Forum Żeglarskie

Zarejestruj | Zaloguj

Teraz jest 23 kwi 2024, o 08:51




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 20 ] 
Autor Wiadomość
PostNapisane: 1 sie 2016, o 19:53 

Dołączył(a): 9 gru 2010, o 09:09
Posty: 180
Podziękował : 0
Otrzymał podziękowań: 205
Uprawnienia żeglarskie: posiadam
Etap 3
Skagen – Trondheim

Na początek, jak zwykle - niespodzianka. Bus zatrzymuje się raniutko przy wejściu na keję, przy której stoi zacumowany Rzeszowiak. Wyskakuję, żeby znaleźć odpowiednie miejsce na złożenie tobołków. Port jest uśpiony, nawet mewom nie chce się jeszcze piszczeć, stoją w grupkach i niechętnie łypią oczkami w moim kierunku. Kierowca otworzył drzwi od swojej strony i ziewa szeroko przeciągając się po długotrwałym siedzeniu przed kierownicą. Patrzę w stronę nieruchomego jachtu, witając się po miesięcznej rozłące. Znów popłyniemy!!!

Sielankę przerywa trzask zamykanych drzwi osobowego samochodu, który nagle zatrzymał się przy naszym busie. Widzę jakąś kobietę nerwowo coś krzyczącą do nic nie rozumiejącego kierowcy. Zdziwiony chłop patrzy na wydzierającą się babę, z trudem próbując przestawić się z dopiero co włączonego trybu stand by na podstawowe on. Słucham machinalnie, pewnie piekli się , że tu nie wolno stawać. Ale groźba wezwania policji trochę mnie elektryzuje. Przykładam się lepiej i koncypuję, że czepia się biedaka, jakoby codziennie tutaj zaczajał się na nią w swoim busie, a potem follow me i jej car. No nie, jakaś rąbnięta Dunka z pewnym niedosytem kobiecości chyba nie zakłóci planowanego startu, bo czasu jak zwykle – mało.

Po wymustrowaniu poprzedników i załadowaniu prowiantu jesteśmy gotowi. Najdziwniejsza załoga, jaka pływała na Rzeszowiaku w komplecie – ja i Adaś przynajmniej udajemy, że rozumiemy na czym polega pływanie, ale dwie dojrzałe niewiasty , w tym jedna w towarzystwie nieletniego syna, nie ukrywają, że jacht widzą po raz pierwszy w życiu. Podobnie Jurek, który dołączył na dwa dni przed startem. Nie mają pojęcia o morskiej chorobie, ale zdecydowali się płynąć bez chwili wahania. Ich optymizm dodaje skrzydeł, za to młody zwinął się w sobie. Widać, że jest tu za karę i współpracować nie zamierza. Ano, spróbujemy dać radę!

Bez zbędnej zwłoki żegnamy się więc z poprzednią załogą. W środek tej uroczystości wdziera się nagle kobiecy jazgot i ze zgrozą poznaję, że stuknięta Dunka wróciła, tym razem w towarzystwie jakiegoś mężczyzny.
Policja , przemyka mi przez głowę i to tajna , już popłynęliśmyi…
Facet przedziera się przez gęstwinę słów kobiety i pyta, czy to my przyjechaliśmy białym busem. Potwierdzam , ale oczami wyobraźni widzę już, jak rzucają mnie w kąt aresztu śledczego. Jak ja im wytłumaczę, że nasz chłop pojechał gdzieś na parking wykręcić wymaganą pauzę, a baba krejzi być musi , bo to co mówi, zahacza o paranoję. Ja Polak, ona Dunka ,policjant Dunek , to czyja racja będzie ?
Widzę jednak , że gość grzecznie mówi. W którymś momencie „my wife” padło i że my don’t follow ją , nieprawdaż ?
Więc to mąż , nie policjant! Patrząc głęboko w oczy żonie, wyjaśniam mu , że to okropna pomyłka, a podejrzany szofer pierwszy raz w życiu przebywa w Skagen i to dopiero od niecałej godziny. My żeglarze, naród spokojny i cichy , a celem naszym bujanie w przestworzach, nie zaś mącenie życia spokojnym mieszkańcom..

Napięcie odpłynęło. Mąż zabrał wyraźnie uspokojoną żonę do samochodu, a my, trochę skonsternowani, pięknie odbiliśmy od kei. Żegnani życzeniami rodaków i ciekawymi spojrzeniami licznie już zgromadzonych gapiów, zrobiliśmy rundę wokół portowego basenu. Po minięciu główek jacht zaczął się miarowo kołysać prując coraz bardziej odczuwalny rozkołys długiej, spokojnej fali. Omijając szerokim łukiem zdradliwe płycizny piaszczystej łachy, długim warkoczem wychodzącej w morze, od razu wzięliśmy kurs na Kristiansand, cel pierwszego postoju. Skagerrak, łagodny nieczęstym spokojem, witał nas dostojnie. Przecięliśmy wyraźną granicę dwóch rodzajów wód – jaśniejszej od strony Morza Północnego i ciemnej od strony Bałtyku.

Tak więc start nastąpił , a meta w Trondheim, bardzo jeszcze odległa, zaczęła się przybliżać z każdą przepłyniętą milą. Właściwie Trondheim to też tylko przystanek, Longyearbyen też w jakimś sensie półmetek. Co się wydarzy po drodze, gdzie będziemy i kiedy – na te pytania czas odpowie po trochu, w miarę swego upływu. Każdy rejs to niewiadoma , tajemnica, której odkrywanie stanowi cel sam w sobie, dla której po raz kolejny opuszczamy bezpieczny port poukładanych spraw. Być może nasze wyjście da ukojenie również pani ze Skagen, dla której kierowca polskiego busa stanowił nie wiadomo dlaczego istotne zagrożenie. Kto wie…

_________________
Bogdan



Za ten post autor Bogdan Bednarz otrzymał podziękowania - 9: Juras, martin40, mdados, Milena, Moroszka, nauaag, Nicram, PilotR, Zielony Tygrys
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 4 sie 2016, o 01:02 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 7 kwi 2010, o 22:07
Posty: 3015
Podziękował : 66
Otrzymał podziękowań: 451
Uprawnienia żeglarskie: Jachtowy Sternik Mazurski
Jak zwykle bezbłędnie :) :yellow:

_________________
Olek Kwaśniewski


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 4 sie 2016, o 20:26 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 8 mar 2012, o 08:33
Posty: 1894
Lokalizacja: Gdynia
Podziękował : 150
Otrzymał podziękowań: 279
Uprawnienia żeglarskie: wszystkie potrzebne
Bogdan Bednarz napisał(a):
a baba krejzi być musi


:rotfl:


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 6 wrz 2016, o 18:16 

Dołączył(a): 9 gru 2010, o 09:09
Posty: 180
Podziękował : 0
Otrzymał podziękowań: 205
Uprawnienia żeglarskie: posiadam
Etap 3 cd
Wychodzić w piątek czy nie ?

Ponoć żeglarskich przesądów jest wiele. Ja znam kilka, ale do tej pory twardo trzymałem się tylko dwóch. Pierwszy : „nie gwizdać na jachcie” wykuł się samoistnie. Ilekroć ktoś zaczął gwizdać, zaraz coś się spieprzyło. Więc gwizdać nie wolno nie z żeglarskiej tradycji, ale dla świętego spokoju. Tego pilnuję i drę się przy najmniejszej próbie dmuchania z zamiarem dźwiękowym. Taka fanaberia, ale sprawdza się; nie ma gwizdania – nie ma problemów. Pilnowałem jeszcze tradycji nierozpoczynania rejsu w piątek. W czasach żaglowców podobno tak było - nie trzeba więc kusić losu. Inna sprawa, że dość łatwo się to trzymało – rejsy planowane wcześniej, czarterowanie przeważnie od soboty, a od bidy wyjście kilka minut po północy. I super.

Ale teraz inaczej; patrzę w kalendarz – wymiana załóg wypada w piątek. Sam to zaplanowałem skracając kilka etapów do absolutnego minimum, żeby jakoś całość sezonu zamknąć. Skróciłem więc też etapy do i ze Skagen, patrząc tylko na daty. Na kilka dni przed wyjazdem wreszcie dotarło – jacht przejmujemy w piątek. Zawsze było o północy, ale teraz , ze względu na połączenia samolotowe – w południe. A tu trasa długaśna , czas skrócony do absolutnego minimum. I co, czekać dwanaście godzin?

Przed wyjazdem ostanie prognozy – wiatr kilka dni taki sobie, ale potem cały czas duje i to niezmiennie – z północy. Więc kalkuluję tak: jak nie wyjdę , to stracę najlepszą pogodę, czas ucieknie i mogę nie wyrobić. Jak wyjdę, coś uciupiemy na starcie, zostanie trochę mniej. Jeśli nie zdążymy, lub coś się podzieje, to przynajmniej będzie wiadomo dlaczego. Więc wyszliśmy z marszu – o trzynastej w piątek, ale za to przy niezłej pogodzie i z dobrymi prognozami na dwa pierwsze dni. Na wszelki wypadek zaraz za główkami Neptun dostał dwa razy zamiast tradycyjnie jednego. Niech się dzieje!

Pierwszy postój w Kristainsand, a dokładniej w małej marince Flutlholmen, bliżej wielgachnego działa ustawionego przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej. Po wycieczce lądowej płyniemy do właściwego portu. Po drodze dogania nas zodiak , a na nim ktoś gadający po polsku. Mariusz jest operatorem specjalnego dźwigu na specjalnym statku stojącym bezrobotnie w Kristansand, bo kryzys nafciany uziemił ich właśnie tutaj. Przyjmujemy zaproszenie i prawie cały dzień spędzamy zwiedzając to monstrum. Na statku tylko pięciu ludzi – dwóch filipińskich kucharzy i trzech Polaków – główny mechanik, elektryk i operator 250-tonowego dźwigu. Częstują nas obiadem jak w najlepszej knajpie, kąpiel w kajutowych łazienkach, a potem łazimy od zęzy po lądowisko helikoptera nad sterówką, pardon tzn. laboratorium nawigacyjnym. Komputerów i ekranów więcej jak w akademickiej pracowni, zamiast koła sterowego malutkie joysticki , skórzane fotele w miejsce ławki sternika. Młody wylazł ze skorupy, to jego świat. Już nie trzeba dzwonić po ojca, żeby przyleciał po niego do Stavanger.

Z portu wychodzimy przed świtem, okrążamy norweskie szkiery w bliskiej odległości. Wieje słabo, więc silnik towarzyszy nam nieustannie. Mija dzień i noc, nuda panie, nuda. Podbieram młodego - wyznaczam drogę na mapie i proszę o podawanie kursu przy każdej zmianie. Pilnuje mnie co do pół stopnia. Do Egersundu wchodzimy rankiem. Leje i siąpi na zmianę, zimno i ponuro, gdzie się podziałaś piękna Norwegio? Idziemy dalej na północ – jest coraz gorzej. Teraz już nie przestaje padać, w nocy na głowy leją się strumienie. Rzeszowiak ma tę cechę, że nie ma dachu nad głową sternika, nie ma też autopilota. Zatem twarda szkoła – trzeba moknąć! Z bezana konstruuję prowizoryczny dach rozpięty pomiędzy szpryc budą, a bezanmasztem, bom grota podtrzymuje całość. Całkiem nieźle toto działa, w zasadzie to moja pierwsza tak długotrwała ulewa na pokładzie Rzeszowiaka. Inna rzecz, że być może te, które były, przespałem, korzystając z przywilejów kapitańskiej funkcji. Teraz taryfy ulgowej nie ma.

