Forum żeglarskie
https://forum.zegluj.net/

Ogólnopolski konkurs na opowiadanie marynistyczne
https://forum.zegluj.net/viewtopic.php?f=43&t=11706
Strona 1 z 1

Autor:  Natasza [ 8 maja 2012, o 13:55 ]
Tytuł:  Ogólnopolski konkurs na opowiadanie marynistyczne

Zapraszamy :D


Drodzy Autorzy,

Redakcja magazynu literacko-kulturalego Via Appia ma przyjemność ogłosić otwarcie

II edycji Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego Littera Scripta


Obrazek

Motywem przewodnim II edycji niech będą słowa Pompejusza - Navigare necesse est. Tym razem bowiem Littera Scripta to zaproszenie do podróży wyobraźnią poza horyzont, przemierzanie mórz i oceanów w poszukiwaniu czy to lądów nieznanych albo brzegów rodzinnej Itaki.

Tematyka marynistyczna to niewyczerpany skarbiec motywów: przygoda, walka, miłość, tajemnice, groza. Smukłe klipry, Jolly Roger, Latający Holender... Oceany opowieści i metafor. Podróż samotna lub całą flotyllą, na Bornholm kajakiem lub batyskafem na dno Rowu Mariańskiego, historyczna bitwa morska lub wyprawa na Atlantydę.

Temat konkursu ZA HORYZONTEM wyznacza on jedynie kurs, nie ogranicza natomiast wyobraźni i swobody wyboru kategorii czy konwencji – realizm, fantastyka, opowiadanie przygodowe, kryminał, romans czy jakikolwiek inny typ prozy.

Na zwycięzców, oprócz nagród rzeczowych, czeka również publikacja w magazynie Via Appia. Szczegóły odnośnie zasad oraz mapy, locja i tablice pływów dla wyruszających w literacki rejs znajdują się w odpowiednich działach strony konkursowej
Strona konkursowa - http://www.litterascripta.pl/
Na koniec nie pozostaje nam nic innego, jak serdecznie zaprosić do udziału w zmaganiach konkursowych i życzyć wszystkim połamania pióra i… stopy wody pod kilem!




_____________

Jako przedstawiciel Organizatorów i co tu kryć, inicjator tematyki konkursu, liczę na dobrą antologię opowiadań o morzu i wietrze.

Autor:  Natasza [ 9 maja 2012, o 14:54 ]
Tytuł:  Re: Ogólnopolski konkurs na opowiadanie marynistyczne

Podniosę.
Żeby było moje na wierzchu.

Autor:  Colonel [ 9 maja 2012, o 16:58 ]
Tytuł:  Re: Ogólnopolski konkurs na opowiadanie marynistyczne

Możesz być i na wierzchu, czemu nie

Autor:  Natasza [ 10 maja 2012, o 12:11 ]
Tytuł:  Re: Ogólnopolski konkurs na opowiadanie marynistyczne

Czasu jest sporo... wspomnień też...
Zapraszam :)

Autor:  ZyciePoZyciu [ 2 sie 2012, o 14:28 ]
Tytuł:  Re: Ogólnopolski konkurs na opowiadanie marynistyczne

