Na grudniowo.
Wszelkie podobieństwo do statków, miejsc i osób jest przypadkowe i niezamierzone.
Prognoza jest na dwanaście z nordu. Jezus Maria, na dwanaście. Jutro koło południa. Na razie jest szósta wieczór grudniowego popołudnia. Jest ciemno, światła portu odbijają się w czarnej wodzie i niczego tak naprawdę nie oświetlają. No może poza skrawkiem nabrzeża przy którym stalowy kuter wyrzuca swój ładunek na brzeg. Dwie sztaplarki z zapalonymi reflektorami, czarne w półmroku wożą na przemian stosy plastikowych skrzynek. Od kutra do rozświetlonych i zabezpieczonych pasami grubej folii otwartych drzwi chłodni. Jadą przez nabrzeże, zaraz obok nas i potem przez pokryty błotem i kałużami plac przed chłodnią. Pada śnieg zmieszany z deszczem i wieje, jak na razie, jakieś nieco porywiste cztery z południa. Nie ma na co czekać. Biorę wodę parcianym strażackim wężem z hali chłodni. W czasie tankowania wpadam jeszcze na chwilę na zacumowaną za nami "rufę" gdzie dwaj moi starzy kumple z podstawówki, jeden szyper i właściciel statku, drugi pracujący u niego mechanik patrzą na mnie jak na wariata. Dziabiemy po jednym z butelki na małym stoliku w kącie mesy przypominającym przedział kolejowy drugiej klasy. Ławeczki takie same, kropka w kropkę pokryte kolorowym skajem mającym nadać im wodoodporność. Tyle tylko, że skaj tutaj jest brudnozielony. Stolik za to pokryty czerwonym linoleum. I butelka, całkiem przezroczysta. Koledzy są po robocie i idą do domu. Zostawiają swój statek w porcie a ja idę na swój, którym za chwilę wypłynę w to ciemne morze za główkami. Teraz akurat prosto pod wiatr, chociaż niezbyt silny. Po drodze zgarniam jeszcze swojego mechanika, który protestuje wraz z armatorem wspólnym głosem, że jakby co to oni tylko do Gdyni. Proszę delikatnie oficera wachtowego by dopilnował osobiście węża wodnego i czy aby woda nie wywala na pokład odpowietrzeniami. - Jak wywala, natychmiast zakręcać. Zostajemy w kabinie nawigacyjnej we trzech. Oczy mam na wysokości nabrzeża i w zasadzie jedyne co widzę to koła przejeżdżającej właśnie sztaplarki. - Panowie, sprawa jest oczywista. Nie popłyniemy, nie mamy pieniędzy. Trzeba będzie oddać, a z czego oddamy skoro duża część już wydana. Remont silnika, malowanie, ubezpieczenie, paliwo, mechanik... - wyliczam po kolei przy ostatnim patrząc mechanikowi prosto w oczy. Nie ugina się zupełnie ale chyba tak dla pozoru bo kalkulacja jest rzeczywiście całkiem jasna a jak na razie wypłaty jeszcze nie było. - A jak przywieje tak, że nigdzie nie będziemy mogli wejść? - To wejdziemy do Świnoujścia... albo do Gdyni. Zobaczymy co będzie bliżej i co będzie lepiej. -Jeszcze nigdy nie było tak, żeby nie można było wejść do Gdyni, albo do Świnoujścia. Jedno jest na bank, musimy jechać teraz a nie za dwie godziny. - Woda! Leje się! - za panoramiczną szybą kabiny nawigacyjnej widać zamieszanie. Czyjeś nogi tupczą o deski pokładu i rozdeptują ten mokry śnieg, który się już zdążył zebrać w zakamarkach pomiędzy nawiewnikami. - Odpalaj, Richard. Mechanik znika paroma schodkami w ciemności mesy. Rozjaśnia się na chwilę kiedy otwiera wodoszczelne drzwi maszynowni, w której na stałe zawsze świeci się jarzeniówka. Rysiu siedzi na narożnej kanapce i kręci głową. - Ale to będzie, kruca fux, aby życie miało smaczek, raz dziewczynka, raz... - sentencjonalnie kończy po swojemu i też znika w mesie. Mija kilka minut. Załoga zwija parcianego węża, którego trzeba będzie podwiesić, chociaż na