Noc przemęczylim, trochę zwalniam przed wejściem w głąb cieśninek wyspy Kvitsoy, czekając na pierwsze poranne przejaśnienie. Przechodzimy obok migających pław stojących jak zjawy w zamglonych zagłębieniach kamiennego brzegu. Najwęższe miejsce obramowane klamrami z drągów – ledwo się przez nie przeciskamy. Ale dalej już szerzej, cumujemy wzdłuż drewnianego pomostu obok jedynego jachtu – stalowego kutra pod szwedzką banderą, uśpionego jeszcze wraz ze zwą załogą. Kompanko i szybka wyprawa przez wyspę – docieramy do kilkumetrowego kamiennego krzyża wykutego z jednego kawała skały, ma ponad tysiąc lat. Barany nie czują podniosłości historii, wylegują się u jego stóp i z ociąganiem ustępują nam miejsca. Szybki powrót i odbijamy w stronę Stavanger. Tam znów spotykamy Polaków życzliwie nas witających. Nawet za postój nam zapłacili w automacie, bo żadna z naszych kart nie bierze.

Adaś nalega na rajd do Lisefjordu, a co tam, da się płynąć na żaglach, płyniemy. Preikestolen od spodu ciekawy, tu mamy zawracać, ale jeszcze trochę, do zakrętu. A potem jeszcze trochę. Wystarczy, prawie już widać koniec! Ale oto jakaś budowla, przed nią wygodny drewniany pirsik, nad nią drewniane schody do nieba. Moglibyśmy nie zobaczyć???
Dokładnie 4444 drewnianych stopni wiedzie na górę, skąd ogromniastymi rurami idzie woda waląc w łopaty turbiny umiejscowionej w betonowym hangarze. A z tego prąd. Bardzo łatwo… No, nie tak całkiem, bo rury już wody nie toczą, turbina rdzewieje, a hangar zamienili na muzeum. Ale bezpłatne i kawy do woli, lub do najbliższego promu, którym można odpłynąć do Stavanger. Pooglądali, kawę wypili, do pięćsetnego stopnia doszli i wrócili stromą ścieżką w dół, wzdłuż drzew i kamulców. Posłuchali ciszy mchu i szumu wiatru, huku zbełtanej wody kipiącej wokół okrągłych głazów, zamięsili błoto górskiej drogi podeszwami traperów i japonek. Ach, tu jesteś, piękna Norwegio, skrzysz się w promieniach słońca odbitych od tafli fiordu zamkniętego ramionami wysokich skał. Nie uciekaj…

Tym sposobem trochę zobaczyliśmy, a czas przesunął się o kolejne godziny. Dystans do celu… zwiększył się o pięćdziesiąt mil. Nic to, przecież płyniemy. Idziemy do Skudeneshavn, klimatyczny porcik z poprzedniej wyprawy nic się nie zmienił – białe domki nad kanałem stoją jak dawniej, na krótki sen cumujemy w tym samym miejscu przy drewnianym pomoście. Dejavu…

A potem postój w Bergen, wycieczka po drewnianej dzielnicy starych, kolorowych domków (jakoś się nazywa, nawet bardzo znanie jakoś, ale to bez znaczenia). Bergen to Bergen, pięknie oświetlone porannym słońcem.Znów mamy szczęście do pogody. Ale to chyba koniec – prognozy od dawna złe, nie poprawiają się ani szczypty. Jakiś czas jeszcze osłaniają nas ściany fiordów, ale potem musimy wyjść na zewnątrz. Ciemne kolorki i strzałki skierowane ostrzem w dół mapy optymizmem nie napawają. Kiepsko.
Do Maloy jakoś jeszcze idzie. Coraz trudniej i wolniej , przystawia nas wiatr, fala i prąd, który jest coraz bardziej odczuwalny. W otwartych miejscach wiatr wieje z siłą 6B, stale i wciąż. O kierunku nawet nie wspomnę, chyba jasne, że jest z a w s z e, ale to z a w s z e idealnie w dziób. Idealnie. Ale jeszcze idzie. Podpływamy pod strome ściany pokryte zielenią i brązem roślin, posrebrzone wodą strumieni opadających pionowo w dół, piękne. Wściekłe skakanie jachtu ryjącego dziobem wypiętrzony rozkołys przypływu, nie jest w stanie odebrać nam radości tych widoków. Tu jesteś, piękna Norwegio. Nie uciekaj…

W Maloy podejście do pomostu pod wiatr i falę, wszystko się tłucze i bełta, krople wody i piany unoszą się wokół, woda wali na pomost zalewając go regularnie. W prognozach było dużo, ale trochę jednak mniej. Sorry, dużo mniej. Pytam o świeże dane Norwegów, bo już nie dowierzam zygribom i weteronlajnom. Dzisiaj trzydzieści parę, ale jutro tylko dwadzieścia sześć, wszyscy czekają. Nie wiem czy idą w górę, czy w dół, może mają czas. U nas czerwona lampka pali się już dawno – mało casu, mało casu, czy to już zawsze tak będzie?
Oglądam mapę , liczę drogę – trzeba tylko przeskoczyć jeden półwysep wyraźnie wchodzący w morze. Stad, Westkapp – wcześniej nie wiedziałem , że coś takiego istnieje, ale tubylcy mówią o nim z wyraźnym szacunkiem. No cóż, przewiduję, że lekko nie będzie, ale casu mało i do tego skoda. Więc czynimy przygotowania – bezan na refie, grot na drugim , gienkę wystawi się według potrzeb, na razie tak na pół. Po kilku godzinach postoju dziarsko wypalamy z mariny, żegnani spojrzeniami nielicznej żeglarskiej braci pochowanej pod dachami swych maszyn. Idzie szparko i bez oporów, na razie na silniku, bo halsować nie ma sensu. Ani czasu.

Za ostatnim zakrętem powiało. Widać otwarte morze i białe grzywy, tragedii nie widać. Przygotowane żagle idą w górę, Rzeszowiak dzielnie przepycha się przez coraz bardziej strome fale. Całkiem dobrze – myślę – damy radę. Walimy pod wiatr sześć węzłów, zrefowane żagle ciągną wściekle. Z lewej flanki już otwarta woda, z prawej stromy brzeg przylądka. Ciemna kreska, która dotąd rysowała się nad górą, teraz szybko pęcznieje i rozjaśnia. Zawija się lekko w dół i trwa w bezruchu. Taka grzywa nad czołem. Ale jakoś mnie nie niepokoi, płyniemy zdobywając kolejne kable.

Pizgnęło pierwszy raz. Woda zabulgotała i zbielała od piany, fala w sekundzie podbiła dziób. Poczułem napór na ster, żagle przywalił twardy bicz powietrza, jacht się pochylił i liznął wodę pokładem. Przeszło. Pizgło powtórnie. Jacht wyostrzył gwałtownie w ostrym przechyle. Fala miała już ze trzy metry. W dzienniku wpisane cztery, kto wie ile naprawdę? Wszystko działo się w ułamkach sekund. Spod wierzchołka przylądka walnęło znowu. W przeszkloną budę osłaniającą zejściówkę uderzyła w i e l k a g ó r a w o d y. Jakby jakiś olbrzym pierdzielnął z siarczystego zamachu wielgachną patelnią. Poczułem to uderzenie jakbym sam nim dostał, w uszach został głuchy huk. Woda przewaliła się ponad konstrukcją, wlazła do kokpitu , przejechała się po deku i spłynęła za rufą. Z najwyższym trudem utrzymałem jacht na kursie. W sekundzie wszystko stało się jasne : za dużo żagli ; nie ma szansy na refowanie ; fala zbyt niebezpieczna – nie przejdziemy, wracać, wracać, wracać.

No wracać kurna, tylko jak ? Jak odwrócić przeżeglowany jacht, żeby szmaty nie poszły w strzępy, jak nie dać kolejnej fali walnąć w szpryc budę. W to, że ją teraz zmiecie, wątpiłem, ale że może zmieść, już nie całkiem. Odpalić silnik – to raz, za żadne skarby rufa – to dwa , spokój, żadnej paniki – to trzy. Wszystko przeszło przez głowę automatycznie, nie jako wynik jakiejś dogłębnej, szybkiej analizy, bardziej jako synteza dotychczasowego doświadczenia. Tak myślę, bo w końcu wszystkiego, co wtedy robiłem byłem absolutnie pewien, działanie było niejako automatyczne. Silnik tym razem na naprawdę najwyższych obrotach z mozołem pomógł żaglom przejść linię wiatru. Żagle trochę podebrane, szybko zostały wyluzowane do pełnego baksztagu i natychmiast wypełniły się do granic pojemności. Jacht złapał kurs, silnik zamilkł, kilwater zaszumiał z tyłu zostawiając szeroki pas spienionej wody. Szalona, szalona jazda z wiatrem na żaglach o dwa refy za dużych, z prędkością 11-12 węzłów, z radością , że nic się nie wydarzyło, cudowna jazda w kierunku spokojnej wody.

Dwie minuty tego było i – koniec , żagli za mało, prędkości za mało, trzeba by wracać, spróbować jeszcze raz, przecież nic takiego. W locji stoi : "Przylądek Stad odznacza się specyficznymi, szczególnie trudnymi warunkami, nawet jeśli w jego sąsiedztwie panuje dobra pogoda. Jego obejście przez jachty jest trudne, często wręcz niemożliwe".

Tego dnia pogoda w sąsiedztwie Stad nie była dobra. Głupiś człowiecze, głupiś.

_________________
Bogdan



Za ten post autor Bogdan Bednarz otrzymał podziękowania - 5: Micubiszi, Milena, nauaag, PilotR, SKoper
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 8 wrz 2016, o 10:03 

Dołączył(a): 9 gru 2010, o 09:09
Posty: 180
Podziękował : 0
Otrzymał podziękowań: 205
Uprawnienia żeglarskie: posiadam
Trochę fotek. Nie moich. Ze względu na bardzo duże prawdopodobieństwo zagubienia/utopienia/porzucenia/zamiany na piankę do golenia/ dostałem od żony permanentny zakaz wynoszenia z domu i zabierania na morze wszystkiego czego sposób użycia jest bardziej skomplikowany od obsługi plastikowej kulki :cry:


Załączniki:
5. ława sternika.JPG
5. ława sternika.JPG [ 143.82 KiB | Przeglądane 8361 razy ]
4. kambuz.JPG
4. kambuz.JPG [ 152.21 KiB | Przeglądane 8361 razy ]
3. szprycbuda i kabestan.JPG
3. szprycbuda i kabestan.JPG [ 165.34 KiB | Przeglądane 8361 razy ]
2. dziób.JPG
2. dziób.JPG [ 156.97 KiB | Przeglądane 8361 razy ]
1. w Lysefjordzie.JPG
1. w Lysefjordzie.JPG [ 144.41 KiB | Przeglądane 8361 razy ]

_________________
Bogdan
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 13 wrz 2016, o 16:37 

Dołączył(a): 9 gru 2010, o 09:09
Posty: 180
Podziękował : 0
Otrzymał podziękowań: 205
Uprawnienia żeglarskie: posiadam
Etap 3
Ciąg dalszy ciągu dalszego

Z niedowierzaniem patrzymy za rufę. Czy to wszystko, co działo się jeszcze kilkanaście minut wcześniej, to aby na pewno prawda? Tu wieje mocno, ale fala niewysoka, bezan już nie utrudnia trzymania pełnego kursu. Tam też, pomimo widocznych wielkich białych grzyw, jakby spokojniej. To może jednak spróbować wrócić? Znaleźć cichą zatoczkę, założyć ostatni ref na grocie, precz wyrzucić bezana i ponowić próbę? Mądre to nie jest, ale jako się rzekło człowiek głupi i już. Tylko trochę mu się polepszy i już chojrak wyłazi ze środka. Tym razem jednak wiem, że tego wewnętrznego idioty posłuchać nie wolno. Nic nie mogłoby uzasadnić powrotu w ten kipisz, chyba tylko ucieczka z jeszcze większego. A tu na szczęście mniejszy, dużo mniejszy. Przynajmniej na zewnątrz. Bo w środku – masakra. Materace powypadały z koi, dziennik zjechał z nawigacyjnego i leży pod zejściówką, przetwornica odpadła z mocowania i dynda na kablu wpiętym w gniazdko. Przeciwsłoneczne, szpanerskie okularki, drogie jak diabli, straszą czeluścią pustego oczodołu, urwane zawiasy wbiły się pod drzwi do kingstona. Wszystko było zasztauowane, ale jak widać – za kiepsko na takie dzikie wstrząsy. Jedziemy więc lizać rany do oddalonego o godzinkę schronienia – porciku rybackiego Raudeberg.

