W nowej lokalizacji kontynuacja relacji.Ponieważ poprzednie dni upłynęły na intensywnym zwiedzaniu, a ostatnia noc w morzu też nas trochę zmęczyła decydujemy się chwilę odpocząć.
Stajemy na kotwicy pod wysepkami na południe od Rovinja.
Reszta dnia upływa nam na kąpieli i opalaniu. Dzień kończymy popijając chorwacką rybę włoskim białym Friuliano.
Kolejnego dnia wypływamy wcześnie, bo przed nami daleki przelot. Korzystając z pomyślnego wiatru kierujemy się na południe by koło latarni Porer opłynąć południowy kraniec Istrii.

Dobra pogoda cieszy nie tylko żeglarzy. W pewnej chwili pojawia się koło nas pięć delfinów. Tak licznego stada już dawno nie widziałem. Krążą wokół nas polując najwidoczniej na ławicę ryb. Zwalniamy trochę, ale czas pogania i z żalem kierujemy się dalej.

Późnym wieczorem dopływamy do celu. Przed nami Mali Losinj, miasteczko i port na wyspie tej samej nazwy. Kilka lat temu zdemontowano tu pływające pomosty i jedyną możliwość to stanąć na mooringach za falochronem, bądź long side do lewej lub prawej strony nadbrzeża. Ze względu na późną porę miejsca przy falochronie są już zajęte. Decydujemy się stanąć po prawej, bo w części gdzie były wcześniej pomosty pozostawiono na nadbrzeżu przyłącza wody i prądu. Powoli podchodzimy przymierzając się do jedynego wolnego miejsca. Gdy jesteśmy już bardzo blisko z nadbrzeżnej kawiarni ktoś wyskakuje gwałtownie gestykulując. Na wszelki wypadek cała wstecz i stajemy w miejscu. Okazuje się, że w wodzie pozostały betonowe bloki do których cumowano pomosty. Te przybrzeżne są najwyżej 1,5m pod wodą. Całe szczęście, że ktoś nas ostrzegł. Zawracamy i już spokojnie cumujemy po drugiej stronie, za rufą flagowej jednostki chorwackiej szkoły morskiej „Kraljica Mora”.

Mali Losinj to jedno z najładniejszych miasteczek na wybrzeżu Chorwacji i chyba najładniejsze w Kvarnerze. Liczne knajpki i dobre zaopatrzenie to kolejne powody by tu się zatrzymać. Charakterystyczne kolorowe domki można zobaczyć także w większym z nazwy, a w rzeczywistości mniejszym miasteczku Veli Losinj z drugiej strony wyspy. Mali Losinj położony jest w głębi sporej zatoki, która poprzez wąski kanał umożliwiający przejście na drugą stronę wyspy połączona jest z Losinjskim Kanalem. Obrotowy most jest otwierany tylko dwa razy dziennie i zamykany natychmiast gdy oczekujące jachty przepłyną na drugą stronę. Obok kanału znajduje się marina, jednak jeśli są miejsca lepiej jest stawać w porcie miejskim. W razie potrzeby bezpieczne miejsca postojowe znajdują się również na wschodnim brzegu zatoki na północ od mostu i kanału.

Po porannych zakupach (na obiad będą świeże krewetki) wypływamy kierując się po zachodniej stronie wyspy dalej na południe. Przy południowym końcu Mali Losinj znów spotykamy delfiny, jest ich mniej i trzymają się dość daleko. Zmierzamy w stronę wyspy Ilovik, przepływając wąskim kanałem między Ilovik a Sv. Petar. Znajduje się tu bardzo popularne w sezonie miejsce na postój z licznymi bojami i knajpkami na brzegach. Teraz jest tu całkiem pusto, ale boi jeszcze nie zdemontowano.

Na brzegu wysepki Sv. Petar znajduje się dobrze zachowana willa wiejska (Villa rustica), która przed wiekami za czasów rzymskich należała do jednego z patrycjuszy z pobliskiej Puli.

Opływamy Sv. Petar i zawracamy na północ. Niestety tym razem nie starczy czasu by odwiedzić moją ulubioną Silbę. Między wysepkami Orulje, a Orudą znów napotykamy delfiny. Naszym celem jest Pogana, na południowym końcu wyspy Cres, półwyspie Punta Kriza. Spokojna teraz zatoka w sezonie jest pełna łódek, a duży kamping na brzegu także przyciąga tu licznych turystów. Miejsce za małym falochronem jest zazwyczaj niedostępne, ale można stawać na bojach w zatoce.
O świcie wypływamy, by zdążyć do Osoru przed otwarciem mostu. Wschodzące słońce powoli wyłania się z nad szczytów Velebitu.

