waliant napisał(a):
Ło matko, przecież ja też tak uważam.
Sorrki, opacznie Cię zrozumiałem.
BTW zapewne znasz post Szocika wysłany dość dawno temu na prz, ale zapewne jest wiele osób, które na dźwięk słowa "samotnie" dostają gęsiej skórki. Tym osobom polecam tekst Łukasza Szota z roku 2003.
ps. Zwróćcie uwagę na wyposażenie.
https://groups.google.com/d/msg/pl.rec. ... FSwEa7qHQJ<odtąd>
relacja z rejsu [długie]
a nawet bardzo długie

Zgodnie z obietnicą wypociłem z siebie relację z rejsu. To samo tylko, że ilustrowane paroma zdjęciami niebawem na sail-ho. Jak ktoś ma cierpliwość to czytać, to życzę miłej lektury.
pozdrawiam
Łukasz Szot
0502-583-152
ls...@sail-ho.pl
***
Niedziela, 8 czerwca, Piotr Wiśniewski "Zwierzak", który pomaga mi w ostatnich przygotowaniach do rejsu, pospiesznie dłubie jeszcze coś przy skromnej elektronice jachtowej, ja uwijam się przy całej masie drobiazgów, które należy ukończyć jeszcze przed wypłynięciem. Robota wydaje się nie mieć końca, a spieszyć się trzeba, bo chcę wyjść dzisiaj i za dnia odjechać na północ tak daleko jak się tylko da. Koło południa uznaję, że wszystkie niezbędne rzeczy są już zrobione, oddaję cumy i przecumowuję się do Yacht Clubu AWF Gdańsk gdzie umówiony jestem na krótkie spotkanie z kapitanem s/y Śniadecki Grzegorzem Przybylskim.
Grzesiek pożycza mi na rejs smycz do szelek - ostatni, niezbędny element wyposażenia. Wszystko, zarówno jacht jak i załoga, gotowe są już do drogi. Do pokonania zostaje już tylko jedna przeszkoda. Owa przeszkoda przechadza się w zielonym mundurku po kei GPK, a ja nie mam zielonego pojęcia co sobie pomyśli o zamiarze samotnej żeglugi na małym jachcie po Bałtyku. Nie mam wyboru i choć bardzo miło mi się rozmawia z Grześkiem i Zwierzakiem to nie ma co dłużej zwlekać. Stawiam wszystko na jedną kartę i z paszportem w kieszeni spacerkiem udaję się do GPK.
Miły człowiek, jakiego tam zastajemy prosi o wypełnienie listy załogi i przestawienie się do jego kei. Wprawdzie byłem przekonany, że listy załogi zostały już na dobre wycofane, a jednak okazuje się, że nie tak do końca.
Oczywiście nie wdaję się w dyskusje i posłusznie odręcznie tworzę coś na kształt listy załogi. Przestawiam się do kei odpraw i ponownie z paszportem i listą udaję się do GPK. Z pewną taką nieśmiałością, człowiekowi w zielonym mundurku, wręczam jednoosobową listę załogi. chwila strachu i mam wszystkie potrzebne pieczątki! Teraz naprawdę można uznać, że wszystko gotowe. Żegnam się ze Zwierzakiem i Grześkiem, stawiam żagle, cumy precz, fok na wiatr i rejs się zaczyna.
W sercu szczęście i euforia miesza się ze strachem i niepewnością. Czy ja aby na pewno wiem co robię? Tyle lat marzyłem o samotnej żegludze. za późno już na wątpliwości, teraz nie zrezygnuję.
Piękna pogoda i dobra prognoza. Z wiatrem w plecy płynę sobie spokojnie ok. 5 węzłów. To dobrze, z taką prędkością do zmroku zdążę odskoczyć od brzegu.
Nad ranem wiatr ma odkręcić na W i trochę stężeć, zatem do rana czeka mnie sterowanie, a potem w półwietrze ustawi się jacht samosterownie, to sobie odpocznę. Na kursach pełnych niestety musze sterować, bo nie mam ani samosteru ani autopilota.
