To był mój pierwszy rejs jako skipper i pierwszy raz na Chorwacji. Bardzo miło go wspominam i chciałem się z wami podzielić swoimi wrażeniami.
Pomysł wyjazdu narodził się pod koniec listopada zeszłego roku. Wróciliśmy z żoną Martynką z naszego pierwszego rejsu po ciepłym i stwierdziliśmy, że „ciepłe jest dobre”:) Zaczęliśmy się zastanawiać nad akwenem – założenia były takie, żeby było w miarę blisko i dało się tanio dolecieć z Warszawy. Chcieliśmy też wykorzystać bardzo długi weekend majowy 2013. Rozważaliśmy Baleary, Grecję i Chorwację. Oferta Eurolotu przeważyła szalę – postanowiliśmy lecieć do Zadaru. Mamy bilety na samolot – pozostał nam jeszcze jacht. Skorzystaliśmy z oferty polecanego na forum pana Adama Kajdewicza z Azymut Czarter. Poprosiłem go o ofertę na jacht 34-39 stóp z okolic Zadaru. Dostałem do wyboru 5 jednostek:
• First 37, 2002, 6+2, 10.98 m, 820 Euro
• Elan 384, 2006, 6+2, 11.55 m, 880 Euro
• Sun Odyssey 40, 2004, 6+2, 12.20 m, 940 Euro
• Sukosan, Bavaria 36, 2005, 6+2, 1030 Euro
• Zadar, Bavaria 36, 2002/2004, 6+2, 1060 Euro
Pierwsze trzy z wyspy Uglian naprzeciwko Zadaru. Nie chciało mi się bawić w dojazdy promem na wyspę więc zdecydowałem się na Bavarię 36 z Sukosanu. Umowa, zaliczki – wszystko szybko, sprawnie i bez kłopotów. Pozostało tylko czekać.
Zastanawialiśmy się z Martyną czy płynąć samemu czy ze znajomymi. Doszliśmy do wniosku, że jak ktoś się zdecyduje to super, bo podzielimy koszty, a jak nie to też super, bo spędzimy trochę czasu tylko we dwójkę:) Napisałem e-maila do znajomych, bo wcześniej wspominali że byli by chętni – rozpisałem warianty rejsu, termin i koszty. Okazało się, że chętnych brak – co oznaczało, że szykuje nam się miodowy tydzień! Oczekując na wyjazd studiuję „888 portów i zatok”, oglądam morskie mapy Chorwacji i czytam znalezione w Internecie relacje z rejsów po wschodnim wybrzeżu Adriatyku.
W końcu nadszedł 27 kwietnia o 0715 mamy samolot. Skoro mamy do dyspozycji trzy kabiny, a jesteśmy tylko we dwoje - zapakowaliśmy się w normalne, twarde walizki na kółkach – są dużo wygodniejsze w transporcie od miękkich toreb czy worków. Wstajemy w nocy i jedziemy taksówką na lotnisko. Jestem trochę nieprzytomny, bo poprzedniego dnia musiałem trochę dłużej popracować i położyłem się o 0100. W zasadzie mogę powiedzieć, że budzę się podczas lądowania samolotu w Zadarze:) Wysiadamy z samolotu o 0930 i jest pięknie! Świeci słońce, nie ma chmur, a temperatura jest w sam raz. Bierzemy taxi i jedziemy do mariny w Sukosanie. Taksówkarz pyta na który pirs jedziemy – nie mam bladego pojęcia więc jedziemy do recepcji. Na początku pytanie wydawało mi się dziwne – marina, to marina myślałem sobie - ale jak dojechaliśmy na miejsce i zobaczyłem na własne oczy jak duży jest ten port to przestałem się dziwić. Droga przez wszystkie pirsy ma chyba ze 2km. Odnajdujemy biuro Adriatic Charter i stajemy w kolejce (większość to Polacy). Podpisujemy dokumenty do ubezpieczenia, płacimy kaucję i transit log, dostajemy telefon komórkowy do kontaktów z serwisem i kluczyki do jachtu. Dowiadujemy się, że nasz jacht nazywa się Vela i stoi przy pirsie nr 5. Zaraz po wejściu na łódkę zagaduje nas pracownik czarterowni i tłumaczy, że na stoliku jest lista wyposażenia i jak sobie wszystko z niej sprawdzimy, to on przyjdzie i pokaże nam co i jak się obsługuje. Jak na naszą dwójkę jest bardzo dużo miejsca. W jednej