Od czasów, do których sięgam pamięcią zawsze fascynowała mnie woda. Jako dziecko budowałem wszelkiego rodzaju tamy na strumykach i przemierzałem w kaloszach kałuże i bajora. Mieszkałem wtedy parę kilometrów od olbrzymiej, (jak dla mnie wtedy) rzeki Warty i niestety setki kilometrów od morza. Były to jeszcze czasy, gdy po Warcie pływały barki, więc widok sunącej majestatycznie jednostki pobudzał moja wyobraźnie. Miałem wtedy 7-8 lat i nie potrafiłem dobrze czytać, więc nie znałem jeszcze książek podróżniczych. Ale w mojej wyobraźni to ja siedziałem za sterem barki, która była dla mnie olbrzymim statkiem przemierzającym bezmiar oceanów. Zacząłem czytać coraz więcej i więcej książek, prosząc nieraz rodziców o wytłumaczenie trudniejszych słów. I tak jak większość chłopców w tym wieku byłem marynarzem, piratem lub rozbitkiem na bezludnej wyspie. Zacząłem też budować swoje „jednostki pływające”. Do dziś pamiętam pierwszy „okręt” – drewniane drzwi od piwnicy, które razem z kolegą wynieśliśmy ukradkiem na pobliski staw. Uzbrojony w drewniany drąg, którym miałem się odpychać od dna wskoczyłem na pokład i natychmiast wylądowałem w wodzie. Coś było nie tak, więc musiałem zwiększyć wyporność „mojej łodzi”. Drzwi od pokoju nie mogłem zabrać, gdyż rodzice od razu by to zauważyli, ale.. przecież rodzice kolegi też mieli piwnicę, a w niej również drzwi. Zbiliśmy obydwa skrzydła drzwiowe pokaźnych rozmiarów gwoździami, pakując pomiędzy drzwi wszelkie znalezione resztki styropianu itp. i na wodę. Tym razem, oczywiście lądując i tak kilkakrotnie w wodzie, udało mi się przepłynąć kilka metrów. Nie musze oczywiście pisać, co stało się po powrocie do domu - no cóż „konsekwencje żeglowania” (z którymi spotkać można się i w starszym wieku), ale staż zaliczony. Pierwszy prawdziwy rejs odbyłem w wieku 10 lat, z ciocią i wujkiem na łódce żaglowej MAK,. Do dziś pamiętam szum rozbijanej dziobem wody i łopot żagla. Pływaliśmy ok. dwóch godzin, ale dla mnie było to duuużo za mało. Miałem już kartę pływacką i uprawniała ona wtedy do prowadzenia łódki żaglowej o pow. żagla do 7 m .kw. , czyli właśnie tzw. „Maczka”. W tajemnicy przed rodzicami oraz ciocią i wujkiem pobiegłem następnego dnia rano do wypożyczalni i udało mi się wypożyczyć łódkę na swój „pierwszy samotny rejs”. Starsi wiekiem czytelnicy zapewne pamiętają tę jednostkę. MAK miał składany maszt, na który nasuwało się kieszeń grotżagla. Obsługa, sprowadzała się do operowania talią szotów grota i trzymania rumpla. Oczywiście trzeba było jeszcze balastować, tzn. przesiadać się po każdym zwrocie na burtę nawietrzną. Na ten pierwszy rejs poszły całe moje oszczędności, a właściciel wypożyczalni, widząc jaką frajdę mi to sprawia dorzucił ekstra jeszcze z godzinkę. Łatwo się domyślić, że do końca urlopu, byłem stałym gościem wypożyczalni. Puste kieszenie spowodowały, że pomagałem w prowadzeniu wypożyczalni: sprzątałem, czyściłem łódki itp. Nie trudno się domyślić, że „wpadłem w sidła żeglarstwa” na dobre. Nigdy nie pociągały mnie różnego rodzaju kluby, stowarzyszenia itp., więc siłą rzeczy nie zapisałem się do klubu żeglarskiego. Wybrałem własną, trudniejsza drogę – „żeglowanie na swoim”. Tylko jak, dysponując ograniczonym budżetem tego dokonać. Postanowiłem sam zbudować jacht. W którejś z książek żeglarskich natknąłem się na fragment dot. budowy jachtu z papieru, nasączanego klejem wodoodpornym. Nie stać mnie było na budowę prawdziwej formy, więc usypałem z piasku, coś a’la formę, która tak naprawdę bardziej przypominała grób. Na tej formie zacząłem warstwa po warstwie nakładać gazety, które smarowałem klejem. Pamiętam, że doszedłem do grubości ok. 2 cm a w całej okolicy zabrakło starych gazet. Nie dysponowałem pomieszczeniem, gdzie mógłbym to robić, więc budowę prowadziłem w kącie ogródka. Któregoś dnia po silnej, nocnej ulewie mój jacht, na którym chciałem płynąć dookoła świata, po prostu się rozpłynął. I tak marzenia 11-latka spłynęły z deszczem. Po otrząśnięciu się z żalu rozpocząłem budowę następnego jachtu, tym razem miał to być mniejszy katamaran, bez kabiny. Na pobliskim wysypisku śmieci, znalazłem resztki starych mebli, jakąś szafę, kanapę itp. Z pomocą kolegów przenieśliśmy to wszystko do piwnicy (pamiętałem o unicestwieniu mojego poprzedniego jachtu przez deszcz) i zacząłem rysować plany. Tak, tak ten jacht miał już mieć plany. Udało mi się uprosić sąsiada, żeby użyczył mi trochę miejsca w swoim garażu, i budowa ruszyła