chwilę, na zapasowym fale do góry tak by ściekła z niego cała woda i nie pozamarzała nam przypadkiem w tej prawie polarnej aurze. Krótki wizg rozrusznika i prawy silnik odpala z krótkim gdakaniem. Zawsze najpierw odpalamy prawy silnik, lewy dopiero potem. Tak się jakoś utarło. Na prawym jest podwieszony alternator i od razu mamy ładowanie akumulatorów. Nawet przy niskich obrotach. Na lewym wisi prądnica i w zasadzie oba by musiały pracować z różnymi prędkościami aby ładowanie było podobne. Paranoja. Na szczęście rozdzielnia prądu rodem prosto z jakiejś ruskiej submariny całym rzędem dwuręcznych hebelków i obrotowym wybierakiem z amperomierzami wielkości deserowych talerzyków, pozwala rozdzielić i źródła i odbiory. Kiedy odpala drugi silnik lecę po przełącznikach urządzeń w kabinie nawigacyjnej. Simrad pod sufitem, radar na pulpicie, UKFka za plecami i tablica rozdzielcza świateł nawigacyjnych na ścianie lewej burty. Po naciśnięciu klawisza z krótkim kontrolnym gwizdem na schematycznym planie statku zapala się kolejna kolorowa lampka. Zielona i czerwona na burty, białe na maszt i rufę. Gaszę po kolei dwie lampy sufitowe i zapalam białe bździdełko nad mapą. Wszystko gotowe. Radar odlicza swoje dwie minuty do rozgrzania mgnetronu, odprawa wyjściowa zrobiona zaraz po wejściu i nikt się nie będzie nas czepiał, wystarczy krzyknąć przez radio. Wychodzę na górę gdzie przy kole sterowym czeka już sternik a wachtowy melduje, że wszyscy są i wszystko gotowe. Przed dziobem wiatr i czerń nocy podkreślona jeszcze światłami pokładowymi tego wyładowującego ryby kutra przycumowanego do nabrzeża przed nami. I zacinające w tym świetle smugi padającego śniegu. Pojedyncze i daleko im jeszcze do zamieci. Jedziemy. Dziobowy szpring, rufowa, pierwsza ze zdwojonej dziobowej, druga. Szybko to idzie i sprawnie i bez wielu komend. Po oddaniu dziobowej żeglarz po nabrzeżu biegnie w kierunku rufy do pozostawionego rufowego szpringu. Nie jest dobrze biegać skrajem nabrzeża po śnieżnej brei ciemnym i wietrznym grudniowym popołudniem. Nasz kecz nie jest wielkim żaglowcem. Ma swoje prawie trzydzieści metrów i waży, ze wszystkim, ze sto ton. Przy takim odejściu nic się nie dzieje szybko. Ze ślepą determinacją, owszem, ale nie szybko. Wiatr od dziobu zaczyna nas cofać. Ale cofnąć się nie pozwala szpring rufowy cały czas wiążący nas do nabrzeża. Lina się napręża i tak chwilę tkwimy. Na ciasnej rufówce robi się tłoczno. Dwu grubo ubranych usiłuje wepchnąć baloniasty odbijacz pomiędzy rufowe nadburcie a starą oponę nabrzeża. Coś z tego siłowania się statku i wiatru musi wyniknąć. Powoli dziób odsuwa się od nabrzeża. Czekam, musimy odjechać kawałeczek bo ten kuter przed dziobem stoi dosyć blisko i zabiera trochę miejsca na manewry portowe. Wiatr usiłuje zdmuchnąć mi czapkę i śniegiem zakleić oczy. Prawy silnik wstecz, lewy naprzód, oddać szpring. - Kolego, na pokład. Po wantach, po wantach... Rośnie pas czarnej wody oddzielający nas od nabrzeża. Wielkim kołem sterowym mocno na prawą burtę, oba silniki naprzód, bardziej naprzód, wyrównanie. Oświetlony kuter zostaje po lewej, światła na nabrzeżu przestają oślepiać Przed nami kolorowy poblask obu główek i białe grzywki fal na czarnej wodzie. Do awanportu wchodzi rozkołys i po raz pierwszy unosimy się w górę i, z sykiem rozcinanej dziobem wody, opadamy w dół. *** Idziemy po szarym morzu. Pod niskimi chmurami. Bez słońca. Z wodą zamarzająca na pokładzie i przemieniająca jego klepki w