Kilka godzin snu i wyruszamy na podbój Stadu po raz wtóry. Bogatsi o bolesne doświadczenie i przeczytany, cytowany już wcześniej fragment locji, stawiamy grota na ostatnim refie. Bezana nie stawiamy wcale. Po prawdzie należałoby postawić sztormowe, ale widać, że norweskie prognozy zaczynają się sprawdzać – w porciku dużo spokojniej niż wczoraj. Jest też jedna zmiana – bambusowe tyki służące do odpychania lodu, dotychczas stojące przy wantach, przywiązałem wzdłuż pokładu razem ze spinaker bomem. Tyki do want wiązane były od zawsze – w dwóch wyprawach na Spitsbergen, jednej na Grenlandię. Przetrwały w tej pozycji nawet wywrotkę pod Wyspami Owczymi, wczoraj nie dały rady. Dobrze, że dolne mocowania nie puściły.

Tak więc idziemy gotowi na nowo podjąć walkę z twardym przeciwnikiem. Stad pięknie wygląda na tle roziskrzonej wody, ale nie dowierzam już dziadowi i bacznie go obserwuję. Wiatr rzeczywiście jakby trochę słabszy, nad przylądkiem tworzą się jakieś pasemka, ale mniejsze niż jeszcze kilka godzin temu. Doszliśmy już do miejsca dramatycznego odwrotu, fala spora i porywy tęgie, ale gdzie temu do wczorajszej zadymy. Momentami żałuję, że żagla za mało, ale świeże wspomnienia stopują nierozważne zamiary. Im dalej w morze, tym trudniej – fala rozhuśtana, wiatr 35 węzłów, za to prawie równy, szkwałów niewiele, trochę powyżej 40. Płyniemy mozolnie, ostro do wiatru, wolniutko wychylamy się poza półwysep. Dmie z góry, wzdłuż brzegu, trzeba wywalić długi hals w morze. Godzina – mało, dwie – mało, wreszcie zwrot. Idziemy z powrotem na Stad. Nie da się go opłynąć do jasnej cholery? Jeszcze raz wracamy na prawy hals, godzina powinna wystarczyć. Od jakiegoś czasu pomagamy silnikiem, trzeba ten pieroński pagór wreszcie objechać! Z portu wyszliśmy o ósmej, teraz już piętnasta – od wyjścia z Maloy minęła doba… Norwegowie od dawna planują wyrżnięcie u podstawy półwyspu kanału, którym jachty mogłyby przejść na północ, bez potrzeby opływania tego diabelskiego miejsca. Nie planować, tylko robić – zwrot inwestycji gwarantowany!

Po opłynięciu Stadu szybko skryliśmy się za pierwsze wysepki, mając w zamiarze iść na północ pod osłoną brzegów. Znów powróciły rozważania o piątkowym wyjściu w rejs Może dlatego było tak ciężko ? Teraz jednak płynęliśmy w pełnym słońcu, ciesząc się krótkimi chwilami bez silnika, kiedy kurs inny niż północny pozwalał na postawienie większej powierzchni żagla. Skracając drogę do kolejnego fiordu, przeszliśmy po kilkumetrowych płyciznach małych wysepek. Lawirowanie w wąskich przejściach na żaglach byłoby mało rozsądne, zrzuciwszy je więc, powróciliśmy do silnika, choć jego chwilowy brak nikomu nie przeszkadzał. Terkotał więc znów miarowo, sternik kręcił kołem pokonując zakręty jak na torze kartingowym, ja kontrolowałem precyzyjnie wyznaczony kurs pomiędzy pławami, tykami, skałami i kamulcami. Już wyszliśmy z tej matni na głębszą wodę, gdy nagle poczułem ostry zapach gorącego silnika. W tym samym momencie Jurek krzyknął od steru – sto dziesięć stopni na wskaźniku ! Silnik stop – nie ma chłodzenia, pewnie algi zatkały wlot. Oglądam rury i zawory – jest ok. A więc pompa! Stawiamy genuę, rzut oka na mapę – pójdziemy do jakiegoś porciku po drugiej stronie fiordu. To Larsnes na wyspie Gorskoya. Wiatr za osłoną brzegu ucichł zupełnie , telepiemy się milę od portu, żagle oklapły, silnik stoi, czasu nie mamy, zapasowej pompy też. Kto wymyślił wychodzenie w piątek????

Porcik malutki i płyciutki, nie ma gdzie stanąć. Obok duży, ogrodzony pirs, a przy nim kilkudziesięciometrowy statek w remoncie. Dziwne zestawienie. Cumujemy przy burcie jachtu, który przycupnął na skraju pirsu za siatką. Żywego ducha na jachcie, statku, nigdzie. W małej stoczni też nikogo - dziś przecież niedziela. Demontuję pompę, ktoś przełazi przez siatkę. Wraca z wiadomościami – tam wszystko otwarte, są narzędzia i polskie napisy w jadalni. No to żyjemy, przecież rodacy pomogą! Z drugiej strony, na takim zadupiu taka stocznia i to jeszcze z Polakami – trzeba mieć szczęście! Więc jak z tym piątkiem?
Tymczasem rozkręcam pompę i stwierdzam, że propeller boczną krawędzią wyżłobił koryto w gładzi obudowy, którym woda ucieka z powrotem, nie dając się przepchać we właściwym kierunku. Sam wirnik wydaje się być dobry. Z wielu niedorzecznych rozwiązań cisnących się do głowy wybieramy najprostsze – obrócić pokrywę pompy, zewnętrzną powierzchnią do środka. Składam do kupy, odpalamy silnik ; działa! Woda wali rurą aż miło. Widmo spóźnienia znów zostało odsunięte. Na jak długo ? Wychodzimy bez zbędnej zwłoki, nawet listu do rodaków zapominamy zostawić. Nigdy się nie dowiedzą jakie mieli odwiedziny. Nadrabiamy stracony czas przemykając wzdłuż fiordów i wysepek. Wiatr duje, jak duł, ale idziemy do przodu, a jakżeby inaczej – na silniku. Od czasu do czasu zmuszeni jesteśmy wychylić się na otwartą przestrzeń i wtedy morze przypomina o sobie przeciwnym wiatrem i falą. Mozolnie zdobywamy milę za milą, silnik nie stygnie. Nawet nie próbujemy halsować – na to już dawno nie ma czasu, jedyna szansa na to, aby zdążyć, to parcie najkrótszą drogą na północ. Więc przemy czasem pięć węzłów, a czasem półtora. W jakimś ciasnym przejściu przyklejamy się prawie do stromej góry, kiedy zza zakrętu wypada wycieczkowiec Hurtigruten i mija nas z wielką prędkością. Za kilka minut znika za skałami kolejnej wyspy. My walczymy z wiatrem i prądem, dryfu ze trzydzieści stopni. Pozycję statku za wyspą osiągniemy po trzech godzinach. Naprawdę nic nie znaczy nasza łupina dla tej potęgi wiatru i wody, nic.

Z tej uporczywej walki z przeciwnościami pozostaje tylko garść wspomnień o nieco ciekawszym zabarwieniu : trzygodzinny postój w kolorowym Alesund , jazda z prądem pod mostem na podobno najpiękniejszej drodze Europy i krótkie odwiedziny w Kristiansund. Stajemy jeszcze w małej marince Vingwagen na krótki śniadanie i to wszystko. Jaka szkoda, że nie ma czasu powłóczyć się po okolicznych dziuplach, fiordach i zatokach. Patrzymy więc tylko na brzegi przesuwające się wzdłuż burt, zielone i wyniosłe. Kiedyś trzeba tu wrócić, jest pięknie. Życia nie starczy na te wszystkie miejsca, których człowiek nawet nie dotknął, za krótkie psiakość, za krótkie. Może rację mają ci, którzy w tydzień robią sto mil ciesząc się każdym porcikiem, knajpką i lasem i górką ? Odrobimy kiedyś w Chorwacji, a teraz byle dalej, dalej, dalej, dalej, dalej. Zakołysał się horyzont… Znowu chwila otwartej wody, już chyba ostatnia. Potem kawałek fiordu jeszcze pod wiatr i na koniec - wprost nie możemy uwierzyć - zakręt w prawo , duuuży zakręt w prawo, tak duży, że północny wiatr już nie jest w stanie go wyrobić – musiałby chyba wiać pod siebie, żeby wiał i pod nas. Więc – silnik stop! Piszę to w dzienniku wielkimi na pół strony literami, bo doprawdy trudno uwierzyć po tygodniu przebijania się pod prąd i wiatr, że jest to najprawdziwsza prawda, a nie pobożne życzenie.

A więc ostatnie piętnaście mil z wiatrem z rufy, na połówce gieni, przy akompaniamencie wiatru świszczącego w wantach. Dla nas to słodka muzyka, najpiękniejsze dźwięki nie tłumione jednostajnym mechanicznym rechotem. Ale są i plusy ujemne – oto gonią nas zwały czarnych, gradowych chmur, jak nic lunie z nich tęgo, pytanie tylko, kiedy. Nie chcemy zmoknąć, ale cóż to znaczy, skoro już widać cel tej szarpaniny – Trondheim odległe o ostatnie pięć mil, jeszcze lśni w słońcu, aby za chwilę pogrążyć się w szarym tumanie. Jest dwudziesta, za kilkanaście godzin przekazać trzeba jacht kolejnej załodze. A więc zdążyliśmy, choć jeszcze wczoraj telefonowałem do Mariana, aby na wszelki wypadek szukał sobie dogodnego połączenia z jakimś wcześniejszym porcikiem, gdyby nas przystawiło w końcowej fazie. Trzymałem go w niepewności aż do tej pory, ale teraz wybieram numer i słyszę : - Gdzie jesteś, pewnie nie zdążysz ? W Trondheim zadyma i zaczyna lać. – A co , pewnie chciałbyś zobaczyć Rzeszowiaka, pytam poprzez pierwsze grube krople deszczu, który właśnie nas dopadł. - To popatrz w kierunku wody, gdzieś w okolicy główek!

Zwijamy genuę , silnik po krótkiej przerwie znów zaczyna gadać, plunął wodą przy starcie, teraz żwawo bierze się do roboty. Tak jak i my, cieszy się pewnie, że trochę odpocznie. Ostatnia portowa prosta, ciasny zakręt i już widzę machające sylwetki kierujące nas pod paliwowy pomost. Deszcz zacina zajadle, wiatr dociska wściekle do pomostu, wciskamy wszystkie odbijacze. Koniec! Szczęśliwy koniec trudnego rejsu. A więc piątek nie taki zły, żyjemy, jacht cały, długa droga za nami, mamy czas na spanie i spotkanie z kolejną załogą. - No cześć, myślałem, że nie zdążycie, ale co jest z silnikiem, nie wyrzuca wody? - Jak nie wyrzuca. Pięć minut temu go paliłem i wyrzucał , nie rób ze mnie na koniec jelenia.
Palimy. Nie wyrzuca. Nie wierzę. No tak, piątek - może nie wyrzucać. Tylko dlaczego, skoro wyrzucał przez kilka dni po naprawie i teraz przed portem też. Potem, fakt, przez te ostatnie kilkanaście minut, nie było już kiedy sprawdzać. Trochę mi głupio – ja kończę, a oni mają przed sobą tyle samo, prognozy nic nie lepsze. Jak oddam Marianowi jacht? Bez silnika nie pojedzie.
- Na razie pogadajmy, jak pójdziecie, to rozedrę to cholerstwo jeszcze raz, teraz spokój. Poszli. Rozdarłem. Wewnętrzna powierzchnia pokrywy, do niedawna jeszcze zewnętrzna, lekko podtarta, ale gładka. Wyjmuję wirnik i sprawdzam – ma lekkie wżery i zęby trochę odkształcone. I jeden większy ubytek. A więc to! Wymieniam wirnik na nowy, jestem pewien, że będzie chodził. Ale złożę dopiero jutro, jak przyjdą. Niech sami zobaczą, że jest ok., ta pewność jest im niezbędnie potrzebna. Nazajutrz przyszła cała załoga, razem złożyliśmy pompę i odpalono silnik. Rzygnął wodą jak za młodzieńczych czasów. Popłyną więc spokojnie, choć też pod wiatr i falę.
Nawet wykąpać się nie zdążyłem. Łapy brudne, torba upchana byle jak, żegnam się w przelocie i gonię resztę, która już dawno wyszła na przystanek. Brakowałoby tylko spóźnić się na samolot. Ot, konsekwencje wychodzenia w piątek! Nic to. Raz spróbowane, przeżyte. Jeśli znów kiedyś będzie trzeba, to wyjdę w piątek bez żadnych uprzedzeń. Najwyżej się pomęczę. Za to podwójnie się przygotuję. Taka piątkowa nauka.

