Piórnik jest obszerny i kazde zdjęcie ma swoją historię, która mozna by opowiedzieć. Maskonury, na przykład, te na fotkach poniżej robiłem goniąc czterdziestokonnym pontonem po Gashamnie, czyli Gęsiej Zatoce stanowiącej zaoblenie Hornsundu przy samym jego wyjściu na przestwór Morza Grenlandzkiego. Maskonury to bardzo płochliwe ptaki, bardzo szybko latajace i potrafiące bardzo głęboko nurkować. Posiadają również obyczaj stałego żerowania w jednym miejscu. Do tego stopnia, że spotkanie we mgle zrywającego się do lotu maskonura pozwalało z pewnym przybliżeniem na określenie swojej pozycji wobec niewidocznych za tumanem brzegów. Zresztą sama widoczność brzegu czasami też nie wystarcza. Płynąc pontonem by zrobić to zdjęcie, w śluzgu, z predkością grubo ponad dwadzieścia węzłów wszedłem do zatoki gdzie plaża kolorem zlewała się z kamienikiem polderu z jednej strony i brazowym kolorem wody, z drugiej. w ostatniej chwili, na łut szczęscia, udało sie zredukować obroty i dobic do plaży. Bardzo efektowne to było. Podobno.
Natomiast ptaszek na wędce usiadł wieczorem ostaniej nocy po drodze do Tallina. A z tym Tallinem to było tak: Noc czarna czernią absolutną. Bez nieba, bez horyzontu, bez morza nieledwie, bo gdyby nie syk rozcinanej wody u burty majaczący nieco bielą piany, zdawałoby się żeśmy zawieszeni w przestrzeni bez dołu, bez góry z zatracającym wrażeniem gdzie prawo a gdzie lewo. I nagle srebrny błysk. Gdzieś w przestrzeni. Zda się nie było, tak krótkie i ulotne wrażenie. Potem cała seria, gdzieś pośrodku morza, bo się morze objawiło nastepna serią żywej rtęci i księżycem na niebie, który spoza chmur oświetlił szarościa płaszczyznę wody i pozapalał dziesiątki ogników na leniwej fali fińskiej zatoki. Północ wybija na zegarze i północ wszędzie wokół. Jasną bladą smuga na horyzoncie, niskim siapiącym deszczem niebem kiedy sie rozwidnia. Rozrzuconymi kamieniami szkierów, zawilgłych poprzteykanych mgłą, rozmazujących się w krajobrazie. Sobota, jutro ma być lepiej; czeka nas leniwa i słoneczna niedziela w Tallinie, który z jednej strony zabudowanym ciasno wzgórzem Starego Miasta z prawej i rozsypanymi szeroko wieżowcami na zalesionej równinie z lewej, wynurza się tego siąpiącego, zimnego kapuśniaczku i majaczy poprzez mgłę kolorowymi pudłami przybyłych z Helsinek promów. Zielone w niebiskie kropki, fioletowe z różowymi elipsami są wspomnieniem lata, może zapowiedzią następnego, teraz jednak tylko wyblakłe i huczące wentylatorami. Niedziela zaczyna sie od ciepłego wiatru najpierw, potem wybucha kolorami niskiego słońca. Czerwienią dachówek w oddali, długą perspektywą bezludnego nabrzeża, bo stoimy w najdalszym zakatku portu i aby dojść do pierwszego skrzyżowania trzeba długo iść wzdłuż portowego basenu z jednej i gigantycznego, przeciwlodowego zwieńczenia falochronu z drugiej strony. Ubieram się ciepło, na koszulę gruby sweter i kurtkę, moim zwyczajem rozpiętą by brzucha zbytnio nie uciskać, czapeczka na głowę i tak zakutany maszeruję w słońcu i ciepłym wietrze wzdłuż ciągnącego zimnem wody basenu przystani promowej. Te promy przy sąsiednich kejeach, odgrodzone siatką i automatycznymi szlabanami dla samochodów. Po mojej stronie puste, ginace gdzieś w oddali stanowisko. Też zagrodzone płotem i kolorowym szlabanem. Aby wyjść na miasto przecisakm się przez wąskie przejście pomiedzy płotem a szlabanem. Olbrzymi, nierówny, parking na