze wysepki, mając w zamiarze iść na północ pod osłoną brzegów. Znów powróciły rozważania o piątkowym wyjściu w rejs Może dlatego było tak ciężko ? Teraz jednak płynęliśmy w pełnym słońcu, ciesząc się krótkimi chwilami bez silnika, kiedy kurs inny niż północny pozwalał na postawienie większej powierzchni żagla. Skracając drogę do kolejnego fiordu, przeszliśmy po kilkumetrowych płyciznach małych wysepek. Lawirowanie w wąskich przejściach na żaglach byłoby mało rozsądne, zrzuciwszy je więc, powróciliśmy do silnika, choć jego chwilowy brak nikomu nie przeszkadzał. Terkotał więc znów miarowo, sternik kręcił kołem pokonując zakręty jak na torze kartingowym, ja kontrolowałem precyzyjnie wyznaczony kurs pomiędzy pławami, tykami, skałami i kamulcami. Już wyszliśmy z tej matni na głębszą wodę, gdy nagle poczułem ostry zapach gorącego silnika. W tym samym momencie Jurek krzyknął od steru – sto dziesięć stopni na wskaźniku ! Silnik stop – nie ma chłodzenia, pewnie algi zatkały wlot. Oglądam rury i zawory – jest ok. A więc pompa! Stawiamy genuę, rzut oka na mapę – pójdziemy do jakiegoś porciku po drugiej stronie fiordu. To Larsnes na wyspie Gorskoya. Wiatr za osłoną brzegu ucichł zupełnie , telepiemy się milę od portu, żagle oklapły, silnik stoi, czasu nie mamy, zapasowej pompy też. Kto wymyślił wychodzenie w piątek????
Porcik malutki i płyciutki, nie ma gdzie stanąć. Obok duży, ogrodzony pirs, a przy nim kilkudziesięciometrowy statek w remoncie. Dziwne zestawienie. Cumujemy przy burcie jachtu, który przycupnął na skraju pirsu za siatką. Żywego ducha na jachcie, statku, nigdzie. W małej stoczni też nikogo - dziś przecież niedziela. Demontuję pompę, ktoś przełazi przez siatkę. Wraca z wiadomościami – tam wszystko otwarte, są narzędzia i polskie napisy w jadalni. No to żyjemy, przecież rodacy pomogą! Z drugiej strony, na takim zadupiu taka stocznia i to jeszcze z Polakami – trzeba mieć szczęście! Więc jak z tym piątkiem? Tymczasem rozkręcam pompę i stwierdzam, że propeller boczną krawędzią wyżłobił koryto w gładzi obudowy, którym woda ucieka z powrotem, nie dając się przepchać we właściwym kierunku. Sam wirnik wydaje się być dobry. Z wielu niedorzecznych rozwiązań cisnących się do głowy wybieramy najprostsze – obrócić pokrywę pompy, zewnętrzną powierzchnią do środka. Składam do kupy, odpalamy silnik ; działa! Woda wali rurą aż miło. Widmo spóźnienia znów zostało odsunięte. Na jak długo ? Wychodzimy bez zbędnej zwłoki, nawet listu do rodaków zapominamy zostawić. Nigdy się nie dowiedzą jakie mieli odwiedziny. Nadrabiamy stracony czas przemykając wzdłuż fiordów i wysepek. Wiatr duje, jak duł, ale idziemy do przodu, a jakżeby inaczej – na silniku. Od czasu do czasu zmuszeni jesteśmy wychylić się na otwartą przestrzeń i wtedy morze przypomina o sobie przeciwnym wiatrem i falą. Mozolnie zdobywamy milę za milą, silnik nie stygnie. Nawet nie próbujemy halsować – na to już dawno nie ma czasu, jedyna szansa na to, aby zdążyć, to parcie najkrótszą drogą na północ. Więc przemy czasem pięć węzłów, a czasem półtora. W jakimś ciasnym przejściu przyklejamy się prawie do stromej góry, kiedy zza zakrętu wypada wycieczkowiec Hurtigruten i mija nas z wielką prędkością. Za kilka minut znika za skałami kolejnej wyspy. My walczymy z wiatrem i prądem, dryfu ze trzydzieści stopni. Pozycję statku za wyspą osiągniemy po trzech godzinach. Naprawdę nic nie znaczy nasza łupina dla tej potęgi wiatru i wody, nic.