Do zmierzchu zdążyłem przeciąć routę statków i odjechać od brzegu. Mruga do mnie jeszcze na pożegnanie Rozewie, zobaczymy się dopiero za 3 tygodnie. W końcu jestem sam na morzu i niemalże fizycznie czuję jak spełnia się moje marzenie. Jestem tak podekscytowany, że nawet nie myślę o spaniu. Zresztą jeżeli prognoza (W 5-6 B) się sprawdzi,, to następnego dnia wieczorem będę już na Gotlandii w porcie, a tyle czasu to bez snu na adrenalinie przejadę.
W końcu to mój pierwszy samotny przelot!
Rano zgodnie z prognozą wiatr odkręca na zachód i zaczyna tężeć. Za rufą zapętał się jakiś statek i powoli, zaczyna się do mnie zbliżać. Gdy odległość między nami wynosi poniżej mili, a nasze kursy wydają mi się podejrzanie kolizyjne, robię zwrot i z wiatrem płynę na E, zażegnując, jak mniemam, niebezpieczeństwo zderzenia. Kilka minut później dzieje się coś, czego do dziś nie jestem w stanie zrozumieć. Gdy odległość maleje do pół mili, statek nagle zmienia kurs na kolizyjny, wali prosto na mnie! Robi się naprawdę gorąco. Na szczęście dmucha już 4-5°B i jacht ma sporą prędkość.
Szybki zwrot i w bajdewindzie uciekam spod dziobu potwora. Mijamy się w odległości około 1 kabla, więc bez problemu mogę odczytać nazwę statku SEA CORONA z Oslo. Posyłam w jego kierunku kilka ciepłych słów i powoli wracam na kurs. Gdy emocje opadają, czuję, jak się spociłem.
Wiatr wprawdzie nie powinien już dużo stężeć, ale dla świętego spokoju się zarefuję. Przy tym wietrze dużo na prędkości nie stracę, a jazda będzie spokojniejsza. Po refowaniu przebieram przepocone ciuchy, zjadam śniadanie, wbijam się w sztormiaki i kalosze. Gdy wychodzę na górę wieje już dobra 7.
Zadowolony, że zarefowałem się zawczasu, kontroluję kurs i wracam pod pokład na poranną fajkę. Jord, mimo fali pięknie trzyma kurs. tylko ten wiatr, jakby tężeje. Gdy oceniam wiatr na 8°B uznaję, że nie ma co zgrywać bohatera. Wpinam smycz i idę na górę zwalić grota. Na samym foku, mimo całkiem sporej fali, Jord nadal jest samosterowny. Przedłużam jeszcze cumę Wiernego Rusłana - pontonu, który wlekę za sobą i wracam pod pokład, schować się przed wiatrem. Trochę się zaczynam martwić bo wiatr nadal, dosyć szybko tężeje a fala robi się agresywna. Siedzę pod pokładem, co jakiś czas tylko wystawiam głowę sprawdzić czy znowu coś nas nie chce rozjechać, skontrolować kurs i. obserwować jak tężeje wiatr i rośnie fala.
Pierwsze ostrzeżenie od Neptuna dostajemy w postaci potężnego uderzenia fali w burtę. Z lewej nawietrznej burty spada absolutnie wszystko. Zasztauowane w kokpicie pagaje i bosak, szpeje z półeczki, ubrania, materac, ja sam. To znak, że zaczyna się poważne sztormowanie i nie ma się co bawić w samosterowność, bo takich fal będzie coraz więcej. Szybko wyskakuję do kokpitu, przypinam się i biorę się za ręczne sterowanie.
