Skoro Janusz zarzuca mi, że moje zabawne opowieści nie są zabawne to proszę może ta będzie zabawniejsza?
Najważniejsza jest fantazja….. No i parę groszy w kieszeni też nie zawadzi.
Początek lutego, zimno, nudy, nudy, w zasadzie nie ma za dużo roboty, czyli nuuudy. Za parę dni następny weekend, i co znowu kolacja u znajomych, lub u nas? Wybaczcie znajomi, ale….. Znowu to same gadanie bez sensu?, chlanie, ups. przepraszam picie wina i „ciamćkanie” nad kieliszkiem. - to cabernet souvignion?- rutynowe już pytanie znajomych. Jakby innych win nie było na świecie. To, że czerwone i dość wyraziste w smaku nie oznacza, że od razu to cabernet. - z Chile?- pada następne rutynowe pytanie - tak- odpowiadam, a w myślach dodaję, - nie ku..a z marsa, przecież nie stać mnie na dobre francuskie- - Co tu robić? – myślę, i wiem że nie wytrzymam następnego takiego weekendu. - Mam do w dupie- myślę i dzwonię do zaprzyjaźnionej agencji czarterowej. - potrzebuje łódkę na najbliższy weekend- mówię. - o tej porze możemy zaproponować tylko Karaiby- słyszę w słuchawce. -zgłupieliście- odpowiadam, - przecież nie spędzę w samolocie prawie dwóch dni, żeby popływać jeden, chcę coś w Europie, max. 4 godziny lotu - no to bardzo mi przykro , ale nic nie mamy- słyszę w odpowiedzi. Przypominam sobie, że ostatnio dzwonili do mnie z jakiejś innej agencji czarterowej. Biorę telefon, sprawdzam odebrane numery i widzę jest. - witam potrzebuję łódkę na najbliższy weekend, od piątku do niedzieli, najlepiej w Grecji- mówię do telefonu - OK., za jakieś pół godziny oddzwonimy, dla ilu osób – słyszę w odpowiedzi - myślę, że jakieś 4 osoby – odpowiadam - OK. pozdrawiam – Zająłem się jakąś robotą i prawie zapomniałem o tej łódce, gdy zadzwonił telefon. - przepraszamy, w Grecji nic nie możemy zaproponować, ale mamy łódkę na Sardynii i na Majorce” – słyszę - hm, może Majorka? – mruczę i głośno dodaję – OK., biorę tę na Majorce, co to za łódka?- pytam - Bavaria 39 Cruiser, z ogrzewaniem- - za ile?- - 700 Euro- - OK., biorę- No to najbliższy weekend mam zaplanowany, nie będzie gadania przy stole i ciamckania. Teraz tylko załoga. Dzwonie do kolegi. -Roman, płyniesz ze mną w ten weekend?- pytam - zgłupiałeś, przecież tam zimno- słyszę w odpowiedzi - no co Ty, spokojnie będzie ze 20 stopni- mówię a w tym samym sprawdzam pogodę w necie. A tam przewidywane, w dzień +10 C, a w nocy minus 1 C. Ale przecież mu tego nie powiem. - to co płyniesz? – ponaglam -daj mi dziesięć minut- słyszę w odpowiedzi Dobra, jeden załogant jest, teraz następni. Dzwonię do następnego. - Arek, pływamy w ten weekend na Majorce? – pytam - pewnie, podaj tylko daty i godziny lotów- słyszą konkretną odpowiedź Może by jeszcze kogoś?, myślę i wykonuję następny telefon. - Adam, co powiesz na weekend na jachcie, na Majorce? – zagajam - nie mam jeszcze planów na wakacje, ale wiesz, że żona mnie z Tobą nie puści - słyszę - nie, nie w lecie, teraz, w najbliższy weekend, ale dlaczego nie puści Cie ze mną? – pytam - przecież dobrze wiesz, głąbie – - to coś