ślizgawkę. Idę lewym baksztagiem maksymalnie w górę by zyskać jak najwięcej miejsca kiedy wiatr się obróci. Wsłuchuję się w komunikaty pogodowe, ale to wszystko co słychać w UKFce jest niewiele warte bo bardzo ogólne i najwyraźniej z innego niż moje źródła. Na razie sprawdza się moje. Nie wieje wiele. Tyle tylko by pofałdować morze. Jest nawet ciepło, stosunkowo, póki idziemy z wiatrem. Wachta zmienia się na pokładzie co dwie godziny. Cztery osoby na wachtę, po pół godziny dla sternika, reszta na dół. Obserwatora nie wystawiam, wystarczy to co widzę na radarze. Oficer w kabinie nawigacyjnej dla wypełnienia dziennika i orientacji pobieżnej tego co widać na radarze. Urządzenie nie jest stabilizowane kursowo i każde echo jest na nim rozmazanym zygzakiem odniesionym do nas na środku ekranu. Usiłuję podrzemywać zgięty niczym scyzoryk na narożnej kanapce z twardym materacem. Idziemy na żaglach i prawym silniku by zapewnić energię dla wszystkich urządzeń. Akumulatory są słabe i połowa ich pojemności dawno już się wypełniła. Siarką zapewne. Aby zapewnić działanie elektrycznych grzejników, jednego w mesie kapitańskiej dającego ciepło także do kabiny nawigacyjnej i dwu w mesie załogowej trzeba odpalić agregat, który da nam dwieście dwadzieścia voltów i rozgrzeje chociaż trochę powietrze na statku. Sam agregat, chłodzony powietrzem, tez jest źródłem ciepła. Dwanaście kilowatów pracujące w przestrzeni niewielkiej maszynowni rozgrzewają ją do wartości tropikalnych. Na dłuższą metę nie da się w niej przebywać w ubraniu i mechanik, który ma w maszynowni koje oddzieloną jedynie sklejkowym przepierzeniem od tego piekielnego agregatu obsługuje silniki i poleguje w koi ubrany jedynie w podkoszulek i krótkie kalesony. Lewy silnik miał wymienianą pompę wody i Richard się trochę o niego boi. Mówi, że pompa musi się dotrzeć i silnik nie może pracować zbyt długo. Mechanicy i ich mechaniczne wymagania... *** Wieczorem, po dobie spędzonej na pokładzie i w kabinie nawigacyjnej poddaje się. Zostawiam jacht Doktorowi a sam walę się w swojej kabinie do koi. Lubię ta kabinę chociaż jest bardzo malutka. Wysoka koja z zasłonką, pod nią szafki, biureczko, umywalka, lustro i szafka z płetwonurkiem. W nogach koi wysoka szafa na ubrania. To wszystko. Światło dzienne dociera tutaj tylko przez gruby pryzmat wstawiony w klepki pokładu. Oczywiście tylko w dzień bo nocą pryzmat jest ciemny i tylko z drugiej strony, od pokładu widać czy kapitan śpi czy czyta coś sobie jeszcze do podusi. Stalowy szot oddziela kabinę od maszynowni z jej piekielnie hałasującym agregatem. Wiatr tężeje i zgodnie z moim, to znaczy z amerykańskim, modelem przechodzi na północ. Fala rośnie. Rejestruję to półświadomie drzemiąc w coraz bardziej się kołyszącym łóżku. Rejestruję też półuchem wszelkie odgłosy w mesie i kabinie nawigacyjnej, które dobiegają do mnie przez cienką ściankę. Generalnie to powinno tam być cicho. Ale coś szemrze. Przewracam się na drugi bok, ale szemrze coraz głośniej. I w końcu wymiana poglądów mechanika na temat żeglowania i Doktora na temat mechanika. Kurka wodna! Zrywam się z koi i jednym susem jestem w saloniku. Łódka kołysze się dosyć mocno, ze wskazaniem na lewą burtę co znaczy, że zrobiliśmy zwrot i idziemy teraz półwiatrem w stosunku do rosnącego wiatru z północy. Dwaj dyskutanci pomiędzy mną. Mechanik w podkoszulku i w krótkich gaciach, Doc w swojej policyjnej kurtce zrabowanej chyba kiedyś jakiemuś duńskiemu stróżowi prawa. W