kabinie jest moja garderoba, w drugiej garderoba żony, a w trzeciej sypialnia:) Nawet nie przekładamy rzeczy z walizek do szafek, bo z leżącej na koi, otwartej walizki dostęp do rzeczy jest dużo wygodniejszy. Sprawdzamy po kolei wyposażenie – wszystko działa. Okazuje się, że Vela jest z 2006 roku, a nie z 2005, jak było w ofercie. Zaglądamy w zęzy – suche i czyściutkie. Stoi tam nawet pochłaniacz wilgoci z którego wylewam tylko trochę wody. Żagle czyściutkie i jak nowe. Miałem małą zagadkę jak zwinąć grota do masztu, ale szybko okazało się, że na maszcie pod bomem jest gniazdo na korbę i jak się tam kręci to grot się zwija. Jak dla mnie przy zwijaniu grota rączka korby przechodziła trochę za blisko bomu i rozwaliłem sobie rękę o bloczek. W końcu przychodzi pan z obsługi – pokazuje jak odpalić silnik, silnik do pontonu, jak obsługiwać windę kotwiczną i kingstona. Objaśnia panel elektryczny i wszystkie zawory. Ten do przełączania jednego zbiornika wody na drugi jest akurat w mojej garderobie:). Pan trochę się dziwi widząc wielką walizkę na koi i pyta ile osób będzie. Mówię, że to już cała załoga na co on, że jak tylko we dwoje to „no problem”. Silnik wygląda jak nowy – jest bardzo czysty i nie ma pod nim żadnych plam oleju. Rozmawiam z panem na temat stanu jachtu – nie dziwi się mojemu zadowoleniu i mówi, że Vela właśnie wróciła z serwisu. Kończymy odbiór i idziemy po zaopatrzenie. W marinie jest mały market w którym można kupić wszystko co potrzebne i restauracja z bardzo dobrym jedzeniem. Po zakupach i sztauowaniu zaczyna wiać i solidnie padać. Jest 1300. Podejmuję decyzję: mimo brzydkiej pogody – wychodzimy… do restauracji. Ja biorę grillowany mix mięs – w tym palma z kiełbasy na wysepce z mielonego mięsa z serem – to trzeba zobaczyć. Żona grillowanego kalmara. Do tego jakaś „Miesana salata” i litr białego, zimnego wina. Jest wspaniale – pyszne jedzenie, widok na marinę i jacht do naszej dyspozycji – czego można chcieć więcej od życia? Po powrocie z restauracji o 1500 próbuję ściągnąć pogodę i jakoś zaplanować rejs. Gapię się w mapy, chartplotter, komputer i nic. Kilka godzin snu i dużo nowych wrażeń robi swoje – kładę się w mesie i zasypiam momentalnie. Budzę się na chwilkę jak żona przykrywa mnie kocem i śpię dalej. Budzę się rześki o 1800. Na kei hałas i gwar. Ktoś mówi coś przez megafon. Wychodzę i okazuje się, że przyjechał cały autokar studentów którzy wyczarterowali chyba z dziesięć jachtów, a megafon pyta kto jedzie do hipermarketu. A u nas w kokpicie - „otwieram wino z moją dziewczyną”, siedzimy, rozmawiamy – cieszymy się wyjazdem i atmosferą mariny. Schodzę pod pokład, sprawdzam prognozę na
http://meteo.hr/ i ściągam griby. Przez najbliższe trzy dni ma wiać z SE maksymalnie 10 m/s. W takim razie decyduję, że jutro popłyniemy na północ. Wstępnie planuję trasę – skoro pływamy wśród wysp to założenia są takie, że wychodzimy, wiatr nas niesie, a późnym popołudniem będziemy decydować gdzie staniemy na noc. Wracam do kokpitu, delektuję się ciepłym wieczorem i miłym towarzystwem. W tle ktoś męczy gitarę i zdziera gardło przy „Hiszpańskich dziewczynach” i innych hitach. W międzyczasie autokar wraca z supermarketu – studenci kursują wózkami ze zgrzewkami piwa. „Sztynort” – myślę sobie. Około 2200 studenci przenoszą imprezę na niedaleką plażę. Chcielibyśmy dołączyć, ale zmęczenie daje się we znaki i idziemy spać.