Powoli chyba tracę wzrok.
A może przyzwyczajenie do wyskoiego mostka traz, kiedy siedzę na niskim i zalewanym falą
jachcie utrudnia mi właściwą ocenę odległości.
Późno wrześniowa noc, zmieszana z zacinającym deszczem i bryzgami fal zaczynającego się sztormu
ukrywa nieodległy brzeg. Z wiatrem północno zachodnim ciągniemy wzdłuż polskiego wybrzeża. Przed chwilą, instynktem raczej niż czymkolwiek innym kierowany kazałem zrzucić część żagli. Zimna lecz czarująca gwiazdami noc w kilka chwil zamieniła się w, nasiąkniętą wodą, czarną i oślizgłą masę niewiadomego. Ostatnie krawaty na zmarlowanych żaglach chłopcy wiążą już po omacku kurczowo trzymając się rozkołysanego nagle pokładu.
Wzrokiem usiłuję przebic ciemność, po twarzy spływa mi woda, ścieka na wąsy, które niczym dwie rynny kierują ją wzdłuż szyii pod sztormiak. Lornetka niewiele pomaga. Używane na jachtach wojskowe polówki, często, gesto uderzane o sprzęty ciasnego wnętrza własciwie stale zalewane wodą szybko stają się atrapami. Pryzmaty się przesuwają i obraz w szkłach staje się podwójny.
Ciągłe podrzuty jachtu przy wąskim kącie widzenia bardzo utrudniają zidentyfikowanie
czegokolwiek. Patrzenie jednym okiem przez jeden okular niewiele pomaga.
Idziemy z wiatrem, kursem lekko zbieżnym w kierunku lądu. Brzeg w tym miejscu tworzy na mapie charakterystyczny i zagradzający drogę garb. Jeżeli jesteśmy powyżej, to wszystko w porządku, jeżeli poniżej... to nic nie jest w porzadku. W ciemnościach i deszczu wachtowy nie zauważy niskiego brzegu. Ścinanie zakrętów ma swoje granice, ustawiam jacht do półwiatru. Fala kładzie nas na burtę. Z tępym uderzeniem śnieżny dziad przelatuje nad kokpitem, przez otwartą zejściówkę
woda leje się do wnętrza i, po moich wąsach, za koszulę.
Nie ma rady, z wiatrem, bo brzeg, nie można, półwiatrem kładzie nas obrzydliwie, pozostaje baidewind i wolne dziobanie pod fale. Grot zarefowany do trzeciej refbanty, malutki spłachetek trójkątnego zagla przy maszcie, i zaczynamy sztormować. Do świtu pozostaje cztery godziny, zatem trzy godziny na wiatr, potem kontrkurs i z powrotem do brzegu.
Z poleceniem by mnie obudzili kiedy się tylko ląd odsłoni zsuwam się do mesy. Rzut oka na mokrą mapę, zamaszysty podpis w dzienniku i mogę się wsunąć w wilgotny śpiwór.
Jacht gwałtownie pracuje na fali, jego podrzuty nie dają się przyrównać do kołysania się statku, który nawet na dużej fali nie wyczynia podobnych brewerii. Muszę dobrze się zaprzeć w koje by z niej nie wypaść. Półmrok maleńkiej mesy pełen jest trzasków i poskrzypywań. Po podłodze przelewa się woda, przy każdym przechyle wytryskująca z pomiędzy desek miniaturowymi fontannami.

Leżę przykrty śpiworem, ubrany na stand by, i liczę czas. Czasu straciliśmy dużo. W tamtą stronę, pod wiatr z Gdyni do Świnoujścia halsami szerokimi jak szeroki jest Bałtyk szliśmy obłędnie długo.
Długo? cztery zaledwie strony dziennika. Cztery długie doby pogody, która nie była ani
sztormem, ani mgłą, ani deszczem. Była nieobliczalną mieszaniną tego wszystkiego naraz.
Konia z rzędem temu, kto za pomocą linijki z kompasu nie większego od małego talerzyka i przy ciągłych podrzutach jachtu zdejmie dokładny namiar. Przy widzialności rzedu pół mili, zresztą, mili nawet w przejaśnieniach dokładny namiar może być wykonany już tylko w celu precyzyjnego określenia pozycji na której się już na mieliźnie siedzi. O echosondzie jacht nasz słyszał co prawda, ale to było dawno temu. Sterczą z szotu nad stolikiem nawigacyjnym jakieś kable a o dwa uchwyty tam przyśrubowane, żywcem jakby z echosondy, uderzam się prawie za każdym razem, kiedy się pochylam nad mapą by coś narysować, zdjąć czy, cholera, po prostu zwyczajnie spojrzeć.
Do mierzenia głębokości posiadamy urządzenie szumnie nazywane "sondą ręczną", skaładające się coś około dwudziestu metrów wątpliwej jakości linki i dowiązanego doń ciężaru, który bardziej przypomina, nie przymierzając, dwon spłuczki klozetowej niż pomoc nawigacyjną.
Ostrożna nawigacja kosztowała nas pół doby błąkania się po świnoujskiej redzie. Ja
przeklinałem pogodę, chłopaki ową sondę, którą ręcznie usiłowaliśmy wymacać dno. chwilowe przejaśnienie położyło kres dowcipowi i odsłoniło, niczym w jakiej bajce, szpikulec latarni morskiej i wieżę kapitanatu.