Odpadam do baksztagu i sztormuję na samym foku z wiatrem i falą. Wiatr nadal tężeje. co martwi mnie już bardzo. Nie mam dużego doświadczenia odnośnie silnych sztormów, najchętniej obserwuję je z brzegu, pijąc w tawernie za tych co na morzu, ale coraz bardziej nabieram przekonania, że to już nie jest 8°B. Wiatr tężeje bardzo szybko, przez co fala jest dość agresywna. Urosła już wysoka, ale nie miała jeszcze czasu się wydłużyć. Większe fale sięgają wysokości salingów, a na ich grzbietach tworzą się haki. Są to zdecydowanie największe fale, z jakimi miałem do czynienia. Gdy trafię taką większą, ustawiam się do niej w pełnym baksztagu i ślizgamy się w dół. Jacht osiąga w tych ślizgach gigantyczne prędkości, ale jeszcze szybszy jest niekiedy ponton, który w ślizgu potrafi przegonić jacht. Byłaby to może nawet i przyjemna jazda, gdyby ta fala tak wściekle nie chciała wejść do jachtu.
Jacht, mimo ciężkich warunków radzi sobie świetnie! No ale czego innego się spodziewać? W końcu to folkboat! To ja czasem się zagapię, albo jakaś mniejsza fala okaże się wyjątkowo agresywna i wtedy dostajemy baty. Niestety wyskoczyłem tak jak siedziałem pod pokładem i zapomniałem założyć kaptura.
Pierwszy dziad, jaki nas dopadł, wszedł mi na głowę i, niestety, za kołnierz. Teraz jestem cały przemoczony od środka i coraz mi zimniej. Nie ma wyboru, jeżeli mam wytrzymać w tym sztormie, muszę się przebrać. Ustawiam jacht samosterownie i idę na dół. Gdy już skończyłem i szedłem do steru jacht przyjmuje znowu potężne uderzenie fali. Widziałem ją, ale było już zbyt późno aby odpaść. Część fali przelała się przez dziób rozdzierając
foka. Jasna cholera. tylko tego brakowało! Poszedł dolny bryt a płótno zastało przerwane tuż przy rogu halsowym. W tych warunkach nie ma mowy o zmianie żagla. Jednak reszta żagla pracuje, a to co się podarło nie wydaje się rozdzierać dalej. Podejmuję decyzję, że niosę tego foka do kompletnego podarcia. Jak go całkiem stracę, to będę się martwił. Na razie jedziemy.
W pewnym momencie ze zdumieniem odkrywam, że zamiast pontonu mam - latawiec.
Wiatr unosi go jakieś 15-20 cm nad wodą, co chwilę wściekle nim obracając. Wierny Rusłan wywija w ten sposób salta po 360°, czasem zaś ląduje na wodzie do góry nogami i na chwile się przykleja, a potem znowu salto mortale. Fale są ogromne. Te większe widać z daleka i staram się ich unikać.
Moja technika sztormowania to trochę taka rosyjska ruletka. Cały czas idę ostrym baksztagiem. chwilami do półwiatru i staram się omijać fale, ale gdy płynę takim kursem i jakiś dziad nas dorwie to robi się gorąco. Dlatego gdy widzę, że nie da się uniknąć spotkania, odpadam do pełnego baksztagu i ślizgam się na fali. Idzie kolejna fala. prawdziwy potwór. Zdążę uciec? Czy już odpadać? Chyba zdążę. zdążę. zdążyłem. Fala przelewa się już za jachtem, dokładnie nad pontonem. Dokładnie w ponton. Do środka wlewa się pewnie kilkadziesiąt(?) set(?) litrów, szarpnięcie. i ponton podąża już własnym kursem. W pierwszym odruchu chcę go gonić, ale zdrowy rozsądek bierze górę nad emocjami Stopy wody Rusłanie!
Po kilku godzinach sztormowania, fala się wydłuża, przez co nie jest już taka agresywna. Wiatr wprawdzie łeb urywa, ale fala już nas nie atakuje. Jestem zmęczony i głodny, ale siedząc za sterem ani się nie posilę, ani nie odpocznę. Próbuję postawić jacht w dryf na samym foku i. udaje się. Siedzę jeszcze jakieś 20 min w kokpicie i obserwuję jak Jord radzi sobie sam w tych warunkach. Radzi sobie wspaniale. To kochany jacht. Zadowolony schodzę w końcu na dół. Łyk jeszcze ciepłej kawy z termosu, jakieś kanapki i. chwilka snu. w zasadzie, czemu nie? Teraz jacht radzi sobie sam, potem być może ja będę znowu potrzebny, muszę trochę wypocząć. I tak aż do rana. O czwartej, gdy się rozwidnia, widzę wyraźnie, że wiatr słabnie. Teraz wieje najwyżej 7 w porywach do 8 i słabnie. Schodzę z dryfu, ustawiam jacht na właściwy kurs.