czapce i szaliku. Kontrast. Mechanik gruby a Doc chudy. Mechanik spocony a Doktor drżący z zimna. Też mi, cholera, starcie personalne. Śpię jeszcze, chociaż ręką daję znaki, że jestem. Klapię na taboret i zapieram się o maszt żeby nie polecieć na stół. Miękko idziemy w górę, pochylenie na lewą burtę, szum szorującej o kadłub wody, prostujemy się i przyciska mnie do masztu. Richard zaklinowany w kacie kanapki, doktor na najniższym szczeblu schodni rozświetlonej słabym poblaskiem radaru i bździdełka z kabiny nawigacyjnej. - Co jest? - podejmuję obowiązki. - Muszę odstawić silnik. Bo się pompa zatrze. I agregat. Też nie może tak długo chodzić w jednym rzucie. - mechanik ma dosyć tropikana w swojej kabince. I pewno też trochę racji co do mechanizmów. Nie mogą zasuwać tak bez przerwy. Doktor z kolei obawia się o bilans energetyczny i ciepło, chociaż teoretyczne, wewnątrz żaglowca. Z drugiej strony nie będę się po ciemku pchał do portu. Na razie wieje do siedmiu a do zapowiadanej dwunastki jest jeszcze dobre pół doby. Oba gaflowe żagle zarefowane na pierwszy ref i nie ma co się z nimi po ciemku za dużo szarpać. - Dobra. Bezan w dół. - do Doktora - Jak skończy i zgasi salingówki odstaw oba silniki. - do mechanika. - Ale... - Richard chce coś powiedzieć żeby załagodzić niespodziewany z Doktorem konflikt. - Po prostu odstaw. Do rana. Słyszę nad głową hałasy zrzucanego żagla. Luzowanie obu fałów, walnięcie bomu o pokład nadbudówki. Pisk gumowych podeszw na mokrych klepkach. Zarzucam kurtkę i ostrożnie wystawiam głowę spod zasuniętej klapy zejściówki. Zapalone lampy podsalingowe rażą oczy. Czerń nocy poza kręgiem oświetlonym światłem jest grudniowa. Powietrze przechylone wilgocią a czarne morze po zawietrznej spienione nagle bielą bliskie i syczące. Sternik wyprostowany pośród skołtunionych zwałów zrzuconego mu prawie na głowę żagla stara się nie tracić z oczu właściwego rombu na tarczy kompasu. Wyślizgane koło wiruje w takt powodującej myszkowanie fali. Po zrzuceniu bezana prostujemy się nieco. Doktor zawija banderę na noku gafla w ciasny pakunek, który chowa pomiędzy zwoje żagla przytrzymane właśnie ostatnim krawatem. Niewidoczne postaci przy nagielbankach wybierają obie dirki i zawietrzny baksztag. Wszystko zamocowane na mocno. Gaszę salingówki i wsadzam głowę w dół do mesy gdzie Richard w dalszym ciągu tkwi nieruchomo w rogu kanapki. - Odstaw. Cisza. Następuje cisza tak charakterystyczna dla pędzonego wiatrem statku. Wiatr rośnie i zaczyna gwizdać na naprężonych wantach po nawietrznej. Kołyszące się w rytm fali bomy trochę się poruszają przepuszczając przez swoje bloki odcinki liny, które pędzą rolki, z których któraś zaskrzypi kiedy kecz położy się na zawietrzną a któraś kiedy się wyprostuje. Morze zaczyna huczeć. Zaśmieje się krótkim trzepotem wolny lik naprężonego grota. Zaklaszcze zbloczem o żagiel wyluzowana dirka. Jedziemy. Wyłączam światełko nad mapą. Teraz każdy amper jest ważny, i zamykam drzwi od kabiny. Znowu jestem w swoim własnym prywatnym świecie gdzie nikt nie ma wstępu. Chyba, że najpierw zapuka. Pukanie. Najpierw delikatne, które do mnie nie dociera. Potem mocniejsze, takie już się przebijające przez barierę snu. Nie na tyle aby obudzić ale takie aby rzucić przez drzwi dobrze wyćwiczone i zdecydowane; - Tak? - Świta. - Bury to musi być świt bo pryzmat czarny jak noc najgłębsza. Ponieważ jednak świta to są potrzebne decyzje co dalej robimy. A jeżeli są potrzebne decyzje to i