Dzień 1.Budzą nas rozmowy i ruch na kei. Jest około 0900. Raczymy się kawą w kokpicie, na śniadanie pyszne chorwackie wędliny. W końcu zbliża się ten moment który musiał nadejść. Kładę ponton na fordeku (był podwieszony na maszcie), mocuję go i szykujemy się do wyjścia. Wiatr 2B dopychający. Serce w przełyku, dusza na ramieniu, białe wino i rum w lodówce. Nigdy nie manewrowałem takim dużym jachtem w takiej ciasnej marinie. Wyjście mamy po lewej. Kotwica w pogotowiu. Uruchamiam silnik. Oddajemy cumy rufowe. Martyna na dziobie odwiązuje mooring – jacht jest wolny. Mała naprzód, ale te jachty z przodu i tak za szybko się zbliżają – aż słyszę jak przybywa mi siwych włosów na głowie. Daję na chwilę wstecz – jacht się zatrzymuje, kręcę kołem w prawo i znowu wstecz. Na szczęście mam śrubę lewoskrętną - rufa w prawo, dziób w lewo – prawie w kierunku wyjścia. Teraz te jachty z tyłu są za blisko – nowe siwe włosy na mojej skroni. Kręcem kołem, daję naprzód - jacht wyhamował, a potem poszedł trochę do przodu. Jest OK – celuję dziobem w wyjście między pirsami. Mam wrażenie, że mooringi schodzą się na samym środku i nie ma szans, żeby jacht jakoś się tam zmieścił. Idę umiarkowanie szybko naprzód – jednak się mieści. Uff. Wyszedłem! Jak ja to zrobiłem? Udało się? W ustach suchość, a serce wali jak oszalałe. Mijamy stację benzynową i widzę główki portu. Wychodzimy mijając lewą burtą białą 5m wieżę i kierujemy się na północ. Zgodnie z prognozą wiatr wieje z SE. Stawiamy genuę wyłączamy silnik i żeglujemy z wiatrem. Nagle dociera do mnie, że mam statek do swojej dyspozycji i że mogę popłynąć dokąd chcę. Stoję za sterem i czuję, że świat stoi przede mną otworem . Nachodzi mnie chęć, żeby rzucić wszystko, porwać Velę i żeglować ile dusza zapragnie do miejsc które zawsze chciałem zobaczyć.
Płyniemy z wiatrem, podziwiamy widoki (czuję się trochę jak na naszych jeziorach – wkoło ląd) – nadchodzi 1700. Czas poszukać jakiegoś miejsca na nocleg. Na lewym trawersie mamy wyspę Molat. Chcemy zacumować na boi z racji mojego małego doświadczenia w manewrowaniu i mało licznej załogi. W „888 portów i zatok” znajduję Zapuntel – to jest nasz plan A. Plan B to północna część tej zatoki gdzie też mają być boje. Plan C to Ist i boje przy zachodnim brzegu. Plan D molo w Ist – jest długie więc powinniśmy dać radę. Przypływamy do Zapuntel – boi po południowej stronie zatoki nie ma, po północnej stronie też nie. Przy nabrzeżu stoi jeden jacht, ale obawiam się, że za nim jest za płytko. Proszę żonę, żeby kręciła kółka, a ja idę do kabiny sprawdzić jeszcze raz głębokości w cieśninie na drodze do Ist. Ledwo wszedłem Martyna krzyczy: „Hubert wyjdź stamtąd!” Wychodzę – jakiś jacht zmierza w naszym kierunku. „Spokojnie kręć kółka – wszyscy mają dużo miejsca” – uspokoiłem żonę. Płyniemy w kierunku Ist. Żona za sterem, a ja skaczę jak ta małpa miedzy chartplotterem, a kokpitem. Cieśnina wąska , głębokość na środku ok. 7m – nie chciałbym zboczyć ze szlaku. Nowe siwe włosy pojawiają się na mojej głowie jak oglądam z bliska chorwackie skały. Minęliśmy cieśninę – przed nami znak odosobnionego niebezpieczeństwa. Skręcamy przed nim na północ. Wpływamy w zatokę obok Ist i szukamy boi. Zgadliście – boi nie ma. Gorzej - molo składa się z samych szyn wystających w kierunku wody. Desek brak.