Zdaje się, że najgorsze mamy już za sobą. Dzielny wspaniały jacht! Wiatr dalej słabnie, równie szybko jak tężał. W końcu spokojna żegluga. Jestem bardzo zmęczony tym sztormem. Rezygnuję z planu płynięcia prosto do Visby.
Teoretycznie mam obowiązek, przypływając na Gotlandię spoza Shengen odprawić się w jednym z 2 portów wejścia: Visby albo Slite. Obydwa są jednak zbyt daleko. Wybór pada na Vandburg, maleńki porcik na samym południu wyspy.
Po 2200 mijam główki portu, szczęśliwy że udało się tu jednak bezpiecznie dotrzeć. Cumuję, wychodzę na stały ląd i czuję jak uchodzi ze mnie powietrze. Ze zdumieniem odkrywam, że jestem jedyną osobą w tym porcie. Jest tu jeden zakryty plandeką jacht, jednostka SAR, oraz jeden budynek w którym znajduję toalety i prysznic. Jestem zmęczony, dziś klaru nie będzie. Trzeba tylko podłączyć prąd, bo akumulator już słabiutki a pompa musi działać (Jord jak przystało na drewniany jacht bierze trochę wody. Ma więc zainstalowaną automatyczną pompę zenzową która co kilka minut wypompowuje wodę z zęzy).
Wyciągam kabel, wciskam do gniazdka i. nic. W gniazdku nie ma prądu. Ze świetlówką na 220V obchodzę wszystkie gniazdka w porcie. Prądu nie znajduję. Jasna cholera! Głupio było by po takim sztormie zatonąć w porcie! Świetlówka w rękę i udaję się na poszukiwanie prądu. W toaletach nie ma gniazdka, w prysznicu też nie. Jest jeszcze dwoje drzwi. Jedne, do jak mi się wydaje kanciapy havenmaster'a - zamknięte. Drugie drzwi - otwarte. Wchodzę do środka i zapalam światło. W pomieszczeniu jest masa sieci i tyczek a na drzwiach, od wewnątrz przyczepiona jest jakaś kartka. po szwedzku. Po chwili znajduje gniazdko i prąd!
OK teraz już się muszę tylko się przestawić i podłączyć. Po przepakowaniu okazuje się, że kabel jest o jakieś 2 metry za krótki. Przekopuję jacht w poszukiwaniu kabla. Znalazłem, połączyłem i podłączyłem! Jest już dobrze po północy.
Jacht w środku wygląda tak, jakby przez kabinę przetoczył się tajfun.
Kompletny bajzel i wszystko absolutnie mokre. Ale dziś nie mam już siły tego ogarnąć. W sztormiaku kładę się spać na mokrym materacu. Zasypiam, nim jeszcze zdążę się położyć.
Kiedy wstaję, utwierdzam się w przekonaniu, że jestem na jakimś zupełnym odludziu. Wracając z krótkiego spaceru, widzę jak w moją stronę zmierza radiowóz. No. mam nadzieję, że obędzie się bez problemów. Wyjaśniam policjantom, iż wiem, że powinienem wejść do Visby albo Slite, że jestem sam, że byłem zmęczony po sztormie. po krótkiej chwili tłumaczenia przerywają mi i pytają, czy niczego mi nie trzeba. Czy nie muszę podjechać do sklepu, czegoś kupić. mogą mnie podrzucić do Visby i z powrotem!
Niesamowite! Odprawiają mnie na miejscu, upewniają się jeszcze, że niczego nie potrzebuję i odjeżdżają. Do końca pobytu w Vandburgu spotykam jeszcze tylko dwoje starszych ludzi, którzy zapuścili się tu na rowerowa wycieczkę.