którym kilka ciężarówek. Do miasta trzeba jeszcze przejść długą, pustą zupełnie ulicą wzdłuż lśniącego lustrzaną powierzchnią ścian hotelu linii promowej. Szyby odbijają to co na ulicy, ściany z blachy nierdzewnej powiginanej w najrozmaitsze, zniekształcające obicie pofalowania, gzymsy i wykusze. U przeszklonych drzwi, dwa nierdzewne cherubinki, jakby skaczące przed siebie, lewy na jednej tylko nodze. Dalej ruchliwe skrzyżowania, przez które trzeba wędrować skomplikowanym śladem zielonych sygnalizatorów. Ruch niedzielny, czyli nijaki, powstrzymuję sie od łamania przepisów i cierpliwie czekam na zielone. Teraz już tylko kawałek wzdłuż skarpy i zaraz za zakrętem wąska, średniowieczna brama, z szarego kamienia i w brązach drewnianego oszalowania, prowadzi na brukowaną kocimi łbami, ostro się pnącą do góry uliczkę. Niebiesko żółty parkomat przed wjazdem i pełno wszędzie napisów ALA dookoła. Ala po estońsku oznacza zakaz. Zakaz wjazdu, zakaz postoju, zakaz trabienia. Uliczki waskie i bezplanowe, nie mają spodziewanego połączenia pomiędzy sobą i błądzę zadarwszy głowę do góry by kierować się na skupisko kościelnych wież na wzgórzu. Słońce stoi na niebie niewysoko i oświetla miasto nierównomiernie. Część ulicy pogrążona w mroku i szarościach, a dalszy fragment filuternie wabi kolorem, czerwoną ścianą kamienicy, iskrami zapalonymi na krawedziach bruku. Niektóre uliczki wąskie na szerokość ramion, te pogrążone w cieniu i niewiosennej wilgoci. Droga dalej, pnie się schodami i waskim obok rynsztokiem, poprzez bramę na placyk, dalej podwórko z kilkoma rozgałęzieniami do wyboru, z których jeden prowadzi mnie prosto na udeptany placyk z płaczącą powykręcaną wierzbą pośrodku. I scieżynką dalej, wdłuż znaczonego czasem muru, na drugą stronę gdzie pyszni się oszklony krużganek z napisem ART GALLERY przy schodkach. Widok na zasnute dymem domowych kominów miasto. Dachy niebieskie i czerwone, wielkiej rozmaitości kształtów i zachowanego stanu. Daleko, daleko (czyżbym już tak daleko odszedł?) bladoniebieska zatoka i port pełen wielkich promów. Plac na szczycie miasta, baniasta hełmami wieżyc cerkiew, złoconych, zwieńczonych przekreślonym krzyżem, białe ściany i kolorowe na nich polichromie. Jest niedziela i nad Starym miastem słychać dzwony. Głębokie i niskie BAMmmmmmm z gotyckiej wieży, wyższy dźwięk sygnaturki z drugiej, przeplecony dzwonem spod baniastych kopuł. Przed wejściem do cerkwi rząd bab proszalnych, zawodzących po rosyjsku; pamagitie, pamagitie. Wysoko, rozdzierająco, donośnie. Na schodach, kilka stopni wyżej od rzędu starsza kobieta w białym futrze, białych pończochach i czerwonych botkach. - No, kak tak można? No kak można tak prosit? No podumajtie baby, kak można? Rząd bab milknie, patrzy na wniosłą postać. - A można, można. Spoglądają po sobie i w śmiech. Kobieta w futrze załamuje ręce, ale nie wytrzymuje i też parska śmiechem, w niedzielnym słońcu na schodach Tallińskiej cerkwi. Pod murami, w zakamarkach i na wolnych placykach rozkładają się sprzedawcy pamiątek. Grupki turystów, trochę azjatów, dzieci. Grupki spacerowiczów, nie wiedzieć miejscowych czy fińskich turystów. Wrażenie w ogóle jest skandynawskie, jakbyśmy byli w Danii, może we Szwecji. Takie Visby, tylko dzieisięć razy większe i Sztokholm w jednym. Coś jednak jest innego. Nie czystość, bo czyściej tutaj niźli po drugiej stronie Bałtyku. Co innego, nalot jakby