ja jestem potrzebny na pokładzie. To taki bardzo prosty ciąg logiczny. Ale konsekwencją jest wystawienie nosa poza ciepły śpiwór, zarzucenie na siebie warstw ciepłego ubrania, które kołyszą się powieszone w nocy na wieszaku. Najpierw skarpety, dwie warstwy, i spodnie, polar, sweter, kurtka i czapka. Kabina jest ciasna na wszelką ubraniową ekwilibrystykę ale mam wprawę i robię to automatycznie prawie. Jednocześnie staram się wyczuć jak wieje, skąd wieje i co na to nasz statek? Jest już po siódmej i rzeczywiście coś na kształt świtu próbuje się przedrzeć przez niskie statusy. Wieje na pewno już więcej niż siedem ale fala nie jest duża bo zasłonięta przez wyspę, która ciemniejszym od nocy pasmem leży przed nami i po prawo prawie do trawersu. Za trawersem niewyraźne w półmroku sfalowane na potęgę morze. Na zawietrznej gładsze trochę bo zasłonięte od bezpośredniej furii żywiołu. Zeszliśmy przez noc trochę za nisko. Ale niewiele. Dwie, najwyżej trzy mile. Wystający w morze cypel wyspy osłania i nas i morze od północnego wiatru. Nie powinno być z Richardem kłopotu by dać te trochę obrotów więcej ponad nominalną średnią. Ostatnie miesiące pływałem bez mechanika i nie będzie mi tutaj mechaniczny taki człowiek... Przy kole sterowym drobne dziewczę mocuje się z falą. Zabieram je jej na chwilę i nachylam się ustami do ucha bo na pokładzie panuje rwetes. Od wiatru, od morza, od żagli. - Idź do mechanika, kłaniaj się nisko i powiedz, że go pozdrawiam. Czekaj, czekaj. I powiedz jeszcze, że go proszę by załączył oba motory. Dziewczę znika pod pokładem, który coraz wyraźniej wyłania się z mroków nocy. Jest w tym jakieś przesilenie, chociaż widać, że dzień zdobywa sobie poszczególne przyczółki z trudem i powoli. Od steru nie słyszę startowania silników. Zapaliła się tylko czerwona lampka na przymocowanym do szotu pokładówki panelu kontrolnym obu silników. Potem strzałka prawego obrotomierza drgnęła z lewej na prawą do tysiąca obrotów. Po chwili spadła do pięciuset wolnego biegu. Chwilkę trwało zanim ożyła druga wskazówka. Dziewczę przycupnęło za osłoną pokładówki. W zejściówce ukazała się okrągła głowa Richarda. - Niech pochodzą trochę na luzie. - ?? - Na luzie, niech pochodzą. - wiatr porywa słowa i czyni je niewyraźnymi. - Muszą się nagrzać. - To wcześniej były za mocno nagrzane a teraz są za zimne? Mechanicy. Mobilizuję dziewczę by wyciągnęła na pokład całą swoja wachtę i te, która ma ich zastąpić o ósmej. Trzeba zrzucić grota a z całego naszego otoczenia wynika, że może to nie być wcale takie proste. Powoli z zejściówki na śródokręciu zaczynają się wysuwać ludzkie postaci. Ostrożnie aby się nie poślizgnąć na zalodzonym miejscami pokładzie idą w kierunku rufy. Do mnie. Ustawiam towarzystwo po zawietrznej i odliczam do ośmiu. Po kolei każdego imiennie trzeba policzyć przed taka większą akcja w sztormie na oblodzonym pokładzie i po zakończeniu tak samo. Czy wszyscy są na pokładzie. Sześciu chłopa do jednego zarefowanego żagla powinno być dosyć. Jednego do steru a dziewczę do nawigacyjnej. By była osłonięta od wiatru i gotowa gdyby co. No co? Zawsze się może coś wydarzyć. Idę trochę do wiatru i ustawiam się w bajdewindzie. Rzecz cała przy zrzucaniu takich żagli polega na tym by ich nie dopuścić do łopotu. Bo łopot skończy się porwaniem żagla. A to jest żagiel dacronowy z dacronu nr 400. Tego się nie da zszyć ani ręcznie ani na zwykłej maszynie do szycia. Ponieważ nie można dopuścić do łopotu to oczywiście