Doprowadzam jacht do porządku, w toalecie przy grzejniku suszę materace, regeneruję siły. Jutro ruszam dalej. do Visby.
Z portu wychodzę dosyć wcześnie. Piękna słoneczna pogoda i wiatr 3 do 4 pozwalają na piękną, radosną i szybką żeglugę do Visby. Jeżeli ten wiatr się utrzyma, późnym wieczorem powinienem być na miejscu. Stresuje mnie trochę wchodzenie w pojedynkę do mariny, ale muszę spróbować. Zresztą Visby to duży port, na pewno ktoś będzie na kei, ktoś pomoże.
Po całym dniu pięknej, satysfakcjonującej żeglugi dopływam do Visby. Niestety, zmrok złapał mnie jeszcze na wodzie i gąszczu miejskich świateł muszę odszukać słabe światła główek portu. W końcu są! Zrzucam grota i na samym foku mijam główki portu. Jest już dobrze po północy. W awanporcie klar i na silniku wpływam do mariny. Na szczęście jest jeszcze przed sezonem i jest bardzo dużo wolnych miejsc. Wybieram pierwsza keję przy której, w głębi stoją tylko dwa jachty. Tu się mogę rozbijać do woli. Niestety, na kei nie ma nikogo i znowu muszę sobie radzić sam. Nie taki diabeł straszny, jak go malują! Mimo, że musiałem stawać prostopadle do nabrzeża, poradziłem sobie nienajgorzej, bez żadnych niekontrolowanych ruchów. Szybki klar i spać.
Jestem zmęczony, ale szczęśliwy. O takiej żegludze jak dzisiaj marzyłem.
W Visby zostaję cały dzień i jeszcze jedną noc. Rano oddaję cumy i wychodzę z mocnym postanowieniem, że wejdę dopiero na Alandach. Niestety prognoza (2 do 3) się nie sprawdza i przy słabych wiatrach, a często ich braku przez 20h zdołałem się dotelepać na N Gotlandii. Gdy Zwierzak rano dowiedział się, gdzie jestem, pisze, abym się nie wygłupiał i wszedł jeszcze do jakiegoś portu się przespać. Chyba ma rację. Nie ma co się napinać. Najwyżej nie dopłynę na Alandy. trudno. Dziób jachtu kieruje znowu na Gotlandię i płynę do Kappelsham. Ostatnie 5 mil przy zupełnym braku wiatru pokonuję na silniku. Gdy dopływam jest już koło 8 rano a moje wejście do portu obwieszcza mieszkańcom pianie kogutów. Niesamowite! Najprawdziwsza wieś z morskim portem. Jestem trochę zmartwiony, bo jest już późno, a ja jestem dopiero na N Gotlandii. Żeby się wyrobić i mieć chwilę czasu na Alandach jutro muszę wyjść z portu i bez przystanków popłynąć prosto do Mariehamn.
Prognoza jaką dostaję wieczorem daje nadzieje że dopłyniemy. Początkowo mają być wiatry słabe i zmienne, ale potem 2 do 3. Gdy wstaję rano faktycznie dmucha 2. Wychodzę z portu, stawiam żagle i płynę na N. Jord pięknie trzyma kurs, więc mam czas zająć się sobą.
Niestety wiatru starcza na tyle aby odjechać jakieś 50 mil od brzegu i zdycha. Dla nas jest to pułapka. Silnik wprawdzie jest, ale 50 mil od brzegu absolutnie nieprzydatny. Flauta i słabe, zmienne wiatry uwięziły mnie na dobre. Jak powieje to powoli posuwam się na N, ale powoli. Tak jest już do końca dnia, całą noc, całą kolejną dobę, cały kolejny dzień. jacht powoli, łapiąc każdy najmniejszy podmuch wiatru, mozolnie, nadludzkim wysiłkiem wlecze się na N. Wieczorem w końcu dopływam do miejsca, gdzie planuję lekko odbić na NW. Zostało jeszcze ok. 50 mil i powoli budzi się jakiś wiaterek.