Jacht równomiernie uderza o fale. Z kokpitu do mojej koi dobiegają przytłumione odgłosy rozmowy, do odgłosów pracującego na fali kadłuba dołącza stukot pompy. Wachta pompuje zęzę.
Połowa załogi jest pierwszy raz w morzu. Przewieszeni przez reling przeżywają swoje londonowskie niedźwiedzie mięso, zachwyceni żeglugą zgadzają się na sztorm, na mgłę, cogodzinne pompowanie. Otwartymi oczyma chłoną każdy szczegół morza. Ja leżę w koi i liczę czas.
Czas, który upływa.
Kobiety, które zostawiamy na brzegu.
Dwa wilgotne lśnienia błękitnych oczu, błękitnych jak morze, błekitnych jak dwa, otoczone borem rzęs, leśne jeziora. Głęboki, spokojne, bezpieczne.
Pół roku w morzu, trzy tm razem tygodnie w Gdyni i z wyciem syreny znowu w morze. Pierwszy z darowanych tygodni minął niczym sen w kołowrocie powitań, pozegnań, poklepywania po plecach i pod znakiem długich rozmów telefonicznych. Długich tak jak długi był kabel telefoniczny, poprzez trzaski linii i podsłuchujących telefonistek. Wzajemne wyłapywanie słów, znaczeń, treści...
Potem było spotkanie. Z grupa żądnych wrażeń żeglarzy. Nie miałem serca odmówić, pamiętam gorycz nieodbytych rejsów. Nieobytych bo ktos tam, z odpowiednim patentem, nie miał czasu, ochoty, nie mógł, nie chciał bo na morze patrzył ze ściskiem serca przyprawiającą obojętnością.
Zgodziła sie na spotkanie we Władysławowie, gdzie obiecała czekać, a ja obiecałem zawinąć.
Umówiliśmy się na czwartek a zegar wskazywał juz pierwsze godziny soboty. Czas, który ucieka.

Rytm jachtu nagle się zmienił. Natychmiast podniosłem czujne powieki. Trzask bijacego o pokład szotu i łopot zagli wypełniły ciasne wnętrze. Wachta zrobiła zwrot. Minęły zatem już trzy godziny. Moja koja powędrowała w górę, prawa burta z zawietrznej stała się nawietrzną, zmienił się rytm kołysania, z ostrego szarpiącego tekielunkiem dziobania fali przeszliśmy do baksztagu z jego łagodnymi, długimi ślizgami. Nad stolikiem nawigacyjnym zapaliła się lampka, wachtowy uzupełnił dziennik. Chwilę zamarudził, łykiem gorącej herbaty z termosu usiłujac rozgrzać zmarznięte członki. Od początku rejsu termometr nigdy nie pokazał więcej niż sześć stopni. i to nazywa się lato! Wrzesień co prawda, ale wrzesień to też przecież lato. Juz nie, kalendarzowe lato skonczyło sie kilka dni temu i nastała zimna, tak samo jak i te minione lato, jesień.
Stopniowo znowu pogrążam się stan pół jawy, pół snu.