Idę pod pokład i zakładam brązowe spodnie, bo czas na plan I jak improwizacja. W Ist jest mały port w którym według „888…” jest 1.8 zanurzenia. Nasz jacht ma prawie 2m zanurzenia (1,95m). Nie wchodziłbym tam, ale widzę, że już stoi tam jacht naszej wielkości i ma się dobrze. Na nabrzeżu jakiś pan macha rękami, żebyśmy podchodzili i pokazuje nam miejsce. Kręcimy kołka, szykujemy cumy rufowe, odbijacze i bosak do odebrania mooringu. Zamierzam już cumować, ustawiam rufę do nabrzeża, ale czegoś tam brakuje! „Gdzie mooring?” - pytam grzecznie tego pana co stał na brzegu. „Nie ma” - krzyczy. „What language” – pyta jeszcze. „Polski!” – wołam dumnie. „Rzuć ankor!” - usłyszałem w odpowiedzi. „Nigdy nie rzucałem ankor, to mój pierwszy raz!” – odpowiadam. „Pierwszy raz zawsze boli, ale potem jest przyjemnie!” – śmieje się nieznajomy. Dokańczam koło , staję rufą do nabrzeża i cofam. Prawie jednocześnie z naszym gospodarzem krzyczę „rzuć kotwicę!” „teraz ankor!” Martynka jak kręciliśmy kółka, to wydała trochę łańcucha do komory, a na sygnał zepchnęła kotwicę do morza. Potem jak cofałem, to wydawała kotwicę strofując mnie gdy za szybko śpieszyłem się do restauracji. W połowie drogi w swej wredności zatrzymała windę, a jacht prawie się zatrzymał i zaciągnął kotwicę. Zgodnie z komendami naszego nowego znajomego: „Teraz w prawo! Teraz w lewo!” - dociągnęliśmy do betonowej kei gdzie rzuciłem cumy rufowe dwóm miłym panom – panu z restauracji i sąsiadowi z jachtu obok. Bardzo tutaj jeszcze raz przepraszam pana który odbierał prawą cumę, ale wpadła mi do wody z powodu emocji które przeżywałem. Panowie przeciągnęli cumy przez pierścienie i oddali mi na jacht gdzie je zaknagowałem. Martynka napięła łańcuch kotwiczny windą i stanęliśmy jak trzeba. Pan z restauracji powiedział nam, że nic nie płacimy za postój, wskazał nam restaurację i poszedł. Otworzyliśmy wino, wznieśliśmy toast za cudowne ocalenie i poszliśmy na kolację. Najpierw śliwkowa brandy - jako lek na trzęsące się ręce po planie „I”. Zamówiłem pljeskavicę (kotlet z mielonej wołowiny) – bardzo dobra, podana z frytkami. A moja żona, która lubi niespodzianki zamówiła „lignja na zaru” (ciekawiła nas też ryba o nazwie „koza”). Zastanawialiśmy się co to będzie ta „Lignja”– okazało się, że to znowu kalmar:) Był pyszny – nie gumowy, nie spalony – w sam raz. Podany z gotowanymi ziemniakami pokrojonymi w drobną kostkę. W chwili gdy podano nam jedzenie odbył się koncert na naszą cześć – przybiegły dwa koty i miałczały żałośnie żebrając o jedzenie. Chociaż ciężko to nazwać miałczeniem – bardziej brzmiało jak zawodzenie skrzywdzonego człowieka. Koncert trwał około pół godziny, aż przybiegł najsilniejszy kot – zwany przez miejscowych Rambo – i przegonił towarzystwo. Rambo nie domagał się niczego – tylko leżał – ciekawi mnie jaką miał motywację?
