Zbieraj napisał(a):
Może jednak lepiej Wy (to znaczy Jestu z Yigusiem, pod światłym kierownictwem Grzywiastego i patronatem starej Sobieskiej) opiszcie swoje wrażenia i jakże romantyczne przygody ze wspólnego, udanego (I presume) rejsu.
Gdzie tam on udany! Jesteś w mylny, błędzie!
/Środa, 2357, I peron Warszawa Wschodnia/
Już w pociągu do Świnkowa wybuchło nam piwo, zalewając cale zapasy papieru toaletowego (wyobraźcie sobie tylko implikacje z tego faktu wynikające

), a dalej było tylko gorzej.
Yigael, jak zobaczył w czym pływa koszerna mielonka, powiedział, że nie płynie. Maar dołączył do obozu wroga, bo bez piwa to sie nie da, tyle godzin w pociągu... Po długich namowach, zakrapianych drynkami z coli, udało mi sie przekonać ...ekhm, kumpli, żeby nie wysiadali w trakcie, a jak już się pociąg zatrzymał, to się okazało, żeśmy dotarli do Świnoujścia.
/Czwartek, 1200, prom Świnoujście-Ystad/
Przeprawa promem do Ystad przeszła niemal bezboleśnie, ale to tylko i wylącznie dzięki przemiłemu panu, który namawiał nas na borówkobranie w Norwegii
Piszę niemal, bo Grzywiastemu pod wpływem drynków z colą, zaczęło się wydawać, że to ten statek mamy prowadzić do Polski, i chciał koniecznie iść na mostek, bo przecież honor & duty, czy jakoś tak
/Czwartek, 1900 I peron Ystad/
Cudemśmy trafili do pociągu do Malmo i przypadkiem udało nam się nie pomylić kierunków.
/Czwartek, 2128, I peron, Malmo/
W Malmo sprawnie wykorzystaliśmy czas do przesiadki, posilając się naszą Podwawelską z musztardą. Drogę z Malmo do Falkenberg umilała nam rozmowa z przemiłą Panią Konduktorką, pomimo, iż Maar przez cały czas domagał się, aby Pani skasowała nam bilet. Nabralem przeświadczenia, ze jedyne słowo, jakie Grzywiasty zna w Langłyczu, to ticket.