Jestem zmęczony, potem z tego co słyszałem będzie duży ruch statków, a i wiatr się w końcu budzi ze snu, można już spokojnie postawić jacht w dryfie, mam nadzieję że to już koniec tej cholernej flauty. Funduję sobie zatem 4h snu w 10 minutowych odcinkach. Szczęśliwie żaden statek mnie nie niepokoi i spokojnie się wysypiam. Gdy wstaję o północy wieje już dobra 3 a może nawet 4. Nareszcie! Nie mam wprawdzie prognozy, ale cieszę się że w końcu mogę szybko żeglować. Tak jak się spodziewałem kilkanaście mil dalej, na rucie prowadzącej do Zatoki Botnickiej zaczyna się duży, a nawet bardzo duży ruch statków. W jedną i drugą stronę idą gęsiego.
Wiatr, zdaje się, chce nadrobić zaległości za ostatnie dwa dni, bo cały czas tężeje. Refuje się ustawiam jacht samosterownie i idę się posilić. Po śniadaniu oceniam wiatr na 7. Co za czerwiec! Albo nie wieje, albo wieje nawet za bardzo. Niedługo będę się odkładał dokładnie na N więc przechodzę na sterowanie ręczne. Gdy do portu zostaje jakieś 20 mil wieje już na oko 7 do 8 i rośnie fala. W tym momencie odbieram 5 SMSów od Zwierzaka. nie nastrajają one optymistycznie: "Na Alandach będzie piekło! Schowaj się gdzieś jeśli możesz!..." dalej prognoza i opis sytuacji barycznej.
W tym momencie zrozumiałem jak wielki błąd popełniłem. We flaucie, zamiast wypoczywać w najlepsze, denerwowałem się i targowałem z morzem o każdą milę. Efekt? Jestem wykończony po niemalże 3 dobach żeglugi, a tymczasem zaczyna się sztorm. Ale tego nie da się w książkach wyczytać, tego trzeba się na własnej skórze nauczyć. To ciężka lekcja, której nie można zaliczyć zaocznie.
Fala jak to na początku sztormu jest krótka i agresywna, do portu już tylko 10 mil i zastanawiam się, co robić. Z dopychającym wiatrem i falą może być ciężko wejść w szkiery przy Mariehamn. Morze tak objechać Alandy? Stawiam jacht w dryf i z mapą w ręku staram się coś wymyślić. Objechać nie dam rady, za daleko, a ja jestem zbyt zmęczony. Wchodzić? W zasadzie ryzyko niewielkie. Wprawdzie sztorm dopychający, ale w najwęższym miejscu wejścia odległość między wyspami nie jest mniejsza niż 100m, a głęboko jest po same brzegi. A kiedy się schowam za pierwszą wyspę, to już będę w domu. Wchodzę!
Około 2 mil od brzegu zrzucam grota i na samym foku płynę między wyspy. Poziom adrenaliny jest wprawdzie wysoki, ale im jestem bliżej, tym bardziej jestem pewien, że wszystko będzie OK.
W zasadzie jedyne czego się boję, to aby ze zmęczenia nie popełnić jakiegoś błędu, nie pomylić drogi między wyspami i nie wpakować się na skały.
Wszystko jednak idzie bardzo dobrze i już po chwili po płaskiej wodzie płynę
z wiatrem do portu.
Dopiero w Mariehamn sprawdza się mój plan korzystania z pomocy przy manewrach portowych. Gdy zbliżałem się do mariny, z fińskiego jachtu zszedł człowiek i wskazał mi dogodne miejscem, gdzie mogę stanąć. Gdy dopłynąłem, czekał już, aby odebrać cumy. Po zacumowaniu powiedział radośnie Welcome to Finland, dodał jeszcze, że mam piękny jacht i gdybym czegoś potrzebował, to on będzie na swoim. Po takim przywitaniu od razu się człowiekowi robi jakoś tak milej na duszy. Gdy klarowałem Jorda, z sąsiedniego jachtu wychyliła się jakaś głowa. Głowa zmierzyła wzrokiem Jorda, zidentyfikowała banderę i spytała czy przypłynąłem tym jachtem z Polski, a potem czy przypłynąłem sam.