_________________
Bogdan



Za ten post autor Bogdan Bednarz otrzymał podziękowania - 5: mdados, Micubiszi, nauaag, skipbulba, Zbieraj
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 13 paź 2016, o 20:44 

Dołączył(a): 9 gru 2010, o 09:09
Posty: 180
Podziękował : 0
Otrzymał podziękowań: 205
Uprawnienia żeglarskie: posiadam
Parę fotek spod Stadu


Załączniki:
Stad już za rufą, a  wysokości wciaż za mało.JPG
Stad już za rufą, a wysokości wciaż za mało.JPG [ 190.5 KiB | Przeglądane 8056 razy ]
jeszcze ciągle w morze.JPG
jeszcze ciągle w morze.JPG [ 204.69 KiB | Przeglądane 8056 razy ]
kolejne podejście - dużo spokojniej przed.JPG
kolejne podejście - dużo spokojniej przed.JPG [ 200.21 KiB | Przeglądane 8056 razy ]
powrót spod Stadu.JPG
powrót spod Stadu.JPG [ 166.2 KiB | Przeglądane 8056 razy ]
wzdłuż brzegu pod wiatr.JPG
wzdłuż brzegu pod wiatr.JPG [ 178.62 KiB | Przeglądane 8056 razy ]

_________________
Bogdan

Za ten post autor Bogdan Bednarz otrzymał podziękowanie od: WhiteWhale
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 6 lis 2016, o 19:05 

Dołączył(a): 9 gru 2010, o 09:09
Posty: 180
Podziękował : 0
Otrzymał podziękowań: 205
Uprawnienia żeglarskie: posiadam
Spitsbergen

Już od dwóch godzin lecimy ponad białą, skłębioną powierzchnią. Fantastycznie pokręcone kształty chmur podkreślają promienie słońca, które niepodzielnie króluje nad tym kobiercem. Po horyzont ciągnie się nieprzerwanie biały całun, a wystające z niego dziwne twory przydają bajkowości tej niesamowitej scenerii. Powinniśmy już być blisko, szukam wzrokiem szczytów gór wystających z tej miski mleka. Nic, tylko słońce i chmury. Samolot zatacza dwa duże kręgi ponad tym pustkowiem, po kabinie wędruje cień, promienie rozjaśniają pasażerów raz z jednej, raz z drugiej strony.

- Pilot chce pokazać wszystkim jak mocno świeci słońce, przecież jest dwunasta w nocy – ktoś diagnozuje przyczynę tego niestandardowego zachowania. - No nie, pewnie czekamy na poprawę widoczności tam w dole – poprawia inny. Po trzecim kręgu samolot prostuje kurs, słońce zostaje na ogonie. A więc – wracamy , a niech to, nie dość, że czasu mało, to już na starcie stracimy przynajmniej dobę. Żegnajcie górnolotne plany, może chociaż uda się dojść do Ny Alesundu ? Spitsbergen już na początek śmieje się nam w twarz, zachciało się wam Arktyki, proszę bardzo, proszę… W Tromso tankujemy paliwo, kto chce może wysiąść, ale kto by tam chciał – my chcemy na północ! Ale na razie lecimy na południe, w Oslo dostajemy bilecik do hotelu, pojedyncze pokoiki, szwedzki stół - dyskretny urok luksusu. Wszyscy zadowoleni, a może mgła nie puści i zostaniemy tu z tydzień? Pokrętna ta ludzka natura, pokrętna.

Mgła na Spistbergenie jednak puściła i z jednodniowym poślizgiem zamustrowaliśmy na Rzeszowiaku oczekującym nas w marinie w Longyearbyen. Zwykłe czynności przed rejsem – sztauowanie, układanie, sprawdzanie. Na koniec tankowanie paliwa z kanistrów, bo do dystrybutora nie ma jak się dostać, wąż za krótki, a do pomostu daje się dojść tylko dziobem. Lejemy więc paliwo do kanistrów, potem sto metrów wzdłuż pontonu, przez rufę jakiegoś kutra na pokład, lejek do wlewu i już – można napełniać zbiorniki. A potem wszystkie kanistry napełnić ponownie i po odbyciu tej samej drogi ustawić wzdłuż pokładu – paliwa więcej nie będzie! Musi wystarczyć tyle, ile zabierzemy ze sobą. Czterysta w zbiornikach , dwieście w bańkach – przy najgorszych warunkach sto godzin pracy silnika, w tym rejonie inaczej nie założę. Wystarczy ?

Po kilku godzinach już jesteśmy w morzu, wychodzimy z zatoki ,mijamy pas startowy lotniska. W Isafiordzie łapiemy mocny baksztagowy wiatr, pierwsze mile za nami. Kieruję dziób w stronę Forlandsundet – cieśniny pomiędzy Spitsbergenem, a Prins Karls Foreland. Wiatr stężał do piątki, lecimy z nim jak na skrzydłach, nic w tym rejsie jeszcze nie jest przesądzone, jeden dzień można nadrobić. Już składamy się do zakrętu , podbieramy żagle. Kontroluję wskazania przyrządów. Ten ok., ten też, ten spoko, a ten ? Ten się zepsuł. Na akumulatorach startowych niecałe dwanaście volt. Odpalam silnik. Ledwie złapał. A więc się wskaźnik nie zepsuł. Akumulator do dupy jest. Dwa nowe kupione były. Pierwszy wymieniłem w Świnoujściu zaraz na początku sezonu, teraz padł drugi. No nie , za co mnie to spotyka, teraz to już na pewno nigdzie nie dopłyniemy. Nowy akumulator tylko w Longyearbyen dostanę, trzeba wracać, czekać do rana, szukać. Dobrze, że zdążyłem zapalić silnik, byłoby jeszcze weselej. Zawracamy!

Do stolicy trzydzieści mil , teraz pod spory wiatr i rozbudowaną już falę – pół dnia trzeba się bujać. Do Barentsburga znacznie bliżej, ale tam nie ma nic, a czasy, kiedy przy pomocy Rosjan naprawili tam pół Eurosa, już nie wrócą. Minęły bezpowrotnie. Ale spróbujemy , do stracenia już naprawdę niewiele. Po czterech wlokących się godzinach dobijamy wreszcie do nabrzeża. Jedyna zmiana, jaką widzę po dwóch latach, to nowy pływający ponton, przy którym mogą zacumować longsaidem dwa jachty. Chętnie z niego korzystam, bo stanie przy wysokim nabrzeżu najeżonym sterczącymi drutami, osłoniętym kilkoma paskudnymi oponami, dobrze pamiętam z ostatniego pobytu. Wszyscy na „miasto”, a ja z Januszem do budy portowej. Jedyny Rosjanin, którego spotykam, wije się w odpowiedziach jak piskorz, nic tu nie mają, sprzętu, ludzi, niczego. Mocniej przyparty woła z czeluści hali jeszcze jednego. Ten przypomina sobie, że niedawno wymieniali w samochodzie akumulator, ten stary jeszcze powinien gdzieś być. Znika na chwilę i wraca taszcząc niewielki akumulatorek. – Bieri, rabotajet jeszczjo, ili niet, nie znaju.Isprawit nada. Pospiesznie podłączamy baterię, przekręcam rozrusznik - pali,pali,pali!!! Lecimy z flaszką, ale nie chcą wziąć – nam nie nużen, uże staryj na zimu nie chwatit. Bracia Rosjanie , ratujecie nam swym gestem całą nadzieję – już prawie widać było koniec tej podróży.

Załoga wróciła z wyprawy, zwiedzili „miasto”, wypili piwo w hotelowej knajpie. Nic to nie pomogło, za postój jachtu i tak zapłacili – wot pieriestrojka nastała i na Szpicbiergienu. Tymczasem rozlało się jak z cebra, siedzimy pod pokładem, gościmy skipera z sąsiedniego kecza, który na polskim jachcie wozi Czechów i stęsknił się już za mową ojczystą. Przesuwam wyjście o kilka godzin, choć casu mało jak jeszcze nigdy – już dwie doby do tyłu! Wreszcie ruszamy, deszcz jeszcze siąpi, ołowiane chmury zaciągnęły całe niebo. Żagle na zmianę z silnikiem – byle do przodu. Podpływam pod znane miejsce – Polepynten – tutaj morsy muszą być! Są, wylegują się na piasku, przytulone do siebie wielkie, niekształtne wory. Połowa załogi widziała je z bliska dwa lata temu, teraz nikomu nie chce się schodzić na ląd, co to się ludziom we łbach przekręca, no nie. Może usprawiedliwieniem jest wieloryb, który kilkanaście minut wcześniej wypłynął obok naszej burty i dał się pooglądać z każdej strony. Szara motorówka z polską ekipą zasadzała się na niego dużo wcześniej, ale wypłynął właśnie obok nas, a ich zlekceważył. Może los się do nas zaczyna uśmiechać ?

Płyniemy prosto pod toruńską Stację Polarną, wołam ich przez radio. Radzą gdzie rzucić kotwicę i zapraszają do siebie. Ochotnicy zostają na wachcie kotwicznej, reszta do bączka i lądujemy na brzegu. Zaskakuje nas skład ekipy – sami młodzi ludzie, chyba tylko studenci, niektórzy już kolejny raz. Jachty zaglądają do nich bez przerwy, ale teraz są krótko po przyjeździe, jeszcze im się chce. Wybieramy się razem pod czoło pobliskiego lodowca, pół godziny marszu. Na plaży odciski wielkich niedźwiedzich łap, musiał przechodzić tędy najdalej trzy dni temu. Sztucer na ramieniu daje poczucie bezpieczeństwa, prawdę powiedziawszy nie wyobrażam sobie niedźwiedzia, który zaatakowałby nas w takiej kupie. Ale wypadki się zdarzają, ostrożność nie zawadzi. Potem pożegnalne, wspólne zdjęcie i płyniemy dalej na północ przez wypłycenia ciasnego gardła pomiędzy zachodnim brzegiem Spitsbergenu, a wpadającymi wprost do wody szczytami Prins Karl Forland. Woda niby szeroka, ale zdradliwa – do przejścia nadaje się tylko kilkudziesięciometrowy pas z głębokością do trzech metrów. My przechodzimy z zapasem – najmniejsza głębokość cztery dziesięć. Dobrze, że wieje słabo, mam alergię na niskie wskazania sondy. Pogoda wciąż pochmurna, ale jasno na okrągło. Może i dobrze, że słońce schowane, łatwiej przyzwyczaić się do polarnego dnia. Nieustający dzień to dla nas szansa na przynajmniej próbę osiągnięcia zamierzonych celów – przekroczenia 80 stopnia i okrążenia Spitsbergenu przez Hinlopenstretet. Ale na razie jeszcze o tym myślę po cichu – zobaczymy co się da zrobić.

Trzeba zajrzeć do Magdalenefjordu, odwiedzić Ny Alesund, rekordy nie najważniejsze . Przyzwyczajamy się szybko do surowego piękna mijanych krajobrazów – wysokich szczytów o nierzadko ukrytych w chmurach wierzchołkach, jęzorów lodowców spadających do wody pomiędzy nimi, bezmiernej pustki wokół. W okolicach Ny Alesundu meldujemy się około czwartej. Tam jeszcze śpią, nam wszystko jedno – i tak jasno. Kotwiczymy więc naprzeciw osady w małej zatoczce przed Ny London, gdzie kiedyś otworzono kopalnię marmuru. Niestety, nie nadawał się on do użytku ( rozpadał się po przywiezieniu do cywilizacji ? ). Kopalnię zlikwidowano, a maszyny, resztki zabudowań, tory kolejki można oglądać do dziś. Pooglądaliśmy, połazili i mając nadzieję na odwiedzenie najdalej na północ wysuniętej osady na świecie w drodze powrotnej, ruszyliśmy dalej na północ.