też nie można stawać w linii wiatru. Żagiel na segarsach można zrzucić na każdym kierunku wiatru. Nawet w baksztagu, chociaż jest to niewygodne bo długi bom znaczną swoją częścią pozostaje poza burtą. Dokładnie dlatego właśnie, by nie pracować ponad sztormową, lodowatą wodą ustawiłem kecz w bajdewindzie. A nie wolno stawać w linii wiatru bo łopoczące mocno żagle, z miotającymi się u góry gaflami, mogą połamać maszty. Przy odpowiednio silnym wietrze i odpowiednio sfalowanym morzu, tak jak dzisiaj, połamią maszty na pewno. Nigdzie nie trzeba się spieszyć. Mamy czas. Każdy ruch trzeba przewidzieć, do każdego ruchu się przystosować. Z głową i powoli. Ale skutecznie, oczywiście. Gafel ma dwa fały, jeden kontrafał i gaję, czyli linę idącą z pokładu do noku gafla. Przed każdym działaniem należy wybrać cały luz nawietrznej dirki tak aby bom nie spadł luźno na pokład. Potem luzując pikfał i wybierając gaję ustawić gafel prostopadle do masztu. Teraz można wybrać kontrafał jednocześnie puszczając luźno gardę i luzować dalej pikfał cały czas kontrolowany gają tak by gafel opadał pod kątem prostym do masztu. Proste jak drut. Idę z nimi do masztu, każdemu daję właściwą linę do ręki i każdemu tłumaczę co i jak będziemy robić. Pik idzie w dół tak jak trzeba. Żagiel traci kształt i gafel ustawia się prostopadle do masztu. Teraz trzeba wybrać kontrafał gardy. Dwu krzepkich żeglarzy ciągnie linę w dół, a trzeci, równie krzepki, zaparty o nagielbank przy maszcie twardo trzyma fał gardy i nie daje sobie by go poluzować. Patrzę na to z niedowierzaniem bo każda chwila tak zwieszonego żagla kroi mi wprost serce wizją jego strzępów łopoczących na sztormowym wietrze. - Puść - mówię głośno i dobitnie. Nie żeby jakoś ekspresyjnie ale na tyle wyraźnie by być słyszanym przez wizg wiatru coraz głośniej wyjącego na wantach. W odpowiedzi mówi coś do mnie. Coś czego nie słyszę, chociaż widzę, że liny nie puścił. - Puść - mówię głośniej. W odpowiedzi żeglarz też mówi głośniej. Teraz słyszę. Mówi, że nie może puścić tej liny, bo jak ją puści to gafel spadnie nam na głowy i komuś może zrobić krzywdę. - Puść. K... ...ć. - mówię, tym razem wkładając w to co mówię całe swoje serce, całą swoją pasję i całą swoją wiedzę o TYM gaflu na TYM żaglowcu. W odpowiedzi słyszę, że nie może puścić bo... coś tam. Chwytam gościa za jedną rękę, wyjmuję fał z drugiej i nie puszczając pierwszej swobodnie, na ile rozkołys pozwala, prowadzę do koła sterowego. - Trzymaj w bajdewindzie i pod żadnym pozorem nie stawaj do wiatru. Zostawiam mistrza fałowego na rufie a ze sobą do masztu zabieram dotychczasowego sternika. Sprawa nie jest jednak taka prosta jakby się wydawało. Podłączamy się we czterech do kontrafału a ten ani drgnie. Mamy problem. Nie możemy zrzucić żagla bo ten nie chce zejść. Najprawdopodobniej zalodziło zblocze fału gardy i zamurowana na amen u góry lina nie chce puścić. Nie ma mowy byśmy mogli pójść na wyspę pod wiatr z łopoczącycm żaglem. Nie ma też mowy bym mógł kogoś wysłać w tej chwiejbie na saling by spróbował skuć z bloków lód. Za duże ryzyko. Można wejść głębiej za wyspę, tak by bardziej osłaniała od wiatru i spróbować jednak wejść na maszt. Czuję jednak, że to mi się, mimo wszystko, nie podoba. Albo pójść z wiatrem do Świnoujścia. I to jest właściwe rozwiązanie. Fałmistrz w międzyczasie wynajduje trzecie, wyjście. Kiedy tak stoję zamyślony i rozważający przy maszcie nagle bukszpryt wchodzi w wodę. Potężny wstrząs przechodzi