Po kolacji poszliśmy na krótki spacer. Wróciliśmy na jacht i rozkoszowaliśmy się pustym portem, pięknymi widokami i wspomnieniem doskonałej kolacji. Zanim poszedłem spać podziękowałem jeszcze raz koledze który odebrał ode mnie cumy, bo akurat siedział w kokpicie ze swoim przyjacielem. Spytałem gdzie jutro płyną – powiedział, że nie wie i to zależy od wiatru. „Podejrzane – zna nasz plan!” – pomyślałem:)
Dzień 2.Wstaliśmy ok. 0900. Po śniadaniu weszliśmy na górkę na której znajduje się kapliczka. Z górki jest bardzo ładny widok na chorwackie wyspy. Po wejściu na szczyt doszedłem do wniosku, że jednak wolę żeglować niż się wspinać:)
Ist to kameralny, mały port z bardzo dobrą restauracją położony wśród malowniczych wzgórz. Mała wioska w której wszyscy się znają i są bardzo serdeczni. Zeszliśmy z góry i chcieliśmy płynąć dalej, ale w międzyczasie przypłynął inny jacht który miał jakieś kłopoty. Stali na kotwicy nie przycumowani do nabrzeża. Coś kombinowali z windą kotwiczną – w końcu zwodowali ponton. Odpięli szoty od Genuy które zabrali na ponton. Po kilku kółkach wokół swojej łódki popłynęli do nabrzeża dla promu, po czym wrócili na jacht. Zaczęli wymieniać szoty na jakąś cienką linkę. Czekałem aż skończą swoje manewry, bo nie chciałem rozjechać tych ludzi na pontonie, ale w końcu stwierdziłem, że ich zabawa chyba nie ma mety – zawołałem do nich, że wychodzmy i o 1215 podnieśliśmy kotwicę i popłynęliśmy dalej.
Znałem drogę więc obyło się bez skakania między chartplotterem, a kokpitem i popłynęliśmy na północ. Wiało równe 2B z SE – żegluga była przyjemna i relaksująca. Na samej Genui przepłynęliśmy między wyspami Silba i Olib. Minęliśmy i je późnym popołudniem i wybór miejsca noclegu padł na miejscowość Novalija na wyspie Pag. Zaczęło się rozwiewać. Wyostrzyliśmy do półwiatru, dostawiliśmy grota i Vela pomknęła 7 kn. To była piękna, ostatnia prosta.
Nadszedł czas, żeby zwinąć żagle, bo zaczęliśmy zbliżać się do miejsca docelowego. Grot bez problemu zrolował się do masztu, ale z Genuą był problem. Fał rolera na kabestanie, kręcę korbą, bloczek aż trzeszczy, a roler nic a nic się nie kręci. Kolejne włosy na głowie zmieniają kolor na srebrny. Poszedłem na dziób i okazało się, że przy stawianiu Genuy nie kontrolowaliśmy fału rolera i w jego bębnie zrobił się straszny galimatias. Próbowałem coś rozplątywać – niestety nie udało się. Stwierdziłem, że rozkręcę obudowę i w ten sposób dostane się do splątanych linek – niestety w skrzynce nie było torxa. Złapałem za obudowę rolera i kręciłem w prawo. Fał owijał się wokół obudowy, a żagiel ładnie zwijał się na sztagu. Uff – udało się. Weszliśmy do portu z zamiarem stanięcia na boi. Jak się pewnie domyślacie – boi nie było:) Pływały jakieś dwa baniaki czy kanistry – podeszliśmy do jednego – wyciągam – lina jest, ale nie ma do czego się przywiązać. Do baniaczka wolałem nie, bo podejrzewałem, że może nie wytrzymać. Łowimy drugi. Mam go na bosaku. „Daj kochanie trochę do przodu, bo mi się linka pod jacht chowa” – proszę. Jacht idzie lekko do przodu, a gumowa rączka bosaka ześlizguje się gładko z aluminiowego trzonka. Klnę w myślach i na głos, ale widzę, że bosak pływa! „Dawaj Martyna – wyłowimy go!” – wołam. Na te słowa aluminiowy trzonek bosaka napełnia się wodą i tonie:) W portowej zatoce stoi kilka jachtów. Stajemy na środku w odpowiedniej odległości od wszystkich. Rzucamy kotwicę i wydajemy 30 m łańcucha na 4 metrach głębokości. I znowu jest pięknie! Sami na środku zatoczki pijemy wino i obserwujemy z dystansu miejski gwar. Dzwonię do serwisu w sprawie rolera, ale nikt nie odbiera. Żona zmusza mnie, żebym obejrzał go jeszcze raz. Okazuje się, że w tym bębnie są dwa plastikowe bolce na sprężynach które pilnują, żeby fał równo się nawijał. Ale liny było tak dużo, że wyskoczyła poza