Z tej uporczywej walki z przeciwnościami pozostaje tylko garść wspomnień o nieco ciekawszym zabarwieniu : trzygodzinny postój w kolorowym Alesund , jazda z prądem pod mostem na podobno najpiękniejszej drodze Europy i krótkie odwiedziny w Kristiansund. Stajemy jeszcze w małej marince Vingwagen na krótki śniadanie i to wszystko. Jaka szkoda, że nie ma czasu powłóczyć się po okolicznych dziuplach, fiordach i zatokach. Patrzymy więc tylko na brzegi przesuwające się wzdłuż burt, zielone i wyniosłe. Kiedyś trzeba tu wrócić, jest pięknie. Życia nie starczy na te wszystkie miejsca, których człowiek nawet nie dotknął, za krótkie psiakość, za krótkie. Może rację mają ci, którzy w tydzień robią sto mil ciesząc się każdym porcikiem, knajpką i lasem i górką ? Odrobimy kiedyś w Chorwacji, a teraz byle dalej, dalej, dalej, dalej, dalej. Zakołysał się horyzont… Znowu chwila otwartej wody, już chyba ostatnia. Potem kawałek fiordu jeszcze pod wiatr i na koniec - wprost nie możemy uwierzyć - zakręt w prawo , duuuży zakręt w prawo, tak duży, że północny wiatr już nie jest w stanie go wyrobić – musiałby chyba wiać pod siebie, żeby wiał i pod nas. Więc – silnik stop! Piszę to w dzienniku wielkimi na pół strony literami, bo doprawdy trudno uwierzyć po tygodniu przebijania się pod prąd i wiatr, że jest to najprawdziwsza prawda, a nie pobożne życzenie. A więc ostatnie piętnaście mil z wiatrem z rufy, na połówce gieni, przy akompaniamencie wiatru świszczącego w wantach. Dla nas to słodka muzyka, najpiękniejsze dźwięki nie tłumione jednostajnym mechanicznym rechotem. Ale są i plusy ujemne – oto gonią nas zwały czarnych, gradowych chmur, jak nic lunie z nich tęgo, pytanie tylko, kiedy. Nie chcemy zmoknąć, ale cóż to znaczy, skoro już widać cel tej szarpaniny – Trondheim odległe o ostatnie pięć mil, jeszcze lśni w słońcu, aby za chwilę pogrążyć się w szarym tumanie. Jest dwudziesta, za kilkanaście godzin przekazać trzeba jacht kolejnej załodze. A więc zdążyliśmy, choć jeszcze wczoraj telefonowałem do Mariana, aby na wszelki wypadek szukał sobie dogodnego połączenia z jakimś wcześniejszym porcikiem, gdyby nas przystawiło w końcowej fazie. Trzymałem go w niepewności aż do tej pory, ale teraz wybieram numer i słyszę : - Gdzie jesteś, pewnie nie zdążysz ? W Trondheim zadyma i zaczyna lać. – A co , pewnie chciałbyś zobaczyć Rzeszowiaka, pytam poprzez pierwsze grube krople deszczu, który właśnie nas dopadł. - To popatrz w kierunku wody, gdzieś w okolicy główek!
Zwijamy genuę , silnik po krótkiej przerwie znów zaczyna gadać, plunął wodą przy starcie, teraz żwawo bierze się do roboty. Tak jak i my, cieszy się pewnie, że trochę odpocznie. Ostatnia portowa prosta, ciasny zakręt i już widzę machające sylwetki kierujące nas pod paliwowy pomost. Deszcz zacina zajadle, wiatr dociska wściekle do pomostu, wciskamy wszystkie odbijacze. Koniec! Szczęśliwy koniec trudnego rejsu. A więc piątek nie taki zły, żyjemy, jacht cały, długa droga za nami, mamy czas na spanie i spotkanie z kolejną załogą. - No cześć, myślałem, że nie zdążycie, ale co jest z silnikiem, nie wyrzuca wody? - Jak nie wyrzuca. Pięć minut temu go paliłem i wyrzucał , nie rób ze mnie na koniec jelenia. Palimy. Nie wyrzuca. Nie wierzę. No tak, piątek - może nie wyrzucać. Tylko dlaczego, skoro wyrzucał przez kilka dni po naprawie i teraz przed portem też. Potem, fakt, przez te ostatnie kilkanaście minut, nie było już kiedy sprawdzać. Trochę mi głupio – ja kończę, a oni mają przed sobą tyle samo, prognozy nic nie lepsze. Jak oddam Marianowi jacht? Bez silnika nie pojedzie. - Na razie pogadajmy, jak pójdziecie, to rozedrę to cholerstwo jeszcze raz, teraz spokój. Poszli. Rozdarłem. Wewnętrzna powierzchnia pokrywy, do niedawna jeszcze zewnętrzna, lekko podtarta, ale gładka. Wyjmuję wirnik i sprawdzam – ma lekkie wżery i zęby trochę odkształcone. I jeden większy ubytek. A więc to! Wymieniam wirnik na nowy, jestem pewien, że będzie chodził. Ale złożę dopiero jutro, jak przyjdą. Niech sami zobaczą, że jest ok., ta pewność jest im niezbędnie potrzebna. Nazajutrz przyszła cała załoga, razem złożyliśmy pompę i odpalono silnik. Rzygnął wodą jak za młodzieńczych czasów. Popłyną więc spokojnie, choć też pod wiatr i falę. Nawet wykąpać się nie zdążyłem. Łapy brudne, torba upchana byle jak, żegnam się w przelocie i gonię resztę, która już dawno wyszła na przystanek. Brakowałoby tylko spóźnić się na samolot. Ot, konsekwencje wychodzenia w piątek! Nic to. Raz spróbowane, przeżyte. Jeśli znów kiedyś będzie trzeba, to wyjdę w piątek bez żadnych uprzedzeń. Najwyżej się pomęczę. Za to podwójnie się przygotuję. Taka piątkowa nauka.
_________________ Bogdan
|