wykombinuj – mówię Czyli załoga jest. Tym czasem mailem przyszła umowa, którą wypełniłem, odesłałem. Przelałem kasę na konto, zabukowałem bilety. Nawet dobrze, że to Majorka - cena biletu w dwie strony z Berlina nie przekracza 400 zł. Czas od wtorku do piątku szybko zleciał, a w piątek rano pędzimy już na lotnisko. Wylot 12.00, czyli na lotnisku wystarczy być parę minut po 11.00. Jakie to szczęście mieszkać bliżej lotnisk w Berlinie, niż w Warszawie. A jak jeszcze skończą A1 ( rejs odbywa się w roku 2008), to do Berlina będzie można dojechać w półtorej godzinki. Na lotnisko docieramy prawie o wpół do dwunastej. - cholera jasna, musiałeś tak długo wpie…ć to śniadanie – nie mogę powstrzymać się od kapitańskiej reprymendy. - przecież zdążymy – słyszę w odpowiedzi I szczerze mówiąc Adam ma rację, przecież gejt zamykają o 11.35, więc jesteśmy nawet przed czasem. Lecimy liniami Air Berlin z przesiadką w Norymberdze. Lot do Norymbergi trwa niecałą godzinę, ale jak to w Air Berlin dostajemy śniadanko, więc ledwie je kończymy a już lądujemy. Przesiadka, znów ok. godziny lotu, znów śniadanko i lądujemy. Następny plus czarteru na Majorce, to odległość z lotniska do mariny w Palma de Mallorca. Taksówką 15 minut. Łódkę możemy odebrać o dowolnej porze ( jest poza sezonem), więc zjadamy trzecie śniadanie (zaraz to nawet czwarte, bo jedno jedliśmy jeszcze w Polsce) i dzwonię do armatora. Przejęcie łódki trwa błyskawicznie a na miejscu czeka nas miła niespodzianka, w zasadzie dwie. Zamiast Bavarii 39 dostajemy rocznego Cykladesa 43.4 a w środku czeka na nas?…… Nie, nie śliczna hiszpanka ! Zestaw powitalny: butelka dobrego wina i kosz owoców. W czasie kiedy odbieram łódkę załoga robi zakupy w pobliskim markecie. Odebrałem łódkę i czekam, czekam. W końcu zastanawiam się, może zabłądzili? Dzwonię do nich - gdzie do cholery jesteście?- pytam, a w odpowiedzi słyszę tzw. „wiąchę”. - znaczy są wkurzeni, ciekawe dlaczego?- myślę Jak zobaczyłem ich na kei, zrozumiałem powód wkurzenia. Byli objuczeni jak wielbłądy. - a nie można było wziąć taksówki – grzecznie spytałem i wtedy dopiero usłyszałem „wiąchę”. Po wysłuchaniu 10-cio minutowego zestawu „żałobnej rapsodii”, w rodzaju, jak to oni się namęczyli, jak nadźwigali, że powinienem być im wdzięczny itd. zerknąłem do siatek. No cóż, wiadomo że flaszki są ciężkie, ale po co ich tyle? Żeby nie było, że jestem wredny, pożałowałem ich trochę i wypłynęliśmy. Chciałem dopłynąć do zatoki i miejscowości Cala Figuera, która znałem z wcześniejszych, turystycznych wyjazdów na Majorkę. Było ok. 15.00, więc na kolację powinniśmy dopłynąć. Załoga zajęła się rozpakowywaniem siatek, tzn. rozpakowywaniem z jednoczesnym opróżnianiem. -panowie, easy - proszę, - tym sposobem to za godzinkę będzie po Was- wydałem grzeczną, acz stanowczą, kapitańską komendę. Ale niestety nikt mnie nie chciał słuchać ( to się nazywa kapitański autorytet ) i pokład powoli opustoszał. To znaczy, nie do końca bo ja zostałem sam na posterunku. Z kabin na dole dochodziło miarowe chrapanie. Jak pisałem dostaliśmy Cykladesa 43.4, czyli każdy miał swoja kabinę. Arek, który krótko opróżniał siatki (poza mną, oczywiście – ja tylko zajrzałem do jednej z nich) obudził się po dwóch godzinkach i wyszedł na pokład. -kur..a, ale tu pięknie (znany cytat z filmu „Testosteron”) – usłyszałem - ano, nie da się ukryć, że pięknie, a te głąby co, śpią?