pełną parą. Niestety wymiary garażu spowodowały skrócenie mojej jednostki. Po jakimś miesiącu pierwszy pływak był gotów. Sklecony z resztek sklejki i płyty paździerzowej był ciężki jak diabli. Były to czasy, gdy sklejkę wodoodporną i lakiery poliuretanowe można było zobaczyć na zdjęciach, a zresztą jako 12-latek nie miałem pojęcia, ze coś takiego w ogóle istnieje. By uczynić swoją łajbę niezatapialną obandażowałem cały kadłub gazą nasączoną lakierem chlorokauczukowym. Dlaczego tak? Z prostej przyczyny, moja ciocia była pielęgniarką, więc miałem nieograniczony dostęp do środków opatrunkowych, a farbę zdobyłem od panów malujących pasy na ulicy. Niestety na drugi pływak zabrakło mi już materiału, więc postanowiłem że będzie to proa. Z resztek skleciłem mały pływak i po wyniesieniu z garażu połączyłem z głównym kadłubem. Moja pierwsza jednostka miała wymiary 4 m. długości i 2 szerokości. Z pomocą paru kolegów zanieśliśmy moją proa nad pobliską rzeczkę, gdzie dokonaliśmy uroczystego wodowania. W moich nastoletnich oczach była to najpiękniejsza łódka jaką widziałem, snułem już nawet plany rejsów, włącznie ze spłynięciem do morza. Uzbrojony w wiosło wskoczyłem na pokład i wylądowałem w wodzie. Moja zbudowana wg. „perfekcyjnych” planów proa okazała się wywracalna. To że wywracana można jej było jeszcze wybaczyć, ale ona okazała się też szybka. Tzn. szybka w oddalaniu się od brzegu. Zanim wygrzebałem się z wody na brzeg, mojej proa już nie było. Zaczęliśmy biec z kolegami wzdłuż brzegu, ścigając ją, ale silny prąd gnał ja coraz dalej i dalej. Brzegi rzeczki były tak zarośnięte, że w pewnym momencie straciliśmy moją łódkę z oczu. Szukaliśmy jej jeszcze przez parę dni, ale po prostu zniknęła. No cóż, jednego jestem pewien, była tak „dobrze” zrobiona, że przecież nie mogła zatonąć. Zrażony trochę swoimi zdolnościami manualnymi postanowiłem skupić się na pływaniu jachtami zbudowanymi przez fachowców. Na oddalonym o prawie 50 km jeziorze był ośrodek wczasowy i klub żeglarski z kilkoma łódkami. Pierwszą łódką, którą tam wypożyczyłem był odkryty „Zefir” już z dwoma żaglami, na którym tak naprawdę nauczyłem się żeglować. Znów braki finansowe nadrabiałem pracą przy łódkach, czym też zaskarbiałem sobie zaufanie obsługi. Żeglując na Zefirku coraz śmielszym okiem patrzyłem na stojącego na boi, kabinowego Kormorana, który był dla mnie wtedy „prawdziwym” jachtem. Nie zapomnę tego dnia, w którym bosman klubu powiedział: ..”chcesz nim popływać?”…. To była pierwsza łódka, na pokładzie której przechodząc na dziób nie musiałem uważać, żeby jej nie przewrócić, mało tego ona nawet się nie zachwiała. To był jacht, prawdziwy jacht, z kabiną, z miejscami do spania, z obszernym kokpitem. Żeglowałem wtedy całe popołudnie i już wiedziałem czego pragnę - jachtu z kabiną, z miejscem do spania, z szafkami itp. Od tego czasu każdą wolną chwilę spędzałem żeglując z przyjaciółmi na pokładzie Kormorana. Jednak pragnienie posiadania swojego jachtu nadal we mnie narastało, by wreszcie…….. . No i nadszedł ten dzień, gdy przeczytałem to ogłoszenie. Pewnie nie wszyscy pamiętają te czasy, gdy ogłoszenia o sprzedaży można było znaleźć tylko w gazetach. Nie pamiętam co to była za gazeta, ale pamiętam treść ogłoszenia: ..”Rambler w bardzo dobrym stanie z silnikiem przyczepnym i 2 kompletami żagli pilnie sprzedam – Bydgoszcz…”. Chodziłem wtedy do trzeciej klasie liceum. Nie wiem co mnie tknęło, ale zadzwoniłem- cena okazała się przystępna. Z tym określeniem - przystępna, to może nie do końca tak. No bo jaka cena może być dobra ( nawet jeśli jest naprawdę korzystna) dla licealisty z kieszonkowym. Ale, pomysł zakiełkował i zacząłem działać. Silnik przyczepny? - po co mi silnik?. Okazało się, że Forelka, będąca na wyposażeniu jest warta 1/4 ceny jaką mam zapłacić za jacht. Dodatkowy komplet żagli dakronowych mogę również sprzedać bez problemu za ¼ ceny. Czyli teoretycznie, połowę już miałem. Po wielkich bojach w domu, rodzice pozwolili mi sprzedać mój bogaty, gromadzony latami księgozbiór, za który w antykwariacie dostałem następne ¼ ceny. Czyli brakowało mi już tylko, no ile? – oczywiście ostatniej 1/4 ceny. Do dziś nie wiem, jak udało mi się przekonać rodziców - ale dołożyli mi tę brakująca kwotę i Rambler stał się moją własnością. Ciąg dalszy, czyli utrzymanie łódki, rejsy itd. to już temat na następna opowieść…….
_________________ pozdrawiam Piotr Kasperaszek dawniej "Grek Zorba" http://www.kasperaszek.pl
|