/Czwartek, 2310, I peron, Falkenberg/
Do rzeczonego Falkenberg dotarliśmy późną nocą, zmęczeni, niewyspani, ale w dobrych nastrojach. I tam znowu Łaska Miłościwego Latającego Makaronu, ocaliła nas od marszu 6 km do mariny, zsyłając nam taksówkę. Przemiły Pan taksówkarz po węchu poznał, żeśmy żeglarze i bezbłędnie pokołował w kierunku mariny.
/Czwartek, 2350, marina Falnekberg/
Na miejscu po siedmiu nieudanych próbach zlokalizowania jachtu Micubisziego, trafiliśmy (znowu cudem), bezbłędnie rozpoznając naszą łódeczkę. W znalezionym pod pokładem zeszycie, zakonotowaliśmy na szybko listę załogi i czas zaokrętowania 2356 we czwartek. Chwilę zajęło wygrzebanie narzędzi, znaczy kubków i o 2358 wychylylymy po stakanku za zdrowie Neptuna, coby nam był łaskaw. Jako, że Neptun powiedział, że Śliwowica za mocna dla niego, tośmy zakręcili butelczynę i poszli spać, żeby biedaka za bardzo nie spoić.
/Czwarteek, 0730, marina Falkenberg, Micoutka/
Nad ranem obudził mnie hałas w kokpicie. Okazało się, że to Maar potknął się o jakieś liny (później dowiedziałem się, że one się nazywają relingi), a jak udało mu się już wyjść na ląd, ruszył marynarskim krokiem i po chwili zniknął za horyzontem. Doskonale zagospodarowaliśmy z Yigaelem ten czas na poranną kawusię i poczytanie wieści z fejsa, kiedy tylko Maar nas spuścił z oka. Jedynie opatrzność uchroniła nas przed gniewem Najsiwiejszego, kiedy wrócił, objuczony torbami z wodą (sic!). Ledwośmy go kawą udobruchali. Uff... ale było ciężko, celne k...wy latały z prędkością światła
/Czwartek, 1000, marina Falkenberg, Micoutka/
Grając w marynarza wytypowaliśmy, kto wyprowadzi jacht z mariny, padło na mnie. Silnik dziarsko zaskoczył, cuma na pokład, człowiek na pokład i wychodzimy... Nie nie, tak łatwo nie było, desant pośliznął się przy wchodzeniu i wpadł przez forklapę do żagielkoi, ja przestraszony pomyliłem biegi i zamiast naprzód dałem całą wstecz. Desant z żagielkoi krzyczał coś o jajach (nie dosłyszałem, ale się nie przejąłem, bo te były ładnie zasztauowane w bakiście). Drugi załogant (z litości nie wspomnę, który), porzucił stanowisko manewrowe przy cumie rufowej i zaczął sprawdzać stan jaj (tych w bakiście). Tak się zdenerwowałem, że tym razem dałem całą naprzód. Od katastrofy dzieliły nas ułamki sekund, kiedy powiał boczny wiatr i zdryfował nas za główki portu.
Na morzu ustaliliśmy wachty(!), wykłócając się, komu przypadnie lepsza wachta, a kto nie chce sterować na gorszej.
Jak już ustaliliśmy co kto kiedy, zaczęliśmy się uczyć nawigacji, obserwując po drodze jakieś dziwne znaki na wodzie. Nadmiar czasu zabijaliśmy grając w śmieszną grę na komputerze (nie do końca poznałem zasady, dlatego cały czas przegrywałem, ale zapamiętałem nazwę, coś jak czynna stacja paliw, czy Otwarty CPN).
Tak pośród wesołych pogaduszek i gromkich okrzyków zleciał nam czas do wieczora.
/Czwartek, 1930 Oresund, Zamek Hamleta w tle, Micoutka/
W pewnej chwili komuś (z litości nie wymienię z nazwiska) przyszło do pustego łba zgasić silniczek, "bo przecież wieje i przecież płyniemy" (sic!). Wiatr własny zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i śmy stanęli.
Cóż za problem, rzekłbyś, Szanowny Skrytoczytaczu, odpalamy silnik i karuzela kręci się. Otóż, nie ma tak łatwo - silnik by może i chciał, ale akumulator rzekł, pie...lę, nie robię.
Mając na uwadze obecność kobiet i młodzieży szkolnej na sali, powstrzymam się od cytowania Najsiwiejszego & Co. Było grubo i grubiańsko. Jednak chwilę potem, ktoś z nas, trafiony nagłym przebłyskiem intelektu, sięgnął po korbę, inny pocwałował szukać instrukcji obsługi i już po chwili motor nasz zakaszlał z rury wydechowej i popchał w kierunku portu.
/Czwartek, 2030, marina Domsten, Micoutka/
Sprzyjający ciągle wiatr, dopchnął nas razem z łódką do pomostu, a cuma zupełnym przypadkiem zahaczyła o mijaną dalbę. Kapitan nasz gromko zakrzyknął "Tak stoimy!".
Przytomnie podłączyliśmy akumulatory i poszliśmy szukać hafenmajstra. Po drodze znaleźliśmy pana z woltomierzem, ale o tym pisać nie chcę, bo o tym "koledzy" (sic!) już napomknęli. O żenującej przygodzie z fantą wspominać mi nie wypada, więc skromnie pominę ten epizod
/Piątek, 6000, marina Domsten, Micoutka/
Cudownie sprzyjający nam wietrzyk wypchnął nas za główki, a cuma po minięciu dalby sama się odczepiła. Płyniemy.
Postanowiliśmy ograniczyć granie w Otwarty/Zamknięty CPN ze względu na oszczędność prądu. Z nawigacji podszkoliliśmy się już na tyle, że udało nam się trafić pod wieeeelki most. Cały czas jeszcze nie do końca wiedzieliśmy, co oznaczają czarnożółte znaki, ale się tym specjalnie nie przejmowaliśmy. Momentami widzieliśmy, jak fajnie przesuwa się pod nami dno, a ludzie z mijających nas łódek przyjaźnie nam machali i ocierali pot z czoła