przez cały żaglowiec. Który ustawiony do wiatru i zatrzymany nagle przez falę wpada w paroksyzm dzikich drgawek od łopoczącego żagla i szalejącego w górze masztu gafla. Pandemonium jakieś. Nic nie słyszę bo skok ciśnienia krwi w jednej chwili zablokował mi uszy. Idę na rufę. Z chęcią mordu w oczach. To musi być widać bo fałmistrz zastyga w bezruchu jakby sparaliżowany wzrokiem Bazyliszka. Płetwa sterowa pozostaje zablokowana na prawej burcie. Ponieważ się cofamy to i odpadamy z powrotem na właściwą stronę wiatru. Kiedy dochodzę do pokładówki zablokowane w otwartej pozycji składane drzwiczki do kabiny nawigacyjnej urywają haczyk i całym impetem zatrzaskują wejście. Po następnym kroku na następnej fali się otwierają i kiedy w końcu już mam dopaść sternika drzwiczki się zamykają ostatecznie. Walnąwszy we framugę urywają się z zawiasów i, razem z framugą, wpadają do środka, na podłogę. Zaraz za drzwiczkami sternik. Zabukowane w kabinie nawigacyjnej dziewczę, obok której w krótkim odstępie czasu przeleciały najpierw urwane drzwiczki zaraz potem sternik, na szczęście nie robiąc jej żadnej krzywdy, wystawia do góry bladą twarzyczkę. Automatycznie stawiam ją za kołem, które w tej chwili wydaje się zbyt wielkie na taką drobna postać. - Trzymaj tak jak teraz - mówię jednocześnie patrząc po masztach, czy jeszcze stoją. Stoją. Za to od masztu krzyczą, że poszedł. Trzęsiawka wykruszyła lód z bloków i fał puścił sam z siebie. Dzielne chłopaki przyłożyły się do reszty lin i mają grota na bomie. Manetki silników do przodu. Obie śruby zaczynają młócić morze i szerokim łukiem wychodzimy na wiatr. Teraz już można. Celuję bukszprytem w sam wschodni koniuszek długiego falochronu. Jest cały biały od łamiącej się na nim fali. Tylko główka, sam cypelek malutki jest wolny od piany bo przy tym kierunku wiatru osłonięty wysokim brzegiem. Spłachetek gładkiej wody wielkości boiska futbolowego w tym, akurat, wejście do portu. Udało się wjechać. Kilka godzin później kiedy sztorm osiągnął paroksyzm jedenastu, co najmniej, stopni. Kiedy całe morze za falochronami wydawało się białe i pokryte fruwającą w powietrzu pianą, wszedł pomiędzy główki jeszcze kuter estoński. Potężna, ciężko załadowana "rufa" z silnikiem kilkuset konnym. *** Puste i mokre ulice malutkiego miasteczka. Szybki grudniowy zmrok ponad nimi. Pusta portowa knajpa, do której się schodzi w dół po kilku schodkach. Stoły, krzesła. Bar z rzędem butelek na półce przed lustrem. Coś się tam sączy z radia Bożonarodzeniowo bo to ten czas właśnie. Tylko śniegu nie ma. Po naszej stronie morza był. A tutaj nie ma, okna sutereny wychodzą na ulicę bez śladu żadnego pojazdu. Za ulicą nabrzeże, basen portowy z garstką kutrów niespokojnie pracujących na cumach szarpanych wchodzącą do portu martwicą i wiatrem, którego impet tutaj już trochę osłabiony ciasną zabudową miasteczka. Daleko ma południe miarowy odblask latarni morskiej kładzie się blaskiem na chmurach. Ale to tylko wtedy kiedy się temu staranniej przypatrzeć. To tak samo jak te dwie mewy tkwiące nieruchomo pod wiatr błyskiem bieli rozłożonych skrzydeł nad czarnym zarysem falochronu. Siedzimy w kilka osób przy jednym ze stołów robiąc za cały ruch knajpiany, który bez nas najwyraźniej dzisiaj już szykował się do zamknięcia. Za wysokim kontuarem baru starszy mężczyzna z siwą brodą leci ściereczką po szklankach. Na chwilę tylko przerywa by donieść nam do stolika to co jeszcze domawiamy do bogatego kompletu zastawy