Magdalenefjord to jeden z najbardziej rozpoznawalnych zakątków Svalbardu – długi fiord otoczony z obu stron wysokimi, stromymi szczytami opadającymi bezpośrednio do wody. Spomiędzy nich wysuwają się jęzory lodowców, mniejsze i większe, na zboczach biel śniegu przeplata się z czernią skał i zielenią rzadkich porostów. Jest pięknie i cudownie pusto. Duży belgijski jacht zakotwiczył pod osłoną małej wysepki. Po kilkugodzinnym pływaniu wzdłuż czoła lodowca zamykającego fiord, rzucamy kotwicę w jego sąsiedztwie. Na brzegu chatka strażników parku zamknięta na głucho, daliby nam popalić za to pływanie pod lodem, ale ich nie ma. Dziś Magdalenefjord to niepodzielne nasze prywatne królestwo. Wychodzimy po kilku godzinach postoju, na sąsiednim jachcie ktoś się przebudził, macha nam przyjaźnie na pożegnanie. Teraz oni będą władcami fiordu, nikt tu pewnie dziś nie zawinie…

Na otwartej wodzie wyraźna zmiana – nisko zawieszone chmury przykryły niebo, wiatr rozpędził się do piątki, ale wieje od rufy, super. Z jednej strony to dobrze, bo raźno posuwamy się do przodu, ale na ląd złazić jakoś tak nieprzyjemnie. Urywamy więc kolejne mile rezygnując z zakotwiczenia przy wyspie Amsterdamoya, gdzie kiedyś usytuowana była wielorybnicza baza. Zgodnie z prawdą powinniśmy mieć zezwolenie żeby tam wylądować, ale w tych warunkach nikt nie żałuje jego braku. Idziemy dalej. Podpływamy jeszcze pod kolejny lodowiec, z bączka robimy Rzeszowiakowi sesję zdjęciową w kaszy lodowej, zdobywamy średniej wielkości growler i zabieramy się dalej – na północ. W gęstniejącej mgle rozmijamy się z francuskim hausbotem , a po wyjściu na otwartą wodę mijamy w odległości ćwierć mili jakiś duży szkuner. Bandery nie widać, przemknęliśmy obok siebie jak duchy. Idziemy w kierunku Moffen Island, kurs ustawiam tak, aby przecięcie osiemdziesiątego równoleżnika nastąpiło dokładnie naprzeciw tego piaszczystego atolu. Chcę zrobić załodze niespodziankę , takie małe święto. Po prawdzie, to większość śpi w kojach, bo jest w okolicach północy.

Na pokładzie tylko dwuosobowa wachta i ja z doskoku. Tutaj wszystko się wymieszało : dzień z nocą, światło z cieniem, słońce ze mgłą, woda z powietrzem. Nawet mapa wariuje – na ploterze sylwetka łódki dochodzi do granicy za którą nie ma już nic – ląd staje się tylko konturem, woda jest plamą bez głębokości i barw. Magiczne 80° ! Schodzę na dół , rzut oka na pozycję – dawaj pięć stopni na prawo - drę się do sternika - i tak trzymaj. Mimowolnie przyspieszyłby ukartowany bieg wydarzeń, brakowało już tylko kilku sekund! Jeszcze dwie mile płyniemy dokładnie na wschód , lewą burtą niemal ocierając się o niewidoczną linię. Dokładnie w osi wysepki odbijamy do góry – teraz ! Wszystko zaplanowane – miejsce i czas - technika w służbie fanaberii. Nawet morsy załapały się w tło historii – ich podniesione sylwetki majaczą w oddali na piasku podbiegunowego atolu. A więc jednak udało się – pierwszy cel osiągnięty, teraz kolej na rekord dla jachtu.

Spokojnie idziemy kursem lekko odchylonym w kierunku nord. Cztery sekundy na północ wystarczy – Rzeszowiak pobił swój północny rekord, ciekawe kiedy znów go poprawi? Ta podwójna uroczystość jest okazją do otworzenia drugiej butelki zacnego łyskacza , poprzednia była z tytułu spotkania pierwszego lodu. Zmiana kursu na prawo, w bezpiecznej odległości mijamy najbardziej na północ wysuniętą część Spitsbergenu – Verlegenhuken na końcu półwyspu Ny Friesland. W oddali widać góry i szczyty Nordaustlandet, przed dziobem otwiera się wolny od lodu Hinlopenstretet, zza chmur jeszcze nieśmiało, ale coraz wyraźniej przebija się słońce. Wszechobecna pustka i wielka cisza wypełnia zmysły. To jest naprawdę kraniec świata!!!! Iluż marzyło o tym, żeby tutaj się znaleźć, ilu dane było patrzeć na błękit czapy lodu przykrywającej tą tajemniczą wyspę, komu udało się pruć wodę tej północnej cieśniny na pokładzie bezpiecznego jachtu. Rzeszowiak spokojnie płynie zaczynając swój odwrót na południe, wiem, że cieszy się razem ze mną.

- Ale co za halo, kapitanie? Ty ze mną po ludzku, ja z tobą też. Obydwaj wiemy, że jeszcze tu wrócimy…

_________________
Bogdan



Za ten post autor Bogdan Bednarz otrzymał podziękowania - 2: Jaromir, Micubiszi
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 11 lis 2016, o 17:09 

Dołączył(a): 9 gru 2010, o 09:09
Posty: 180
Podziękował : 0
Otrzymał podziękowań: 205
Uprawnienia żeglarskie: posiadam
Foto


Załączniki:
poza mapą.JPG
poza mapą.JPG [ 209.27 KiB | Przeglądane 7705 razy ]
wszędzie lód.jpg
wszędzie lód.jpg [ 207.75 KiB | Przeglądane 7705 razy ]
Magdalenefjord.jpg
Magdalenefjord.jpg [ 172 KiB | Przeglądane 7705 razy ]
maszyny Ny London.jpg
maszyny Ny London.jpg [ 222.6 KiB | Przeglądane 7705 razy ]
przed lodowcem.jpg
przed lodowcem.jpg [ 187.03 KiB | Przeglądane 7705 razy ]

_________________
Bogdan
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 18 lis 2016, o 02:33 

Dołączył(a): 9 gru 2010, o 09:09
Posty: 180
Podziękował : 0
Otrzymał podziękowań: 205
Uprawnienia żeglarskie: posiadam
Around

Po wejściu w Cieśninę Hinlopen decyzja zostaje podjęta – opływamy Spitsbergen ! Lodu nie widać, wiatr umiarkowany, spora część drogi już za nami. Szanse na powodzenie rosną, jeszcze trochę i już nie będzie odwrotu. Szkoda Ny Alesundu, ale to problem najmniejszy, może kiedyś?

Idziemy na kotwicowisko pod brzegiem Nordauslandet , ciekawi jesteśmy tej dużej, tajemniczej wyspy. Włażę do koi po północy, ale długo pospać mi nie dane, o trzeciej budzi mnie radosny krzyk Wojtka : misio, misioo, misioooo! Wyrywam na pokład na bosaka, trzydzieści metrów od burty widać biały łeb i kawałek niedźwiedziego karku. Trochę jesteśmy zaskoczeni - niedźwiedź dwie mile od brzegu? Ale to najprawdziwszy, wielki biały zwierz, płynie w stronę Spitsbergenu, coś mu odbiło? Później dopiero konstatujemy, że to przecież zwierzę bardziej wodne, niż lądowe. Do życia bezwzględnie potrzebny jest mu lód, bo tylko na nim może złapać fokę, podstawę swego pożywienia. W wodzie foka ucieknie, a na lądzie – eeeee same badyle i to z rzadka, dobre to dla samic, albo małych niedźwiedziątek. Chyba tak sobie myślał, przemierzając spokoje wody Hinlopen w poszukiwaniu czoła kolejnego lodowca ten król podbiegunowych przestworzy. Podpływamy nie za blisko, bo nie chcę go straszyć, trochę sam się boję, żeby mi nie wlazł na pokład. Pierwszy biały niedźwiedź w tej podróży, pierwszy w ogóle, bo te wypchane z poprzednich wypraw to teraz już się nie liczą. Liczą się żywe, a więc – raz!

Na krótkim postoju śniadanie i przelewanie paliwa z baniek do zbiornika. Poszło niewiele, wystarczy do końca, nawet przy przeciwnych sztormach. Płyniemy wzdłuż brzegu, zatoki mijamy po cięciwach. Krajobraz dosyć jednostajny – szare piaszczyste brzegi, za nimi szare pagóry, w oddali czapa płaskiego lodowca. Po drugiej stronie brązowoszare szczyty Spitsbergenu, one już nas nie interesują, napatrzyliśmy się wystarczająco. W oddali rysuje się sylwetka statku. Pod czołem lodowca zakotwiczyła duża jednostka Pewnie badawcza, ludzi na nim nie widać. Dalej mniejszy stateczek, ale się tłok zrobił! Okazuje się, że to jakaś wycieczka – władowali ludzi na pontony i płyną w stadzie pod lodowiec. Nie spodziewałem się takiego widoku, nie tutaj. Kuter stoi na kotwicy pięćdziesiąt metrów od długiej piaszczystej łachy, na której wyleguje się stado morsów. Podpływamy bliżej – w gromadzie zaczyna się ruch, samice powłaziły do wody, pływają rozgniewane chcąc nas odstraszyć. Na brzegu pozostał wielki samiec, uniósł się w górę, teraz widać jego potęgę, to istny potwór. Przypominam sobie jak dwa lata temu podeszliśmy pod stado na piasku Poolepynten – z piętnastu metrów robiąc zdjęcia. Tutaj, nawet będąc na jachcie mam pietra. Jest różnica – tutejsze morsy rzadko ludzi oglądają, bo ten stateczek to jakiś wyjątek. Tamtym ludzie już się nudzą od nadmiaru oglądaczy. Ale ten wyjątek to komercja w najczystszej postaci – pozbierali ludzi, przywieźli, wsadzili do pontonów, potem kolacja przy świeczkach i spanko w piżamach w czystej pościeli. I to wszystko pod brzegiem Nordaustlandet, w środku Hinlopenstretet, eh! Zamuruj się Arktyko lodem, inaczej zadepczą cię tacy jak oni… i tacy jak my.

Od tego spotkania już żywego ducha nie było. Zboczyliśmy z kursu, aby podpłynąć do miejsca, w którym rozpoczyna się długa po horyzont ściana lodu ograniczona z lewej strony pasmem niewysokich pagórków. Tu jest początek Austfonny – wielkiej czapy lodu pokrywającej prawie całą Wyspę Północnowschodnią. Kotwica, bączek, lądowanie. Z gór wali szeroki potok rozlewający się u podnóża skał w szeroką lagunę. Łachy piachu, żwiru i kamulców tworzą księżycowy krajobraz. Układają się w łuki, kopce, wydmy, plaże. Niesamowity widok. Idziemy w górę potoku szukając miejsca, w którym można go przeskoczyć. Woda rozlewa się w odnogi, z hukiem przewala się po kamiennych schodach, dudni w małych wodospadach. Po godzinie wreszcie forsujemy ten zajadły żywioł i po stromiźnie wzgórza pniemy się na skraj lodowca. Najpierw kamienie, potem luźny złom skalny, wreszcie ubity śnieg przesiąkający wodą, na koniec zbity lód. Niedaleko od szczytu pozostałość po świeżej lawinie – stok pokryty kamulami zabełtanymi w kleistej, wilgotnej glinie przemieszanej z grubym żwirem. Widać skąd to zjechało – powyżej gładka połać lodu szkli się w słońcu, które zaczyna coraz śmielej przyświecać. Do szczytu niedaleko, pod nim już nasz cel - biel wiecznego lodu. Ale to też ostatni moment na trzeźwy osąd sytuacji. To wszystko może w każdej chwili ruszyć, a my razem z tym. Ci, co zostali na jachcie, będą jedynie mogli wyrwać wystające z błota gumiaki, o ile im starczy odwagi. Brrrrrr, dalej nie idziemy.