te bolce przez malutką szparę między bolcem, a tarczą bębna. Trochę kombinacji i udało się wepchnąć śrubokrętem linę na miejsce. Roler działa! Ale trzeba coś zjeść. Podciągamy ponton na fale spinakera i wodujemy przy burcie. Przeciągamy na rufę i cumujemy go bokiem – tak łatwiej się wchodzi. Montuję silnik i po chwili prujemy w stronę brzegu. Rozsiadamy się w najbliższej restauracji z widokiem na zatoczkę i Velę. Zamawiam tuńczyka z grilla, a żona muszle w pysznym sosie pomidor/oregano/oliwa. Po kolacji spacerujemy po pełnej ludzi, gwarnej Novalii. Znajdujemy darmowe wifi – ściągam prognozy, ma być bez zmian – max 10 m/s z SE. Wracamy na łódkę i cieszymy się samotnością na kotwicy popijając wino. Vela łagodnie łukuje na wieczornej bryzie serwując nam różne widoki – to na morze, to na góry, to na imprezy na odległym brzegu.
* ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ *
Na kotwicy w Novalii:
Dzień 3.Po śniadaniu na kotwicowisku znowu desant pontonem na brzeg. Trochę zwiedzamy, kupujemy nowy bosak, robimy małe zaopatrzenie i wracamy na łódkę. Martynce bardzo się podoba pływanie pontonem. Demontujemy silnik, przeciągamy ponton z rufy na burtę i tam na fale spinakera wciągamy na pokład. Ok 1200 wychodzimy z Novalii. Wiatr jest taki sobie. Najpierw wieje od morza, potem z południa, potem od lądu, potem siada. Płyniemy na samej genule. Przy półwietrze stawiam grota. Za chwilę go ściągam, bo wieje z tyłu i grot zasłania genuę. Potem znowu półwiatr. Genua gaśnie, a po chwili łapie jakieś podmuchy. Ale zgodnie z założeniami – gdzie nas zaniesie tam będziemy. W związku ze słabym wiatrem przywiązuję się na linie do jachtu i wchodzę do wody. Jest strasznie zimna! Przez dwie minuty próbuję złapać oddech. Po następnych dwóch minutach wychodzę. Jest gorąco – bezchmurne niebo, brak wiatru. Ale pod bimini jest bardzo przyjemnie. Zaczyna leciutko wiać i robi się pochmurno. Zwijamy bimini i powoli toczymy się na północ. Nagle jak nie dmuchnie! I to z zupełnie innego kierunku, bo z północy! Na moje oko z 5B. genua zaczyna działać wstecz a jacht się kręci bez kontroli. Odpalam silnik i ustawiam się do wiatru. Musiałem dać naprawdę solidne obroty, żeby nie dać się zdmuchnąć. Martynka z korbą na pokład i zwija grota – ten łopocze tak, że boję się, że się podrze. Jest taki hałas, że musimy do siebie krzyczeć. Podczas walki słyszę z kabiny jakieś securite z radia potem wyje alarm z DSC. Tracimy przechył i zaczyna być stabilnie. Wiatr słabnie. Proszę żonę, żeby wybrała lewy szot genuy do prawego halsu. Tak się przykłada do roboty, że wybiera cały:) Tak, tak! Koniec szota wraca do kokpitu – odwiązał się od rogu genuy. Wiążemy go jeszcze raz przy okazji poprawiając drugi szot. Lecimy bajdewindem na północ. Po minięciu wyspy Pag kierujemy dziób w stronę Rab. Wiatr jest coraz słabszy i nasza prędkość powoli maleje z 4 kn do 2 kn. Powoli dotaczamy się pod same główki i wchodzimy do mariny ACI Rab. Ja znowu cały w stresie. Czuję nowe siwe włosy na głowie. Ale jak podpływamy bliżej okazuje się, że w marinie jest zajęty jeden pirs! A wolne miejsca są na jego końcu. Wpływam między pirsy i wycofuję na miejsce postojowe które wskazał nam pan z obsługi. Martynka odbiera mooring i idzie z nim na dziób. Podaję panu cumy rufowe – on obkłada je na polerach i oddaje mi. Knaguję i stoimy. Ale jacht jakoś zaczyna krzywić na bok! „Co się dzieje?” – myślę lekko spanikowany i znowu siwe włosy:) Daję lekko naprzód, cumy rufowe napinają się i stoimy prosto. Okazało się, że żonka pomyliła strony mooringu, wybrała i obłożyła tę część idącą do pomostu – to jej pierwszy raz z mooringami i pierwszy raz cumujemy w ten sposób. Pan z obsługi wskakuje na jacht – pomaga Martynce, poprawia cumy, obkłada. Jest OK. Oddaję mu dokumenty łódki i siadamy w kokpicie.