W Osorze jesteśmy przed czasem i ostatnie dwie mile wleczemy się wolniutko bo przed samym mostem nie będzie jak zaczekać. Krótki postój i zakupy planujemy po drugiej stronie mostu.

Przepływamy wąski kanał w którym pokonać trzeba dość silny prąd. Gdy ostatni jacht minął obrotowy most zaczyna się on zamykać. Nadpływający z północy, spóźniony jacht będzie musiał zaczekać do wieczora lub opłynąć Mali Losinj od zachodniej strony. Słabiutki po wschodniej osłoniętej stronie wiatr nabiera siły, a fala od otwartego morza jest coraz wyższa. Decydujemy się desantować część załogi na brzeg pontonem. Fala jest zbyt wysoka by stanąć przy krótkim molo, a płynąć pontonem z odległego kotwicowiska też nikt nie chce. Krótki spacer po urokliwym miasteczku, zdjęcie na kolanach znanego chorwackiego poety i dalej w drogę. Do Puli mamy jeszcze dość daleko.
Najpierw żmudnie halsujemy pod wiatr, który w końcu nagle słabnie by po południu zaniknąć zupełnie. Do Puli już dziś nie zdążymy. Stajemy na noc w jednej z zatok przed Pulą. Rano opływamy przylądek Kumper i wpływamy w szerokie wejście zatoki prowadzącej do Puli. Mijamy wojskowe i portowe zabudowania zza których wylania się amfiteatr. Zbudowany za czasów rzymskich i bardzo dobrze zachowany, jest największą i chyba jedyną atrakcją Puli.

Naszym kolejnym celem będzie znany już nam Rovinj. Miasteczko tak nam się spodobało, że koniecznie chcemy tam wrócić. Tym razem zatrzymamy się na noc by je spokojnie pozwiedzać i spędzić wieczór w jednej z licznych restauracji. Wysoka fala uniemożliwia postój po północnej stronie starego miasta. Zawracamy i cumujemy w marinie ACI. Wieczorem spacerem udajemy się w stronę centrum. Nadbrzeżne restauracje są prawie puste, to środek tygodnia poza sezonem. Kelnerzy agresywnie zachęcają do wejścia, a my nie możemy się zdecydować, którą wybrać. Wybieramy tą, gdzie jest najwięcej Włochów, którzy są tu najliczniejszą grupą. Po dobrej kolacji jeszcze lody i spacer po miasteczku. Rano płyniemy do stacji benzynowej po drugiej stronie mijając kolorowe kamieniczki pięknie oświetlone porannym słońcem. Rovinj faktycznie jest perłą Istrii.

Nasz rejs powoli dobiega końca.
Musimy zdążyć przed 18tą do Umagu, żeby zdążyć się odprawić przed zamknięciem kapitanatu. Posterunek policji granicznej jest czynny cała dobę, ale kapitanat ze względów oszczędnościowych po sezonie zamykają o 18.00.
Po drodze jeszcze ostatnia kąpiel i cumujemy po prawej stronie portu przed posterunkiem granicznym. Czynny w sezonie punkt odpraw w marinie teraz jest już zamknięty.
Odprawiamy się wyjątkowo szybko i już przed 18.00 wychodzimy znów w morze. Tym razem musimy tylko przeskoczyć na drugą stronę zatoki Triesteńskiej do Grado.
Szybko zapada jesienny zmrok, ale pogoda i widoczność są dobre, a wiatr słaby. Ponieważ mamy jeszcze plany na wieczór po godzinie zrzucamy żagle i dalej płyniemy na silniku. Do Grado mamy raptem 15 mil, do tego jeszcze pół godziny na wejście i będziemy na miejscu.
Teraz jednak zbliżamy się do granicy toru wodnego prowadzącego do Triestu. Jest już całkowita ciemność i intensywnie wypatrujemy świateł. W tą stronę płynie jednak mało statków i południowy tor przekraczamy bez emocji. Po drugiej stronie sytuacja jest jednak inna przed nami przechodzi jakaś większa jednostka za nią druga i kolejna. Dyskusja o rozpoznawaniu świateł statków z teoretycznej błyskawicznie zmienia się w praktyczną. Namiary pokazują, że możemy być niebezpiecznie blisko, więc zmniejszamy prędkość by przepuścić „większego”. Wreszcie tor wodny jest za nami i można trochę odetchnąć. Teraz tylko musimy trafić w wejście do laguny Marano prowadzące do Grado. Jest ono szerokie i wytyczone dalbami, jednak w nocy będziemy musieli dobrze wytężać wzrok. Do tego okolice wejścia są płytkie i oprócz obserwacji mapy na ploterze nie można spuszczać oka z echosondy.