Schodząc w dół odkrywamy na plaży szkielet morsa i stertę masywnych, krótkich kości, zapewne niedźwiedzia. Rzeszowiak czeka na nas cierpliwie u ujścia kipiącego potoku, oddzielony od czoła lodowca łachą piachu. Właśnie urwał się kawał ściany, zahuczało i zadymiło, a w stronę łachy leniwie popłynęły odłamki wielkości ciężarówki. Nie zrobiło to na nikim większego wrażenia, po trochu już wrośliśmy w ten arktyczny klimat…
A potem płynęliśmy wzdłuż gładkiej ściany Austfonny. Godzina, dwie, sześć. Pionowa płyta lodu z załomami i uskokami, z wielkimi otworami, z których wylewały się potoki wody wprost do morskiej głębi. Z gejzerem buchającym pionowo w górę, widocznym na płaskiej powierzchni w odległości mili od krawędzi. Z odłamkami lodu pływającymi pod nią, małymi i dużymi, z growlerami i sporymi górkami. Z polami kaszy lodowej przez którą płynęliśmy bardziej dla frajdy niż z rzeczywistej potrzeby. Lód w każdej postaci - biały i niebieski, czasem żółtawy, przerośnięty czernią, lśniący i szary. Piękny. Woda i lód , lód i woda, lód… Słońce i mała foczka wylegująca się na krze. Woda i lód.

Nasyceni tym widokiem, w końcu niechętnie zmieniliśmy kurs kierując się w stronę Heleysundet - niewidocznego z tej odległości, wąziutkiego przejścia między Spitsbergenem, a wyspą Barentsa. Austfonna, choć piękna, musi poczekać. Może następnym razem popłyniemy na jej wschodnie i północne krańce? Teraz celem jest „around”, płyniemy więc najkrótszą drogą prowadzącą przez wąziutki przesmyk. Do zobaczenia Austfonno!

_________________
Bogdan



Za ten post autor Bogdan Bednarz otrzymał podziękowania - 2: Micubiszi, nauaag
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 18 lis 2016, o 11:53 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 5 paź 2011, o 08:20
Posty: 4768
Lokalizacja: Miasto Cudów nad Kamienną
Podziękował : 1364
Otrzymał podziękowań: 1257
Uprawnienia żeglarskie: sternik mieliźniany
Bogdan Bednarz napisał(a):
Lód w każdej postaci - biały i niebieski, czasem żółtawy


Tego ostatniego nie wolno jeść :mrgreen:

_________________
"Bałtyk nocą skłania do przemyśleń.Ciemno i tylko woda dookoła.Czasem jakieś światełko w oddali, które szybko znika.Szum wiatru w olinowaniu i bulgot wody od dzioba jachtu." cytat z drugiego tomu " Przygód na Morzu"


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 18 lis 2016, o 23:48 

Dołączył(a): 9 gru 2010, o 09:09
Posty: 180
Podziękował : 0
Otrzymał podziękowań: 205
Uprawnienia żeglarskie: posiadam
Micubiszi, co Ty wiesz o jedzeniu lodu? :-P
Żółtawy smakuje najlepiej. Tylko dużo przepijać trzeba! :lol:


Załączniki:
dużo przepijać trzeba.JPG
dużo przepijać trzeba.JPG [ 268.66 KiB | Przeglądane 7251 razy ]
żółtawy smakuje najlepiej.jpg
żółtawy smakuje najlepiej.jpg [ 187.05 KiB | Przeglądane 7251 razy ]

_________________
Bogdan
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 28 lis 2016, o 21:18 

Dołączył(a): 9 gru 2010, o 09:09
Posty: 180
Podziękował : 0
Otrzymał podziękowań: 205
Uprawnienia żeglarskie: posiadam
To jeszcze foto.


Załączniki:
szczątki morsa.jpg
szczątki morsa.jpg [ 345.68 KiB | Przeglądane 6822 razy ]
wygonić mi tych intruzów, ale już !.JPG
wygonić mi tych intruzów, ale już !.JPG [ 234.04 KiB | Przeglądane 6822 razy ]
góreczka.jpg
góreczka.jpg [ 144.79 KiB | Przeglądane 6822 razy ]
rwący nurt z lodowca.jpg
rwący nurt z lodowca.jpg [ 248.04 KiB | Przeglądane 6822 razy ]
misiek.jpg
misiek.jpg [ 130.46 KiB | Przeglądane 6822 razy ]

_________________
Bogdan
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 28 lis 2016, o 21:30 

Dołączył(a): 9 gru 2010, o 09:09
Posty: 180
Podziękował : 0
Otrzymał podziękowań: 205
Uprawnienia żeglarskie: posiadam
Jeszcze kilka.


Załączniki:
przez kaszę do Heleysundet.JPG
przez kaszę do Heleysundet.JPG [ 264.73 KiB | Przeglądane 6815 razy ]
Rynna Austfonny.jpg
Rynna Austfonny.jpg [ 121.21 KiB | Przeglądane 6815 razy ]
Austfonna.jpg
Austfonna.jpg [ 113.13 KiB | Przeglądane 6815 razy ]
piasek i lód.jpg
piasek i lód.jpg [ 168.42 KiB | Przeglądane 6815 razy ]
oderwany fragment.JPG
oderwany fragment.JPG [ 158.46 KiB | Przeglądane 6815 razy ]

_________________
Bogdan

Za ten post autor Bogdan Bednarz otrzymał podziękowanie od: nauaag
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 13 gru 2016, o 20:09 

Dołączył(a): 9 gru 2010, o 09:09
Posty: 180
Podziękował : 0
Otrzymał podziękowań: 205
Uprawnienia żeglarskie: posiadam
Diabelska Cieśnina

W niewielkiej odległości mijamy pierwsze zręby brzegów Spitsbergenu. Przesuwają się wzdłuż prawej burty, gdzieś przed dziobem kryje się niewidoczne jeszcze zwężenie. Heleysundet w najwęższym miejscu ma pół mili szerokości. Locja Norwegii wspomina o występującym tu prądzie do 9 węzłów w syzygii. Za to w Arctic Pilots taka zachęta : In 1869, Heleysundet was explored by Lamont who called it Hell Sound and recorded as follow : „ The sound itself appeared like a winding river, being not more then four or five hundred yards cross”. No, fajnie .

Nie mam tabeli pływów dla Heleysundet, logika nakazuje przebyć ją w okolicach wysokiej wody. Znam czasy pływów w Hornsundzie i na północnych krańcach Hinlopen Strait, na tej podstawie staram się określić korzystny czas przejścia. Siedziałem więc i myślałem. Patrzyłem w mapę i myślałem. W końcu wykoncypowałem, że wysoka woda powinna być około czternastej. Tak też zaplanowałem przeprawę. Ale brzeg przesuwa się coraz wolniej, cieśnina jakoś nie chce się przybliżyć. Coś nie wyszło z tą kalkulacją? Po piętnastu minutach widać jasno – taką logikę w buty mogę sobie włożyć. Nad pływami ludzie łamali sobie głowy przez wieki, a ja chciałem ot tak wymyślić je dla jednego z najdzikszych zakątków świata. Tylko pogratulować sobie bystrości !

GPS pokazuje jeden węzeł , a jeszcze pół godziny wcześniej było ponad pięć! Próbujemy zajść cieśninę bokiem – widać spore kawały lodu, które wbrew rozsądkowi wolno przemieszczają się w jej kierunku. Cudów nie ma, pod prąd nie przejdą. My też nie, ale z pomocą silnika tą drogą dostaniemy się w pobliże zwężki, aby przyjrzeć się dokładniej i z bliska ocenić sytuację. Teraz idzie szparko, jacht ochoczo przecina nienaturalnie wygładzoną wodę. Doganiamy lód, ale znosi go na skały pod brzegiem, tam dla nas już zbyt niebezpiecznie. Kieruję dziób w stronę cieśniny, z przodu widać wzburzoną wodę – zatacza łuki, spiętrza się i kłębi, wiruje w nieregularnym rytmie. Bardziej ku środkowi rwie dosłownie jak górski potok, wyraźnie widać granicę za którą wszystko się kotłuje. Chmara ptaków uwija się nad tym bystrzem, podnosi się i opada. Widziałem takie ptasie zachowania wielokrotnie. Na granicy przypływu szukają tego, co wynosi na powierzchnię woda, ale tutaj w tej kipieli to chyba przesadziły. Zaiste, sceneria jak z filmu grozy.

Zbliżamy się więc wolno, wietrząc wokół jak dziki zwierz podchodzący pod wiatr swoją ofiarę. Tymczasem nasza górka-przewodnik doszła pod skalistym brzegiem prawie do samego wejścia do zwężki. Tu się zatrzymała na krótki odpoczynek, okręciła dwa razy wokół własnej osi, odbiła w stronę środka nurtu i …poooooszłaaaa. Wystartowała jak podcięty rumak, błyskawicznie przepływając z nurtem rzeki tam, skąd przyszła. O kurcze, szybko było, bardzo szybko. Patrzymy za umykającym growlerem, wolno zamykając okrąg. Wokół jachtu pojawiają się wiry, tworzą się nie wiadomo jak i skąd. Wirują bulgocąc i chlupiąc. Wystarczy tego rekonesansu, zmykamy pod osłonę wyspy, tutaj rzucimy kotwicę i poczekamy do wysokiej wody.

Ale pod wyspą nowe wątpliwości. Dno praktycznie nieznane, głębokości niepewne, woda wcale nie taka znów stojąca. Kto tu wytrzyma spokojnie dwie, może i cztery godziny, w sąsiedztwie skał i prądów? Jeszcze mi żal tego przejścia, jeszcze kręcimy się wolno w bezpiecznej odległości od jego zasadzek, ale decyzję podjąć trzeba. Czekamy , czy idziemy wokół Wyspy Barentsa? Jeszcze można bączkiem na ląd, ale niegościnny jakiś, wysokie, pionowe ściany, ptasie gniazda wśród załomów, trochę śniegu na półkach. Nikt nie ma ochoty; poczekamy. Więc czekamy. Silnik chodzi bez gazu, jacht wolniutko opływa pusty krajobraz. Rwąca rzeka została daleko, emocje opadły. Spokój.

I tak jeszcze trzy godziny? Nie, tego się zrobić nie da, tyle nie wytrzymam. Przesuwam manetkę do przodu, dużo dalej niż zwykle. Rzeszowiak podrywa się, rozpędza i wali prosto w cieśninę. Mijamy miejsce, do którego doszliśmy w poprzednim okrążeniu. Teraz dopiero widać potęgę żywiołu. Wirujące leje tworzą się raz z prawej, raz z lewej burty. Chwila gładkiego i łup – spod spodu odwija się wał wodny, pędzi po powierzchni, mierzwi się po spotkaniu z innym. Chwilę walczą ze sobą, skręcają w jakimś skomplikowanym splocie. Teraz wspólnie zawijają się wokół niewidocznej osi, walą w dół toni. Lej kilkumetrowej średnicy kręci się szybko wciągając wodę do dołu, z drugiej burty tworzy się już kolejny. Udaje nam się ominąć prawie wszystkie, rwąca rzeka przybliża się szybko. Teraz cieśnina stoi otworem, widać już drugą stronę. Dopadamy skraju tego wielkiego młyna, dziób Rzeszowiaka kieruję wprost pod nurt wezbranej rzeki. Tu już żadne wiry się nie tworzą. Nie mają jak. Za cienkie są. Masa wody wali środkiem zwężki w jednym kierunku, uporządkowana i zwarta. Toczy się identycznie jak w górskim korycie, zbełtana, kipiąca i wściekła. Po coś tu przybył, no po co ?