na blacie. Odmarzam. W przenośni i dosłownie. Wizg wiatru ponad dachami magazynów portowych to zupełnie nie jest to samo co wizg wiatru w olinowaniu, a biała piana na falochronie tutaj, we wnętrzu portu zupełnie nie jest tą samą białą pianą na falochronie kiedy się na niego patrzy od strony morza. Błysk światła odbitego od chromów ekspresu do kawy nie jest w żadnym wypadku poblaskiem od ekranu radaru a kolorowe blaski butelek przed lustrem nie są tablica rozdzielczą świateł pokładowych. Chociaż bardzo ją przypominają. - Panie starszy! Jeszcze raz! - to brzmi podobnie w każdym języku świata. W knajpie portowej normalnie zawsze jest pomieszanie, zrozumiałych dla wszystkich języków. Nawet teraz, w pustym lokalu mamy trzy. Słychać polski pomiędzy nami, lokalny leci z radia a z barmanem rozmawiamy po angielsku. Drzwi otwierają się gwałtownie i powstaje w nich tumult sześciu nowych potężnych postaci. Twarze radosne i zaczerwienione wiatrem, porozpinane kurtki. Natychmiast z łomotem przysuwają do siebie dwa stoliki. Barman odruchowo spogląda w stronę telefonu. Do języków w użyciu natychmiast dochodzi estoński i po chwili rosyjski, którym rosły olbrzym, w imieniu grupy, składa szerokie zamówienie. To załoga tego kutra, który wszedł do portu za nami. Szyper wkłada ręce do kieszeni płaszcza i garściami wyciąga z nich pomięte banknoty. Kładzie na stoliku i po chwili cały blat jest zasypany kolorowymi papierkami. Richard trzeźwieje natychmiast. - Sprzedał ładunek - szeroką dłonią zgarnia ze stołu ostatni pełny kieliszek. Łyka wprawnie. - Panowie, jeżyk. Dziewczyny do środka - nie chce mi się wierzyć. - Żartujesz? - Richard jest rybakiem, też sprzedawał ładunek na Wyspie i niejedno już tu widział. - Nie żartuję, idziemy - Dziewczyny do środka, chudy Doktor zapiera się o szerokie bary Mechanika i tak, w szyku obronnym, żegnani szerokim gestem po rosyjsku i milcząco, zza baru, po skandynawsku opuszczamy ciepły lokal po kilku schodkach na wietrzny i ciemny poziom ulicy. Cholera jasna. Wzdłuż drogi, w następnym portowym basenie, stoi przy kei nasz żaglowiec. Nie udało się podłączyć kabla do prądu. Bosman portu licząc butelki w dostarczonej właśnie przez współpracowników skrzynce mimochodem zauważył, że nie będzie nas kasował za postój, ale prądu też nie będzie. - Macie agregat, nie? - Akumulatory na takie dictum zaczynają padać chociaż oświetlenie zostawiłem tylko w kilku niezbędnych punktach. Daje to efekt półmroku i ciepła jednocześnie. Zamierające żarówki podświetlają pomalowane na brązowo szoty i deski kojowe. Ciepła dostarcza butla i gazowy promiennik, który dorzuca do oświetlenia bordowo niebieski poblask. Stajemy z doktorem na pokładzie przy zejściówce stromą schodnią prowadząca do mesy załogowej, w której przy rozłożonych stołach zgromadziła się większość ekipażu. Kubryk niewolniczy, jak dowcipnie armator nazywa mesę załogową, pełen jest skupionych twarzy. Pokład lekko się kołysze na portowej fali a z dołu dobiega cudny głos cud dziewczęcia, które w niczym nie przypomina zżeranego choroba morską tłumoka skulonego na koi kilka godzin wcześniej. Sopranem a capella Ave Maryia wibruje po niskim pomieszczeniu. Wydobywa się na pokład i pomieszane z wiatrem szybuje nad uśpionym miasteczkiem. - Za dużo dla mnie emocji - szturcham Doktora pod żebro - przerzucę się chyba na szybownictwo...
Pozdrowienia - J.Czyszek
Załączniki: |
Komentarz: na grudniowo

P1180988.jpg [ 28.03 KiB | Przeglądane 5717 razy ]
|
|