Do Świnoujscia weszlismy we wtorek wieczorem. Juz w główkach wiatr podarł nam genuę. Zachodni wiatr, dotychczas niezbyt poważany teraz na swoich skrzydłach miał mnie zanieść z powrotem na wschodnie wybrzeże. Do Władysławowa, konkretnie.
Na wyjściu, w środę rano, wiała jeszcze dobra piatka. Do południa, na coraz bardziej
słabnącym wietrze, dopłynęliśmy na wysokość Kikuta. Nawet się nie kołysaliśmy zbytnio ponad tą tygodniową martwicę, bo zdechło zupełnie i morze wygładziło się niczym lustro. Wdzięczyło do mnie swą niebieską buzię tu i ówdzie przetkaną złotem anemicznego słońca, które teraz wyjrzało z pochmurnego dotychczas nieba.
Ponieważ ani łagodny błekit nieba, ani zdecydowany granat morza nie mógł mi w żadnym wypadku zastąpić niepowtarzalnego odcienia czekającej na mnie we Władysławowie niebieskości głębokiej toni zagubionych w lesie jezior. Zatem zarządzam uruchomienie "maszyny". Już po pół godzinie zamaszystego kręcenia korbą nasz zapowietrzony malutki Leyland zaskoczył. śruba zaczęła się obracać i raźno popłyneliśmy do przodu. Ustaliłem prędkość na pięć, oznaczonych na oko, węzłów.
Przy dalszym bowiem otwieraniu przepustnicy radosny pyrkot leylanda zamieniał się w ryk odrzutu startującego MIGa 21. Ponieważ jednak nie chcieliśmy wzbijać sie w powietrze zadowoliłem się tą umiarkowaną, na warunki jachtowe wcale przecież niezłą, pięciowęzłową predkością.
Pyrkotaliśmy tak do wieczora. Potem była nieoznakowana sieć rybacka, która najpierw elastycznie nas zatrzymała, chwilę później przerwała się i, oczywiście nim zdążyłem zdławić silnik, sama go zdławiła owijając się na śrubie.
Wieczór zapadał sielski. Słońce zaszło, niebo błysnęło gwiazdami, na naszej rufie zabłysły latarki. Do końca nie chciałem ciąć sieci poczuwając sie do solidarności z ludźmi uprawiającymi ten sam co i ja zawód. Po kilku jednak godzinach kiedy żadne próby uwolnienia się z pułapki nie dawały godnych uwagi efektów, zmarznięty i szczękajacy zębami, bo woda w Bałtyku miała wrześniową temperaturę, musiałem odciąć nożem oplatujace śrubę i ster sztątki sieci.
Postawiliśmy żagle i z nierozplątanym babolem blokującym śrubę, na ledwie wyczuwalnych podmuchach wiatru dopłynelismy do Kołobrzegu. Na samym wejściu, z braku wiatru, rękami i nogami, czym to kto co tam miał, odpychaliśmy się od dalb osłaniających falochron. Była już głeboka noc i zaspany bosman portu nie chciał, czy nie mógł uruchomić motorówki, zaciągnąć nas w głąb portu do basenu żeglarskiego gdzie moglibyśmy się zająć oczyszczeniem śruby. Chcąc nie chcąc zacumowałem naprzeciwko bosmanatu gdzie czekaliśmy do rana. Jeszcze jeden dowód na rozciągliwość czasu. Wizja Władysławowa stawała się coraz bledsza i bledsza... in blue.
Rano uczynny młody człowiek na zasmolonej motórówce zaciągnął nas do kołobrzeskiej mariny.
Na nurkowanie w wodzie, w której chyba tylko foka czułaby się dobrze nikt z nas nie miał wielkiej, żadnej, ochoty. Zabrałem się wobec tego do operacji, o której dotychczas tylko czytałem. Nie wiem jak to wygląda w wersji nowocześniejszej ale gdzieś po głowie błąkała mi się rycina przedstawiająca czyszczenie dna francuskiego okrętu wojennego epoki napoleońskiej. Korzystanie z suchych doków było wówczas bardzo utrudnione. Nie było pomp o odpowiedniej wydajności a zjawiska pływowe nie wszedzie chciały służyć odpowiednim skokiem i regularnością. Zresztą doków takich było niewiele. Przy drobniejszych naprawach i konserwacji dna radzono sobie inaczej. Statek, zakotwiczony w odpowiedniej odległosci od brzegu czy nabrzeża na dwu, z obu krańców, kotwicach, za pomocą przechodzącej przez top masztu liny. Z jednej strony umocowanej na
brzegu do odpowiedniego polera, z drugiej przepuszczonej przez kabestan na pokładzie statku przechylano o taki kąt przy którym uszkodzone części wychodziły z wody. Jeżeli Francuzi, dwa wieki temu, potrafili to robić z potężnymi trójpokładowcami to nam z pewnością uda się to samo z małym jachtem. Zacumowaliśmy nasz "okręt" do dwu polerów tworząc coś w rodzaju trójkąta prostokątnego gdzie dwie przyprostokątne tworzyły nabrzeża basenu zaś przeciwprostokątną nasz jacht, przedłuzony cumami z dziobu i rufy. Ściśle według zapamiętanej ryciny na topie masztu umieściłem ogromny blok przez który przewleczono naszą grubą i długą linę kotwiczną. do liny, od
strony pokładu, uwiazaliśmy talię szotową, drugi koniec zamontowaliśmy na ladzie i, z drżeniem serca, zaczęliśmy wybierać. Czterometrowa talia skończyła się zanim śruba zdołała wyjść z wody. Kiedy zaczęłem się zastanawiać nad sposobem przedłużenia talii chłopaki wpadły na pomysł by wybierać linę z brzegu. Tego rycina nie przewidywała, ale przecież Francuzi... Zatrudniwszy jeszcze kilku przygodnych gapiów w ten może mało zejmański ale skutczny sposób dokonaliśmy dzieła. Usunięcie ze śruby oplątującej jej liny było krótką kwestią natomiast doprowadzenie łódki do jako takiego porzadku i klaru morskiego zabrało czas do wieczora. Aby skrócić trasę poszliśmy po brzegu.