Mili jacyś ci Skandynawowie

Ciekawa odmiana przy wiecznie zrzędzącym współzałogancie i pierdzącym jak armata Kapitanie (czasem też odwrotnie).
Znowu tylko cudem udało nam się trafić pomiędzy pylony wielkiego mostu. Most jest dwupoziomowy, niższym poziomem jeżdżą pociągi. Wykombinowaliśmy, że wyższe piętro jest zarezerwowane dla samochodów, ze względu na kible i to, co z nich wypada, w pociągach.
/Piątek, 1708 Falsterbo, Micoutka/
Przybiliśmy (powinno być wbiliśmy się, wiatr się zmienił) do kei, pobiegliśmy na stację po paliwko, zatankowaliśmy na full i wypływamy, bo o 1800 otwierają mostek na Bałtyk.
Mostka nie otworzyli, był taki plan, żeby go taranem wziąć, ale nie przeszedł w referendum, więc wbiliśmy się w keję ponownie.
/Piątek, 1848 Falsterbo, Micoutka/
Zbluzgaliśmy obsługę mostu przez UKF, i tym razem się udało, most otworzyli i wypłynęliśmy z zamiarem odebrania twardej szkoły bałtyckiej.
Fale na Bałtyku były jak domy (z piasku) a wiatr wypieniał nam kawę z kufli, znaczy kubków. Wystraszeni, postanowiliśmy dopłynąć jak najszybciej, bo wiatr tężał z godziny na godzinę. Mając na uwadze powyższe, postawiliśmy wszystkie (2) żagle, motor dostał więcej pić i śmiało popłynęliśmy.
/Sobota, 1307 wiatrak na główce portu Świnoujście, Micoutka/
Obudziło mnie straszne bujanie. Wyjrzałem i zobaczyłem fale. Maar coś mówił o podboju, czy przeboju, nie pamiętam dokładnie. Chciałem wyskoczyć na pokład, ale zaplątałem się w śpiworze, zanim się wykaraskałem, wiatr zepchnął nas do mariny. Maar krzyknął "tak stoimy" a ja dzielnie zawiązałem węzeł cumowniczy. Yigael sprawnie zeskoczył i na komendę "Chroń dziób" powiedział cos w rodzaju "Jak ja mam dziób, to Ty masz ryj".
/Sobota, 1330 marina Świnoujście, Micoutka/
Wychylylymy za cudowne ocalenie. I tu właściwie mogłaby się skończyć ta straszliwa opowieść, bo niedługo przyjechał po nas Micobus, który zawiózł nas bezpiecznie do domu. Ale nie, po drodze był jeszcze jeden prom i znowu Najsiwiejszy chciał dowodzić. Musieliśmy go schować w bagażniku, żeby marynarze z promu go nie znaleźli. Na szczęście po chwili zasnął i obudził się już pod Starą Sobieską

Mówią, że największe przyjaźnie zawiązują się na rejsach, teraz już wiem, że to zwykłe kłamstwo. Nigdy więcej na morze z żadnym adminem srinem, z żadnym Yigaelem srelem, to był koszmar. Teraz mam traumę, dlatego idę do poradni K. dziś wieczorem. Mam nadzieję, że ich nie spotkam.
Łódka śmierdziała od bąków, w zęzie pełno wódy, znaczy wody. Ktoś rozbił jaja w żagielkoi, kadłub zmasakrowany dżemem, a rumpel ma luzy przez obleśne praktyki "kolegów" (sic!). Micu - miałeś fajną łódkę.
Ps. Bosman w Świnoujściu, jak dowiedział się, że jacht zostaje na dłużej, kazał nam ją przestawić na sam koniec portu, pewnie dlatego, żeby łódka nie odstraszała żeglarzy.
Pps. Na dowód, że przedpiścy kłamią, wrzucę później kilka fotek.