Po uzyskaniu 2 pozytywnych odpowiedzi za głową wynurzyła się reszta ciała, z dwoma piwami w rękach. Bardzo uprzejmie, ale tonem nieznoszącym sprzeciwu sąsiad spytał, czy nie mam ochoty napić się z nim piwa. Napiłem się z największą przyjemnością. Po czym udałem się na zasłużony wypoczynek.
Mariehamn w ogóle wywarło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Nie chodzi o samo miejsce, ale o ludzi których tam spotkałem. Wszyscy życzliwi, rozmowni i pomocni. Nazajutrz w marinie stoją już 4 polskie jachty. Mała samoróbka Malajka ze Szczecina, jakiś jacht z Kołobrzegu i opal Gryfita z Ustki. Przy pomocy człowieka z Malajki wchodzę na chwilę na maszt, po czym bardzo mile sobie gawędzimy. Z Gryfitą stoimy niemalże obok siebie, dzięki czemu często nadarzają się okazje do rozmowy. Załoga Gryfity jest młoda i bardzo sympatyczna, kapitan zaś, z którym miałem przyjemność rozmawiać najwięcej, oferuje mi wszelką możliwą pomoc.
Warto było tu dopłynąć, aby spotkać tych wszystkich ludzi! Niestety jestem zmuszony odrzucić zaproszenie załogi Gryfity na kolację, bo jest już późno a ja zamierzam jutro wychodzić i chciałbym się wyspać. Z żalem więc odmawiam i dziękuję za zaproszenie.
Rano prognoza mówi o 6-7 z N. To druga połówka tego niżu, z którym wjechałem na Alandy. Mam nadzieję załapać się na ten wiatr z N i szybko pożeglować na Gotlandię. Po południu załoga Gryfity oddaje mi cumy i wychodzę w drogę powrotną. Prognoza nie kłamała. Pod zarefowanym grotem, na motyla gnamy 5,5 do 9 (w ślizgu na fali) węzłów! Zdaje się za załapałem się na NNW Express. W 24h przejeżdżam dokładnie 144 mile co dale średnią prędkość 6 węzłów. W jedną dobę przeskoczyłem z Alandów na Gotlandię, drogę która w poprzednią stronę zajęła mi 3 doby! To piękny wynik jak na jacht mający zaledwie 6m linii wodnej! Wspaniała i szybka żegluga jest chyba nagrodą za dotychczasowe kłopoty z pogodą.
Niestety 30 mil od Slite, gdzie zamierzam wchodzić, wiatr znowu zdycha. Trudno, 30 mil to nawet siłą woli przejadę. I przejeżdżam. Jednak siła woli nie jest u mnie aż tak silna, jak bym chciał, bo te 30 mil pokonuję w ciągu kolejnych 12 godzin. Tak czy owak, w nocy jestem w porcie, tak jak chciałem i mogę się spokojnie położyć spać. Spokojnie? To chyba nie najwłaściwsze słowo, zważywszy na przylegającą bezpośrednio do portu ogromną cementownię, która ma zwyczaj hałasować także w nocy. W ogóle Slite, moim zdaniem, nie jest warte odwiedzenia. Nie ma tu nic ciekawego. Nic poza punktem odpraw granicznych, dlatego tu przypłynąłem. Niestety pogoda, tzn. kolejny sztormowy niż, uwięził mnie w tym nieładnym miejscu na całe 2 dni, z czego jednego dnia cały czas lało. Korzyść z tego tylko taka, że wypocząłem. W końcu dostaję w miarę dobrą prognozę. Ruszam prosto do Polski, mocno wierząc w to, że limit pecha wyczerpał się na dobre i że obejdzie się bez zbędnych przygód.