- spytałem - śpią – Do Cala Figuera zostało już ok. godzinki rejsu, więc powoli zaczęliśmy snuć plany kolacyjne. Żeglarstwo jakie uprawiam, mogę śmiało określić mianem „żeglarstwa kulinarnego”. Lubię żeglować, uwielbiam czas spędzony na jachcie i na morzu, ale najbardziej lubię moment wpłynięcia do portu, cumowanie i szukanie miejsca, gdzie zjem kolację. Kolacja w porcie to dla mnie kwintesencja żeglarstwa. Zawsze jestem pełen podziwu, poważnie, dla żeglarzy, którzy zabierają z kraju żarcie i siedząc w porcie, vis a vis tawerny wpierd…ą te konserwy, gorące kubki itp. Arek nie był jeszcze w Hiszpanii, więc zacząłem opowiadać mu o kuchni hiszpańskiej, o tapasach, o paelli itp. Dobrze, że mieliśmy coś do zjedzenia, bo po paru minutach opowieści zrobiliśmy się głodni. Na szczęście znalazła się też mała butelczyna wino tinto. Wpłynęliśmy do zatoki. W Cala Figuera, w głębi zatoki jest keja, ale jest przy niej płytko. Jedyne miejsce, gdzie można bezpiecznie zacumować to wewnętrzna strona falochronu – niestety oblegana przez kutry rybackie. Pozostało nam więc kotwicowisko. Po rzuceniu kotwicy, sklarowaniu łódki, ryknąłem do środka -idziemy na kolację- -Jakoś bez entuzjazmu – pomyślałem Zszedłem do messy, zaglądam do pierwszej kabiny, pusta Do drugiej, pusta. Cholera jasna, zaglądam do trzeciej, tez pusta. Na szczęście w czwartej zauważyłem jakieś zwłoki leżące pod kocem i chrapiące. - Ale gdzie reszta?- pomyślałem Zaraz, zaraz, było nas czterech. Ja jestem, Arek na pokładzie, jeden tu chrapie, więc gdzie czwarty? Zajrzałem do pierwszego kibelka, pusty. Przyznam szczerze, zacząłem się poważnie denerwować. Przecież siedziałem cały czas na pokładzie. Nikt nie wychodził. Przez boczny luk nikt nie da rady się przecisnąć. - Matko boska jeszcze nigdy nie zgubiłem człowieka na morzu, ba nie zgubiłem nawet na lądzie_ Pozostał mi do sprawdzenia już tylko drugi kibelek…, ręce trzęsły mi się jak cholera… Otwieram drzwi i co widzę… Adam przytulony do muszki klozetowej chrapie sobie słodko. -a żesz Ty cholero- zakląłem. No cóż, kwestię chętnych na kolację mieliśmy załatwioną. Pomyślałem tylko, co zrobić z tymi śpiącymi głąbami, żeby mi się nie utopili. I wymyśliłem, zamknąłem ich w środku. A my z Arkiem popłynęliśmy pontonem na kolację. Ach Paella, wino – rewelacja. No dobra na tym koniec. Bo się za bardzo rozpisałem
Załączniki: |

100_7592.JPG [ 213.78 KiB | Przeglądane 3069 razy ]
|
Komentarz: nasza łódka

100_7484.JPG [ 221.91 KiB | Przeglądane 3069 razy ]
|

Janek Wisniewski padł.JPG [ 187.9 KiB | Przeglądane 3069 razy ]
|
_________________ pozdrawiam Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba" http://www.kasperaszek.pl
|