Płyniemy w stronę wejścia w lagunę trymając się izobaty 10 metrów, aż momentu gdy znajdziemy się na przedłużeniu kanału wejściowego. Powinniśmy wtedy zobaczyć czerwone światło w rozwidleniu kanału. Gdy jesteśmy w zaplanowanym miejscu ostro skręcamy w prawo. W pogotowiu mamy latarki, noktowizor, a wszyscy z natężeniem wypatrują pierwszej dalby, którą niedługo powinniśmy zobaczyć. Wreszcie w poblasku świateł brzegowych dostrzegamy jakiś cień. Jest tylko trochę bliżej niż „powinien być”. Z minimalną prędkością podpływamy trochę bliżej oświetlając dalbę mocną latarką. Jest widoczny biały znak! Tu podobnie jak na lagunie weneckiej wszystkie dalby są numerowane od strony toru wodnego. Jeśli by go nie było widać znaczyłoby, że jesteśmy po złej stronie. Płyniemy wolno dalej wypatrując drugiej dalby, przed nami majaczy ciemny kontur, a kawałek dalej wyłania się następny. Tor jest tu zbyt szeroki by po ciemku zobaczyć dalby z drugiej jego strony. Podchodzimy trochę bliżej środka toru wodnego kierując się wskazaniami echosondy i plotera. Za dnia to miejsce wydaje się łatwe, szerokie i bezpieczne. Teraz każdy cień, każde wahnięcie wskazań echosondy powoduje niepokój. Jednak im bliżej jesteśmy brzegu tym jaśniej jest od świateł Grado. Dalby są już dobrze widoczne, można także identyfikować kolejne światła. Powoli opływamy wyspę na której leży miasto i kierujemy się w głąb. Mijamy kilka marin po prawej i wpływamy w kanał prowadzący do miasta. Pomimo tego, że to już nie sezon cumuje tu dużo jachtów i łodzi. Na szczęście znajdujemy dla nas odpowiednie miejsce stając rufą do brzegu z trochę za krótką cumą dziobową do boi. Na wszelki wypadek wiążemy się jeszcze do drugiej boi.

Szybkim spacerem przemierzamy senne o tej porze roku miasteczko, bo restauracje są z drugiej strony, bliżej otwartego morza. To już ostatni wieczór na jachcie. Jutro tylko krótki dwugodzinny odcinek do Aprili, klarowanie jachtu i wieczorem powrót do Polski. Nasz rejs obfitował we wrażenia, odwiedziliśmy wiele fajnych miejsc, a Grado było jego dobrym zwieńczeniem. Miejscowa restauracja z rybami i owocami morza w menu potwierdziła wyższość kuchni włoskiej nad chorwacką. Okazało się też, że wcale nie jest tu drożej niż w Chorwacji.
Rano po wizycie bosmana portu, który skasował nas za postój, wypływamy z miasta kanałem przypominającym te w Amsterdamie. Mijamy figurkę Madonna del Mare pilnującej wejścia do miasta.

W dzień rozlewiska laguny, poprzecinane rzędami dalb i pali wyglądają zupełnie inaczej niż wczoraj w nocy. Wypływamy w stronę pełnego morza mając za plecami widok na Alpy Julijskie i Masyw Carni.

Znajome plaże Lignano Sabbiadoro są jeszcze bardziej puste, niż gdy stąd wypływaliśmy. Korzystając z popychającego nas prądu przypływu przemierzamy Lagunę Marano. Jeszcze kilka zakrętów i wpływamy do naszej mariny. Klar jachtu no i koniecznie zakupy włoskich przysmaków. Lokalne Fruliano na stałe weszło do naszego menu, do tego jeszcze ostra oliwa, makaron, jakieś dodatki „de gusti” i w drogę.
Przed nami trochę ponad 800 km autostradami do granic Polski.