Początkowo silny wiatr słabnie do 3 i tak trzyma. Niestety to znowu fordewind. Zakładam kontraszoty na grota i foka i powoli bujam się w kierunku Polski. Prędkość nie jest wprawdzie rewelacyjna, ale te 3,5-4 węzły, które udaje mi się wyciągnąć to i tak nie najgorszy wynik. Byle tylko nie zdechło to będzie dobrze. Płynąc fordewindem nie da się niestety ustawić jachtu samosterownie, tzn. da, ale w zależności od szczęścia taka samosterowność trwa od paru sekund do dziesięciu minut. Po jakimś czasie zawsze trafi się jakaś fala, która sprowadzi jacht z kursu i Jord bezlitośnie ostrzy albo wali zwrot przez rufę. Do tego drugiego staram się nie dopuścić, ale nie zawsze zdążę zareagować. Jednakże nawet taka niepewna samosterowność, pozwala zadbać o siebie. Jest czas zrobić coś do jedzenia, przebrać się, nabić fajkę, odpocząć trochę w innej niż przy sterowaniu pozycji.
Sypiam oczywiście w dryfie, po 10 minut. Tak mijają dwie kolejne doby, bez problemów, bez przygód, no może z jedną.
Płynąc fordewindem, ułożony wygodnie w kokpicie, regularnie kontrolowałem horyzont, sprawdzając, czy nic nie płynie w moją stroną. czy w ogóle nic nie płynie. Podczas kontroli zaniedbywałem troszkę tylko sektor dokładnie przed dziobem, bo tam mój wzrok nie sięgał i aby spojrzeć przed dziób za każdym razem musiałem się podnieść. Przy kolejnej kontroli tego sektora zamurowało mnie. W odległości około mili, może ciut więcej, prosto na mnie płynął jakiś duży statek. W takich sytuacjach człowiek nie myśli tylko działa. Po paru sekundach kontraszoty były już odwiązane a jacht szedł półwiatrem, kursem prostopadłym do przeszkody. Bez specjalnej nerwówki minęliśmy się w odległości kilku kabli. Okazało się, że był to średniej wielkości rosyjski prom. Niestety cyrylicę, którą w podstawówce pakowano mi do głowy i którą napisana była nazwa promu, dawno już zapomniałem, więc nie byłem w stanie odczytać nazwy promu.
Wiatr trzymał aż do polskiego wybrzeża. Bałem się, aby mi nie zdechł bo prognozy mówiły o rozległym wyżu, a to mogło oznaczać pułapkę. Wprawdzie im bliżej byłem celu, tym wiatr był słabszy, ale na szczęście flauta mnie nie złapała. Około południa, dokładnie 20 dni po wypłynięciu, minąłem trawers Helu i wszedłem na zatokę. Tu czułem się jak w domu. W zasadzie rejs skończył się już w tej chwili. Wiem, że jeszcze jedne główki do pokonania, że trzeba wejść, zacumować, powiedzieć tak stoimy i dopiero wtedy będzie można uznać rejs za skończony. Nie wieżę już jednak, aby mogło się przydarzyć jeszcze coś złego. W moim sercu rejs już się zakończył. Moje marzenie się spełniło, nie pozostawiając jednak po sobie pustki. Nim jeszcze na dobre zakończyłem ten rejs, miejsce spełnionego marzenia zajęły kolejne, jeszcze bardziej szalone i niemożliwe do realizacji. ale kto wie? Marzenie o samotnej żegludze też przez długie lata wydawało się absolutnie poza zasięgiem. A jednak!
***
Tak to było, a było to możliwe tylko i wyłącznie dzięki Jakubowi Zaborowskiemu, wspaniałemu żeglarzowi i przyjacielowi, który pożyczając mi na te trzy tygodnie Jorda otworzył mi drzwi do realizacji mojego marzenia.
Dodam jeszcze, że gdy zapytałem Kubę, czy pożyczy mi Jorda do samotnej żeglugi, Kubie decyzja nie zajęła więcej czasu, niż potrzeba na wypowiedzenie: Czekałem na to pytanie. Pewnie że tak!
Serdeczne podziękowania również dla Piotra Wiśniewskiego "Zwierzaka", który przez trzy tygodnie cierpliwie, codziennie wysyłał mi "pogodne" SMSy. Dzięki Zwierzakowi prawie zawsze miałem aktualną, prywatną prognozę pogody i wieści ze świata.
<dotąd>