nowości. Jakby brak zasiedzenia tych lśniących hoteli, wieczorem jarzących się różnobarwnymi kolorami świetlnych elewacji. Gdzie fiolet przechodzi w róż, błękit i zieleń, rozbłyska białością by zaraz ponownie ubarwić się kolorowym swiatłem. Brak jakby zasiedziałości. Nie tutaj, na Starym Mieście gdzie wszystko jest zasiedziałe i na miejscu, ale tam obok, u stóp wzgórza gdzie szeroko się rozpościera współczesny, lśniący nierdzewną blachą Tallin. Tutaj wąskie uliczki, nierówne bruki, kolorowe fasady kamienic, słońce i niedzielna cisza. Błądzę po zaułkach, idę w górę i w dół. Przystaję na chwilę by zrobic zdjęcie. Przesuwam futerał aparatu z pleców na brzuch. Pasek plącze się w kołnierzu. Owieram plastikową spinkę i wyciągam aparat. Teraz mam kłopot, bo w jednym ręku trzymam delikatne urządzenie a drugą muszę zapiąć futerał na powrót, inaczej bowiem zawsze odwróci się do góry nogami i wtedy gubi kabel do transmisji danych i specjalną szmatkę do przetarcia obiektywu. Szamocę się jedną ręką i, jak zazwyczaj, jakoś mi się udaje. Teraz chwila zastanowienia. Wybór miejsca, czy trzeba przykleknąć, czy oprzeć sie plecami o mur, uważając przy tym by nie spaść kilku schodków w dół przy wrośniętych w zimię drzwiach starej kamieniczki. Stoję w dole szeregu nierównych schodów, leko zakręcających w lewo i niknących w dali w zwieńczonej krzyżem bramie. Metalowa poręcz, grupka trzech wspinających się powoli kobiet. Stoję w cieniu, podczas gdy zwieńczenie bramy zamyka się białą ścianą tworzącą jaskrawy, bo skąpany w słońcu ekran. Trzeba dobrać czas i przysłonę, tak by na zdjęciu było widać i powyginaną metalową poręcz posród nierównego bruku, przybrudzoną ścianę przy stromym rynsztoku i niebieskie niebo tam w górze, nad krzyżem i lśniacą białą ścianą. Robię jedno zdjęcie na próbę, potem drugie, cofam się powolutku pod kamieniczkę i te grożące upadkiem schodki, przyklękam na jedno kolano i powolutku naciskam spust migawki. Z góry schodzi mężczyzna. Mija ubrane w ciemne płaszcze kobiety i idzie na mnie. W ręku aparat fotograficzny, jasnobrązowa kurtka, jeansowe spodnie i buty w stylu zupełnie do mnie niepodobnym. Brzuch sterczący przez poły rozpietej kurtki, na głowie przekrzywiona czapeczka. Mijamy się na schodach z pozdrawiającym - Hello, jednocześnie. Chwila, odruch. Dzień dobry na zalanych słońcem, krzywych uliczkach Starego Miasta. Do kamiennego kościoła prowadzą niskie drzwi z boku nawy. Trwa msza i parafialny posterunek zatrzymuje mnie zdecydowanie już pod chórem. Wymizerowana kobieta łapie mnie za rękę i szybko coś mówi w niezrozumiałym języku. Nawa kościoła jasna, ksiądz na ambonie, białe ściany zawieszone poczerniałą od wieków snycerką. Kobieta przechodzi na rosyjski. - Nie chaditie, nie chaditie. - Charaszo. Staję sobie spokojnie wsłuchany w organy i słaby chór wiernych. Ławki pustawe, zabudowane, zamknięte. Kiedy zaczyna sie kazanie wychodzę na zalany słońcem plac przed kościołem. Dalej na uwieszoną pionowego muru platformę gdzie te dymy nad miastem i odległy port. Stromymi, jednoosobowymi schodami na zewnątrz muru w dół i dalej poprzez te skrzyżowania i obok lśniacej blachy hotelu na statek, który daleko, daleko u samej główki falochronu. Mimo słońca nie żałuje ciepłego ubrania i robi mi się goraco dopiero w mdłym zapachu statkowego korytarza. W naszej kabinie nawiew odkręcony na całego; duszno i klaustrofobicznie...
Jarek Czyszek
|