Za późno, teraz wyboru już nie ma. Następuje chwila prawdy – damy radę to przeskoczyć, czy nie ? Po drugiej stronie widać spokojniejszą wodę, nurt na pewno łagodniejszy. Rzeszowiak trzyma kurs, silnik pracuje na naprawdę wysokich obrotach, wiem że mogę tak tylko z dziesięć minut , nie dłużej. Przeciwległy brzeg przybliża się przez chwilę, potem zastyga w bezruchu. Jeszcze trochę i czujemy się jakbyśmy oglądali film puszczony od tyłu. Brzeg po prawej burcie składający się z dwóch pasm wzgórz jakoś dziwnie przesuwa się w nierealnym ruchu. Płynąc do przodu widziałbyś, jak te bliższe skały systematycznie zasłaniają te położone za nimi. Teraz jest odwrotnie. Tylne pasmo wyłania się coraz bardziej spoza tego pierwszego. Wrażenie kosmiczne, wprost nierealne. Mam odpowiedź na swoje pytanie – teraz tego przejść na pewno się nie da!

Jeszcze chwila i ster prawo na burtę. Zastygły jacht ożywia się i mknie z nurtem arktycznego pływu wzdłuż brązowo białego brzegu. Trzy minuty szalonej jazdy i odkręcam dziób na południe. Nie ma wyjścia – pójdziemy wokół Barentsoya, Diabelska Cieśnina nastraszyła nas wystarczająco. Sprawdzam zapisy w historii traku – przez te kilka minut Rzeszowiak płynął z prędkością 15-17 węzłów, najwyższa chwilowa uchwycona przez GPS – 18,3. Osiemnaście węzłów!!!!!! To oznacza, że prąd miał dobrze powyżej dwunastu! Kolejna lekcja pokory i rozumu przyda się niewątpliwie.
Może i dobrze, że trafiliśmy w taką fazę. Gdybyśmy trafili na to samo w przeciwną stronę odwrotu by nie było. A tak płyniemy sobie spokojnie wzdłuż lodowca omijając co większe kawałki lodu. Słoneczko zaczyna przygrzewać, odbijając promienie od błyszczących połaci. Cisza i pustka wokół sprawiają nam podwójną radość. Lepsze to niż lawirowanie pomiędzy wirującymi lejami.
Dużo, dużo lepsze...


Załączniki:
DSC_0788.JPG
DSC_0788.JPG [ 163.57 KiB | Przeglądane 6500 razy ]

_________________
Bogdan

Za ten post autor Bogdan Bednarz otrzymał podziękowania - 2: nauaag, WhiteWhale
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 20 gru 2016, o 01:11 

Dołączył(a): 9 gru 2010, o 09:09
Posty: 180
Podziękował : 0
Otrzymał podziękowań: 205
Uprawnienia żeglarskie: posiadam
Dużo czasu

Porażka, a raczej odstąpienie od szukania guza w Piekielnej Cieśninie szybko doczekało się pozytywnych owoców. Oto weszliśmy we Freemansundet, cieśninę oddzielającą Wyspę Barentsa od Wyspy Edge’a. Krajobraz w podobnym klimacie, ale szczyty niższe, brzegi bardziej dostępne, widać pas ubogiej roślinności przy brzegu. Odkrywamy dwie białe plamy na tle zielonoszarego kobierca – niedźwiedzie! Matka z młodym szuka pożywienia wśród ubogiej tundry. Mały nawet stąd wygląda zabawnie, trafiło nam się spotkanie! A więc – dwa i trzy. Już trzy niedźwiedzie spotkane w tym rejsie, w wodzie pewnie chłop, a teraz kobitka z dzieciakiem. No to komplet!

Po wyjściu z cieśniny kierujemy się na południowy kraniec Spitsbergenu – tam ostatni punkt zwrotny , teraz zamknięcie okręgu to już pikuś. Wiatr przeciwny, szkwalisty, ale już coraz bliżej końca. I mamy czas, wciąż jeszcze mamy czas ! Nagle uświadomiliśmy sobie, że najgorsze już za nami , wracamy w rejony znane z poprzedniej wyprawy, kiedy szliśmy tu od południa, od Niedźwiedziej Wyspy.
Szyki trochę pomieszał wiatr , który rozwiał się do siódemki i zmusił nas do wyostrzenia sflaczałej uwagi. Wykorzystując wątpliwą osłonę wąskiego zbocza rozcinającego dwie flanki lodowca, zarefowaliśmy się solidnie i przygotowali do pokonania ostatniego nawrotu. Pomny lekcji spod Stadu, bezana wyrzuciłem w przedbiegach, żeby się nie szarpać na otwartej wodzie wokół płycizn Sorkappu. Idąc ostro do wiatru, szerokim na kilkanaście mil łukiem objechaliśmy całe to towarzystwo wysepek, pojedynczych skał i wypłaceń. Na nocnej wachcie pozostała dwójka, ja też, tak dla towarzystwa. Dzień w nocy – to wielka zaleta Svalbardu. O ile łatwiej nawigować, gdy wzrok potwierdza pozycję z plotera, o ile spokojniej stoi się za sterem.

Po osiągnięciu S pointa przyszła okazja na otwarcie trzeciej butelki Johnego. Tym razem tylko trzy drinki, śpiąca reszta dostanie do śniadania, pewnie już pod osłoną zachodniego brzegu. Rzeszowiak odpadł od wiatru, ale w tych szerokościach wszystko szybko się dzieje. Wiatr zmienia kierunek w zależności od odległości od przylądka, ukształtowania terenu, wreszcie sąsiedztwa lodowca. I najczęściej, jak zresztą wszędzie, wieje w mordę. Rano dopływamy do Hornsundu, na krótki odpoczynek stajemy w malutkiej okrąglej zatoczce z ciasnym wejściem po przeciwnej od stacji PANu stronie fiordu. Nawet kotwicy nie rzucamy i silnik wciąż chodzi na wszelki wypadek. Boję się tych płycizn i skał, wizja wejścia na mieliznę nie opuszcza wyobraźni. Jemy więc pospieszne śniadanie, umawiamy się ze stacją na popołudniową wizytę i jazda – w głąb fiordu pięknie oświetlonego podnoszącym się słońcem. Drugi już raz w tym miejscu trafiam na idealne warunki , a podobno większość czasu panuje tu mgła zasłaniająca przepiękne krajobrazy.

Płyniemy wzdłuż znajomych charakterystycznych szczytów, podpływamy pod czoło znajomego lodowca. O wiele bliżej niż dwa lata temu, bo teraz paku dużo mniej. Moglibyśmy podpłynąć pod sam lód, ale hamuję te kozackie zapędy. To właśnie tutaj urwał się malutki fragment niewielkiej górki, którą chcieliśmy wtedy „zasiedlić”. Spadło kilka metrów sześciennych, z czego jedynie kilka kawałeczków wielkości torebki cukru, na pokład. I wystarczy. Więcej, a tym bardziej większych, nie trzeba. Za to teraz sesja zdjęciowa z Rzeszowiakiem w roli głównej. Ubrany w sztormowe, pomarańczowe żagle, pięknie kontrastuje z bielą lodowcowej ściany. Przepływa pod nią tam i z powrotem kilka razy, aż reporterzy z bączka uznają, że materiału dość. Spłacam tym swój dług sprzed dwóch lat, kiedy zauroczeni pięknem krajobrazu zapomnieliśmy o uwiecznieniu jachtu w tych surowych, niepowtarzalnych okolicznościach. Teraz proszę bardzo; z prawej i lewej , dziób i rufa , najazd na kamerę i odjazd. Nagroda za kiepską pogodę na górze, wiry Hell Soundu, przebijanie się pod wiatr na południu. Rzeszowiakowi – Spitsbergen !

Nasyciwszy wszystkie zmysły tym arktycznym pięknem, wracamy pod Stację. Kotwiczymy nieopodal zabudowań, najlepsze miejsce już zajęte – na łagodnej fali kołysze się kanadyjski kecz z dwuosobową załogą. Machają nam na powitanie, odpowiadamy i szukamy miejsca dla siebie. Potem obserwujemy, jak do fiordu wchodzi Oceania z corocznym zaopatrzeniem dla stacji. Zaczynają wyładowywać i przewozić jakieś dobra, chyba nic nie wyjdzie z odwiedzin. No więc na lodowiec. Na pokładzie zostają ochotnicy, reszta bączkiem płynie do piaszczystego brzegu. Potem godzina podchodzenia i stajemy na krawędzi lodowca. Trochę różni się od wyobrażeń – wygląda raczej jak przemrożony, zbity śnieg ułożony na zboczu. Jest chropowaty i nierówny, poorany wąwozami półmetrowej głębokości. Ciągną się w różnych kierunkach, w niektórych płynie, lub stoi woda. Idziemy kilkaset metrów, prawie nad skraj urwiska. Tutaj zieje kilka studni dwumetrowej średnicy. Wrzucony kawałek lodu daje pojęcie o ich grozie. Na oko, a raczej ucho sądząc, dziesięć metrów głębokości , a potem lustro głębokiej wody. Gdyby ktoś zjechał, zostałby tam już na zawsze. Bez szansy na ratunek ze strony żywych. Żywi zaś bez szansy na odpuszczenie win własnej nieodpowiedzialności. Wracamy.

Do Stacji nawet nie zaglądamy, obserwujemy jakiś jacht , który właśnie wchodzi do fiordu i szuka miejsca nieopodal. To rosyjski Piotr Pierwyj, znany w tych okolicach globtroter. Wywołani ukaefką przybijają w sile trzech chłopa do burty. To kapitan i oficery – dwudziestokilku -, może trzydziestolatkowie. Pływają w Arktyce od kilku sezonów, teraz kończą i pójdą pod Antarktydę. Wot, maładcy. Pogawędziliśmy, braterską flaszkę rozpili. Odpłynęli goście, odpłynęła Oceania. Odpłynęła ochota na planowany sen. Więc odpływamy i my, bo teraz mamy już dużo czasu i możemy jeszcze coś odwiedzić, coś odkryć. Na przykład Belsund i Sveagruva...

Cudowne białe noce. Wydłużające czas do nieskończoności i pozwalające realizować plany, o których nawet marzyć nie mogłem, kiedy zaledwie kilkanaście dni wcześniej, zawiedzeni odlatywaliśmy z powrotem do Oslo ponad białym kobiercem chmur, które zakrywały szczelnie piękno Spitsbergenu. Udało nam się je odsłonić i teraz bezczelnie parliśmy naprzód, aby wydrzeć mu jeszcze i jeszcze. Wydrzeć piękno Spitsbergenowi ! To niesamowite uczucie.

_________________
Bogdan



Za ten post autor Bogdan Bednarz otrzymał podziękowanie od: SKoper
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 21 gru 2016, o 10:05 

Dołączył(a): 9 gru 2010, o 09:09
Posty: 180
Podziękował : 0
Otrzymał podziękowań: 205
Uprawnienia żeglarskie: posiadam
foto


Załączniki:
lodowcowa pułapka.jpg
lodowcowa pułapka.jpg [ 275.67 KiB | Przeglądane 5975 razy ]
na lodowcu.jpg
na lodowcu.jpg [ 329.92 KiB | Przeglądane 5975 razy ]
pomarańcz  i biel.jpg
pomarańcz i biel.jpg [ 395.21 KiB | Przeglądane 5975 razy ]
w Hornsundzie.jpg
w Hornsundzie.jpg [ 236.97 KiB | Przeglądane 5975 razy ]
refy przed bitwą.jpg
refy przed bitwą.jpg [ 345.19 KiB | Przeglądane 5975 razy ]

_________________
Bogdan
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 29 gru 2016, o 19:11 

Dołączył(a): 9 gru 2010, o 09:09
Posty: 180
Podziękował : 0
Otrzymał podziękowań: 205
Uprawnienia żeglarskie: posiadam
Czas wracać do domu.