Świętujemy cudowne ocalenie. W tym momencie muszę wszystkich ostrzec przed chorwackim winem w 3l kartonach. Nie żeby było niedobre – wręcz przeciwnie. Ale stoi sobie taki kartonik z kranikiem. Się siedzi, się rozmawia, się dolewa do szklaneczki. Aż tu nagle znienacka z kranika już nie leci, a w głowie morza szum:) Na kei w większości Polacy. Idziemy na kolację z widokiem na marinę. Bierzemy półmisek grillowanych owoców morza, jakieś sałaty i wino. Dochodzimy do wniosku, że marznięcie w maju na Bałtyku ma swój urok, ale są też inne strony żeglarstwa:) Nie mamy już ochoty na spacery wracamy na Velę, chwilę siedzimy w kokpicie, integrujemy się z sąsiadami i idziemy spać.
Dzień 4.Rano udajemy się na zwiedzanie Rab. Urocze miasteczko – przypomina nam Alfamę w Lizbonie.
W południe wracamy, płacimy za marinę i odbieramy dokumenty Veli. Oglądam prognozę – dzisiaj nie będzie wiatru, a jutro i pojutrze NW max 10 m/s. Odpływamy i wracamy na południe. Nie wieje nic. Adriatyk gładki jak jezioro w zimie.
Z żagli stawiamy bimini. Na silniku ciągniemy na południowy zachód aż w końcu po minięciu wyspy Premuda widzimy otwarte morze. Tego widoku nam brakowało! Do tej pory czuliśmy się jak na jeziorach, ale w końcu jest nasz ukochany bezkres. Oddalamy się o dwie mile od wysp i płyniemy na południe. W międzyczasie orientuję się, że wskaźnik od poziomu paliwa nie działa. Dzwonię do serwisu zapytać jaki mamy zbiornik. Na szczęście ktoś odbiera i pan mówi, że 200 litrów. Liczę motogodziny, szacuję spalanie – będzie dobrze myślę. Po gładkim morzu dopływamy do Brgulje na wyspie Molat. Przy nabrzeżu trzy jachty. Są mooringi. Bardzo nam się podobał przedwczorajszy wieczór na środku zatoczki więc decydujemy się na boję. A boje są! Pomarańczowe i żółte – jakie kto woli. Pierwszy raz widzę ten wynalazek. Po podniesieniu bosakiem ukazuje się ucho do którego można zacumować. Na boi zresztą jest naklejka z instrukcją obsługi. Zaraz po zacumowaniu przypływa do nas młody człowiek i pobiera opłatę. Pytamy go czy restauracja jest otwarta – nie wie. Tradycyjne „za cudowne ocalenie”, wodujemy ponton i wieczorny desant na brzeg. Restauracja jest niestety zamknięta. To najtrudniejsza sytuacja na tym rejsie. Na szczęście jesteśmy na nią przygotowani. Wracamy na łódkę. Gotujemy makaron. Podgrzewamy sos pomidorowo-tuńczykowy ze słoika i polepszamy go smażoną cebulą, czosnkiem i tuńczykiem z puszki. Wychodzi nam wielki gar jedzenia. „Kto to wszystko zje?” – zastanawiamy się wspólnie. Okazuje się tak pyszne, że znika w oka mgnieniu. Kontynuujemy wieczór siedząc „na werandzie” popijając drinki z palemką, podziwiając widoki i ciesząc się ciszą i spokojem które nas otaczają.