Ktoś gwałtownie tarmosi mnie za ramię. Z trudem podnoszę powieki, świt, widać brzeg. Wystawiam z zejściówki głowę, gorzki papieros, gorzkie jest to, teraz wspaniałe, morze. Wiatr znacznie przybrał na sile , olbrzymia fala ciągnąc za soba welon piany unosi w górę rufę. Na chwilę ztrzymuje się, przez moment pędzimy razem, potem biały grzywacz nas wyprzedza. W aureoli rozpylonych wiatrem kropel wody unosi dziób, mija nas z sykiem. Opadamy w dół, gdzieś na samo dno morza, zabłąkane bryzgi ochlapują twarz, słono spływają do ust. Słońce, przyćmione odległą mgiełką rozjaśnia krajobraz pełen załamań i światłocieni. Ląd ciągnie się siną nitka na horyzoncie, w głebi majaczy Rowokół. Morze jest pełne ruchu. Łódka tańczy na falach. Białe żagle, biała piana, nasz biały jacht i głeboki granat morza, wierzchołki fal rozświetlone słońcem i prześwitujące zielonością wody.
Rzut oka na brzeg upewnia mnie co do pozycji. Aby dojść do Władysławowa trzeba zmienić kurs na fordewind. Siła wiatru sięga ośmiu i wzrasta. Zbieram chłopaków i zabieramy się za przeprowadzenie delikatnego manewru. Odpadamy do pełnego wiatru, na sztag wędruje genua nr 1, największa jaką mamy i, duży grot całkowicie rozrefowany. Zabieram ze soba paczke papierosów i sadowię się za rumplem. Zaczyna sie jazda. Jacht przejawia tendencję do ślizgu lecz zbyt pełna część podwodna i głeboki balast mu na to nie pozwalają. Zabraniam stawania w kopicie, nie zakładamy kontraszotu z obawy przed złamaniem przerzuconego gwałtownie bomu. Nie podskakiwać, to i głowa będzie cała. Wierzę, że przy wymuszonej zmianie halsu bedę miał jeszcze tyle czasu i prędkości aby wyostrzyć. Muszę też pamiętać o tej nieszczęsnej konstrukcji pełnej rufy i wąskiego dziobu, która może powodować, nie pozbawione podstaw, tendencję do fikania przez dziób.
Za trzy dni w morze na następne półó roku a czwartek już był dwa dni temu. Pędzimy na skrzydłach wiatru. Log co prawda pokazuje prawie zero, ale to prędkość wzgledem wody, względem dna musi być koło dychy, jak sądzę.
Drogę naszą znaczą wyrzucane za burtę kolejne niedopałki paierosów. Mijają godziny i czuję się zmęczony kiedy wreszcie mijamy Rozewie, które od razu uspokaja rozfalowaną wodę ale też, niestety, gasi wiatr. Maszyna pełną naprzód i jesteśmy w porcie. Szybka odprawa GPK, zostawiam jacht chłopakom aby przeprowadzili go na druga stronę basenu a sam biegnę do Domu Rybaka. wiem, ze wyglądam nieco oryginalnie z kilkudniowym zarostem na twarzy, wyciągniętym swetrem na ramionach, w przemoczonej i nie pierwszej czystości kurtce. Wpadam do hallu hotelu z impetem godnym bolidu formuły pierwszej.
- W którym pokoju zatrzymała się pani M.? - rzucam w stronę recepcjonistki.
- Pani M. wyjechała dzisiaj rannym pociągiem.
- ... ???

Autor:  Colonel [ 17 wrz 2012, o 16:58 ]
Tytuł:  Re: Ogólnopolski konkurs na opowiadanie marynistyczne

Cos o wynikach konkursu... i gdzi mozna poznac efekt?

Strona 1 z 1 Strefa czasowa: UTC + 1
Powered by phpBB® Forum Software © phpBB Group
https://www.phpbb.com/