Wpływamy do Belsundu, gdzieś tu powinna być polska stacja polarna UMCS . Wywołujemy ich systematycznie, ale ukaefka milczy uparcie. Długo płyniemy wzdłuż pustego brzegu, wreszcie rezygnuję z poszukiwań. Odkręcamy na północ, do wąskiego gardła przez które można wpłynąć do długiego Van Mijenfjorden. Ktoś przypadkowo popatrzył w tył i krzyczy – jest stacja, polska flaga chyba. Wracamy więc, wołamy przez radio, cisza. Ktoś tam jednak jest, jakaś sylwetka porusza się przed budynkiem. Dziewczyna rozwiesza pranie nie reagując na nasze machanie i krzyki. Co do piernika, jacyś uchodźcy, czy co?

Kotwiczymy naprzeciw baraku, rozpoznawczy desant udaje się na brzeg. Oglądamy zabudowania, stukamy do drzwi. Otwiera blondyna, w środku ciepło i przytulnie, dlaczego nie odpowiadałaś !?? Okazuje się, że słychać nas było już dawno, ale naukowcy pojechali pod lodowiec, sama pilnuje dobytku. Przed niedźwiedziami ? No nie, jest tutaj już sześć tygodni, żadnego niedźwiedzia nie widziała i tak w ogóle trochę tu nudno. Opowiadamy więc o swoich spotkaniach z białymi misiami, morsami, wielorybem. Wtem Beata podrywa się z miejsca i pokazuje coś za oknem. Najprawdziwszy biały niedźwiedź łazi po podwórku, obwąchując drewniane budy. Wypadają przed chałupę, zdjęcia, filmy, sensacja. Miś przestraszony nagłym poruszeniem bierze nogi za pas, kilkoma susami dopada wody i płynie w stronę przeciwległego brzegu. Przepływa obok białej, okrągłej boi oznaczającej położenie aparatury pomiarowej umieszczonej prostopadle pod nią. Zapomina o ludziach i trąca pyskiem kulę raz i drugi, bawiąc się w najlepsze. Odpływa kilka razy, ale wciąż wraca. Widać, że zabawa sprawia mu ogromną radość. No to masz swojego niedźwiedzia, blondyna, a odtąd rozglądaj się wokoło jak będziesz wychodzić z chałupy. Dla nas to już czwarty niedźwiedź spotkany w tej wyprawie.

Wrócili naukowcy z badań , pogadaliśmy trochę, dostałem aktualne pływy na wejście do Mijenfiordu. Duże węglowce czekają przed wejściem na wysoką wodę, a wtedy dwa holowniki przeciągają je przez przesmyk. Ale coraz rzadziej, bo wydobycie węgla spada. Przechodzimy więc w odpowiednim czasie, choć woda nie jest całkiem spokojna. Tworzą się duże zakola i małe wiry, ale nic to w porównaniu z kotłem Hell Soundu. Tniemy te przeszkody łatwo, jakbyśmy całe życie spędzili na przeprowadzaniu węglowców cieśniną stworzoną przez wąską i długą Akseloya, która położyła się dokładnie w poprzek fiordu. Jakby umyślnie zagrodziła wejście, zostawiając jedynie wąziutkie szczeliny z obu końców. Po przejściu cieśniny odbijamy w bok do głębokiej zatoki, w której widać maszty jachtu. To nasi znajomi Kanadyjczycy. Śpią , to przecież druga w nocy. A my nie, właśnie teraz podpływamy pod czoło lodowca. Ten jest zupełnie inny niż poprzednie – mniejszy i brudny, woda wali z niego potokami niosącymi tony czarnego materiału. Węgiel ?

Płyniemy do końca fiordu, widać budynki osady – domki, kilka bloków, transportery taśmowe, pirs węglowy, przy którym cumuje wielki węglowiec, hałdy węgla, samochody i sprzęt. Próbujemy odnaleźć drogę wśród płycizn, aby dopłynąć do malutkiego pomostu. Ale głębokości się nie zgadzają, z dwóch nabieżników istniejących według mapy, znajdujemy tylko jeden. Głębokość spada gwałtownie, w pewnym momencie sonda pokazuje dwa metry. To koniec próby, widocznie lodowiec zamulił wejście, a na odkrywanie innego nie mam najmniejszej ochoty. Nie odwiedzimy więc Sveagruvy – norweskiej kopalni węgla, w której wciąż wydobywają czarny urobek. To może coś innego ? Jeszcze tydzień temu wątpiliśmy w możliwość opłynięcia Spitsbergenu, dzisiaj dokładamy drogi, żeby zobaczyć miejsca, w których normalnie się nie bywa. Duzo casu, kruca banda , duzo casu!

Wracamy więc, mijając te same brzegi. Niektórzy o tym, że byli obok norweskiej kopalni węgla, dowiedzieli się dopiero podczas śniadania. Przespali płycizny Svea, ale przecież kiedyś spać trzeba. Obserwujemy norweską korwetę, która wolno przemierza wody fiordu. Gdzieś czytałem , że trzeba mieć zezwolenie, żeby tu wpływać, ale nie czepiają się nas i spokojnie odchodzą w morze. Po raz wtóry forsujemy wiry Mariasundet i kierujemy się na północ, w stronę Isafiordu. Przed nami jakiś jacht też mozolnie halsuje pod wiatr. Z naprzeciwka idzie szkuner, ale się tłok zrobił! Tu nie Austfonna, z tej strony Spitsbergenu cywilizacja.
W Isafiordzie zamykamy pętlę. To okazja do wyjęcia czwartej, ostatniej butelki whiski. Jakiś to sukces jednak jest, pomimo braku lodu udało nam się okrążyć arktyczną wyspę, bez strat i wielkich wyrzeczeń. Wielu przed nami nie miało tyle szczęścia, musieli odpuścić. Sączymy więc drinka, z oddali dogania nas jakaś brązowa sylwetka z dwoma masztami. Oglądamy jacht przez lornetkę. Nie ma wątpliwości – to Dunajec, ale nie odpowiadają na wywoływanie. Przechodzą nas łatwo, to jednak drewniany, lekki Conrad. Widać, że idą wprost na Longyerbyen, pewnie kończą przelot z Norwegii.

My jednak wciąż mamy dużo czasu, płyniemy wiec do Pyramiden, odwiedzić jeszcze jedną atrakcję Spitsbergenu. Od ostatniej wizyty zmiana – przed rozwalającym się drewnianym pirsem zakotwiono nowy zgrabny ponton, do którego można się łatwo przycumować bez narażania burt na porysowanie i wgięcie. Cała załoga udaje się do miasteczka, oglądamy puste ulice, mieszkania, stołówkę , przedszkole, dom kultury i basen. Wszystko zostawione ot tak, w jednej chwili. Cała społeczność rosyjskiego węglowego miasta opuściła to miejsce w 1986 roku, porzucając większość dobytku, który nie mógł się zmieścić na statku. Dzisiaj funkcjonuje knajpa dla turystów odwiedzających Piramiden, komercja dociera również i tu. W małym, przyknajpianym muzeum odnajduję pamiątkową księgę ze zdjęciami przodowników pracy. Dwa lata temu oglądałem ją w świetlicy domu kultury, ale miałem opór, żeby cokolwiek zabrać na pamiątkę z tego miejsca. Ci nie mieli żadnych oporów, za dwa lata pewnie będę musiał zapłacić za możliwość wejścia do Muzeum Pamiątek Piramidy i rzucenia okiem na „swój” album. Wszechobecna komercja i biznes.

Delektujemy się pielmieniami i piwem, kilka osób postanawia zdobyć piramidę górującą nad miastem. Strome podejście, najpierw wzdłuż powyginanych szyn i skręconych czasem i mrozem drewnianych podkładów, potem luźnym złomem skalnym prawie pionowo do góry. Pod szczytem już bardzo niebezpiecznie – spod nóg uwożą się graniaste, ostre odłamy, nabierając rozpędu szybko toczą się w dół. Mokra glina uwozi się pod ciężarem ciała, możemy z tym wszystkim pojechać kilkaset metrów. Zwycięża rozsądek, ostatnie pamiątkowe zdjęcie robimy sto metrów od szczytu i zawracamy. Czas najwyższy, bo zimny wiatr zaciąga wszystko mgłą, spieszymy się by dopaść prowizorycznych barierek wyznaczających drogę pod radarową antenę. Mijamy zasypane wejścia do poziomych szybów, na wpół rozwalone murowane budynki, resztki taśmociągów. Na dole dopada nas regularny deszcz, przemoczeni wracamy na jacht. Przy pomoście kołysze się ponton z rzędami siedzeń. Czeka na grupę, którą ma przewieźć na przeciwległy brzeg. Na piechotę przemierzają interior, pokonując lodowce, błoto i rwące potoki. Na przebycie odległości, która Rzerszowiakowi zajęła kilkanaście godzin, potrzebowali prawie tygodnia , a teraz jeszcze jednego, żeby dojść do Longyearbyen. Ci to dopiero giganci.

Przed nami ostatnie mile w tym rejsie. Po powrocie do Longyearbyen pozostało już tylko spakować manatki i odjechać na lotnisko taksówką prowadzoną, a jakżeby inaczej, przez rodaka. Wcześniej zaprosiliśmy załogę Dunajca na pogawędkę. W porcie był jeszcze Eltanin i Operon, który czas naszego around przestał w porcie, czekając na naprawę przekładni. Oddałem Królikowi Mausera, z którego na szczęście nie musiał nikt palić do białego niedźwiedzia. Szybko poszedł, bo miał do obsługi grupę, zapewne z Polski. Polskie jachty, polska mowa. Polski Spitsbergen…







Z żalem patrzyłem na umykające spod skrzydeł samolotu szczyty i fiordy Spitsbergenu. Zamknął się kolejny rozdział przygody, możliwej dzięki żaglom Rzeszowiaka. Fascynujące spotkanie z Północą , która znów pozwoliła odkryć kawałek swojego oblicza. Wrócić tu jeszcze raz! Nie wiem jeszcze gdzie i kiedy, ale wróciłbym nawet jutro. Jak wszyscy, którym dane było choć krótko przebywać w tych wyniosłych, surowych stronach. Wrócić do Arktyki…

_________________
Bogdan



Za ten post autor Bogdan Bednarz otrzymał podziękowania - 3: mdados, Micubiszi, SKoper
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 28 lip 2017, o 17:01 

Dołączył(a): 9 gru 2010, o 09:09
Posty: 180
Podziękował : 0
Otrzymał podziękowań: 205
Uprawnienia żeglarskie: posiadam
Bogdan Bednarz napisał(a):
Wrócić do Arktyki…


Wróciłem do Arktyki.
A Rzeszowiak wrócił z Arktyki i zawinął do Reykjaviku.
Coś o ty napiszę.
Wyprawa na Grenlandię 2017 jest konsekwencją tej z 2016 wokół Spitsbergenu, dlatego zapowiedź nowej relacji zamieszczam tutaj.

_________________
Bogdan



Za ten post autor Bogdan Bednarz otrzymał podziękowania - 2: Były user, Janna
Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
PostNapisane: 28 lip 2017, o 17:23 
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 7 paź 2010, o 14:59
Posty: 5463
Lokalizacja: Kraków
Podziękował : 2944
Otrzymał podziękowań: 2910
Uprawnienia żeglarskie: ciut ciut
Bogdan Bednarz napisał(a):
Coś o ty napiszę.

Czekamy. :-)

_________________
Pozdrawiam,
Smoczyca


Góra
 Zobacz profil  
Odpowiedz z cytatem  
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 20 ] 


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 79 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
[ Index Sitemap ]
Łódź motorowa | Frezowanie modeli 3D | Stocznia jachtowa | Nexo yachts | Łodzie wędkarskie Barti | Szkolenia żeglarskie i rejsy NATANGO
Olej do drewna | SAJ | Wypadki jachtów | Marek Tereszewski dookoła świata | Projektowanie graficzne


Wszystkie prawa zastrzeżone. Żaden fragment serwisu "forum.zegluj.net" ani jego archiwum
nie może być wykorzystany w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody właściciela forum.żegluj.net
Copyright © by forum.żegluj.net


Nasze forum wykorzystuje ciasteczka do przechowywania informacji o logowaniu. Ciasteczka umożliwiają automatyczne zalogowanie.
Jeżeli nie chcesz korzystać z cookies, wyłącz je w swojej przeglądarce.



POWERED_BY
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL