No i stało się! - po co mi to było, trzeba było siedzieć cicho i się nie wyrywać.
Te tłumy fanów pod oknami
Te telefony od wydawców
Te wywiady i wizyty w zakładach pracy
A poważnie, oto ciąg dalszy.
Wszyscy armatorzy (zresztą teraz ja już też) wiedzą, że zakup łódki to jedno, a jej utrzymanie to drugie. Co prawda w tamtych czasach było zdecydowanie łatwiej, ale...
Po zakupie musiałem pomyśleć o przetransportowaniu jachtu do domu. Niby 100 km to nie problem, ale jednak.
Potrzebowałem samochodu, który da radę pociągnąć Ramblera oraz przyczepy podłodziowej, dodam że była to wersja balastowo-mieczowa, która trochę komplikowała transport. Bądź co bądź półmetrowy kawał blachy pod dnem tego nie ułatwia.
Jak już wspominałem, były to o tyle lepsze czasy, że wszystko opierało się na posiadaniu znajomości a nie na posiadaniu kasy. Roczniki od 1970 wzwyż już pewnie nie wiedzą o czym piszę?,
więc może małe wyjaśnienie.
Otóż w tamtych czasach można było mieć kasę na samochód ale nie mieć możliwości jego kupna (oczywiście pomijając ceny giełdowe i zakup za tzw. bony dolarowe). Popularny wtedy Fiat 126p kosztował 69 tyś. zł, ale można go było kupić tylko na talony. Tego samego „malucha”, jeśli już udało się kupić, można było sprzedać od ręki, zaraz po wyjechaniu za bramę Polmozbytu ( ówczesny salon samochodowy) za 110-120 tyś. zł.
Mając znajomego lekarza, który wystawił talon na tzw. wersję inwalidzką ( dołożona wajcha, która umożliwiała włączanie sprzęgła i hamulca ręką), można było kupić Fiata 126p za ponad 80 tyś. zł. Ale do tego potrzebne były właśnie znajomości.
Ale odszedłem od tematu.
Okazało się że ojciec znajomego, ma znajomego, którego znajomy itd., ma żuka (ówczesny samochód dostawczy ), a drugi znajomy znajomego, który też ma znajomego itd. ma dostęp do klubowej przyczepy podłodziowej. Miałem więc dostęp do zestawu, którym mogłem przewieźć jacht, a co najważniejsze nie kosztowało to dużo. Kosztu paliwa w tych czasach nie brało się w ogóle pod uwagę, kłopot był tylko z jego uzyskaniem. Nie dotyczyło to oczywiście samochodów służbowych, więc paliwo miałem z głowy. Kierowca pojechał za paczkę papierosów, obiad po drodze i fakt, że znajomy, któremu zrobił przysługę, będzie musiał w przyszłości się odwdzięczyć.
Był to chyba koniec września lub początek października a ja miałem wielką ochotę jeszcze trochę pożeglować, więc łódka poszła od razu na wodę. Do dziś pamiętam wodowanie jachtu, przeżycia z tym związane, w końcu to był mój pierwszy prawdziwy jacht. Zostałem oczywiście od razu na jachcie i chociaż następnego dnia był normalny dzień szkolny, pływałem i pływałem.
Nie będę wspominał tu o problemach z otaklowaniem łódki, niby 1 sztag, 2 wanty i 1 achtersztag, ale ile to linek !
Spędzona samotnie na własnym jachcie noc to przeżycie, którego nie zapomina się nigdy. Nie miałem żadnej kuchenki, nic do jedzenia – ale miałem jacht.
Następnego dnia musiałem już wracać do domu, więc należało gdzieś ramblera zostawić. Większość łódek była już wyciągnięta z wody, więc z wolnymi bojkami nie było problemu. Oczywiście wrócić na brzeg musiałem wpław – a co tam, miałem jacht.
Udało mi się popływać jeszcze ze dwa/trzy razy ale trzeba było myśleć o zimowaniu jachtu. Czas wyciągnięcia łódki z wody odwlekałem z dwóch powodów, po pierwsze chciałem jak najwięcej popływać, a po drugie nie miałem jej gdzie podziać.
I tu znów zadziałały znajomości, okazało się, że w szkolnym hangarze klubowym, niecały kilometr od mojego domu jest wolne miejsce. Mój ramblerek mógł spędzić zimę w hangarze, a mało tego, mogłem przy nim coś zrobić. Wyobraźcie sobie moją radość.
Był już koniec października, najwyższy czas żeby przewieźć łódkę do hangaru. Ostatnia noc na wodzie, cholernie zimno ale rano pomimo szronu na pokładzie i tak jeszcze trochę popływaliśmy.
Po południu miał przyjechać transport, ten co poprzednio i zabrać łódkę do hangaru. To krótkie, jesienne pływanie ujawniło jednak kilka wad mojej łódki, które planowałem usunąć przez zimę.
Najgorsze były przecieki dachu nadbudówki, który zrobiony był wg. oryginalnych planów na słomkę (z cienkich listewek). Całość pokryta była płótnem nasączonym białym lakierem. Bardzo ładnie to wyglądało, ale podczas deszczu kapało mi na nos.
Kadłub zrobiony był z mahoniowej sklejki wodoodpornej, a połączenia wypełnione mahoniowymi listewkami, której gdzieniegdzie były już lekko podgniłe.
Po skalkulowaniu kosztów wymiany tychże listewek okazało się, że przerasta to moje możliwości finansowe, więc poprzestałem tylko na naprawie dachy nadbudówki. Znajomy znajomego, który …….., no dobra dosyć już tego- znajomy żeglarz, armator przepięknego Misia, którego sam zbudował, pomógł mi oblaminować nadbudówkę.
Postanowiłem również, że łódka będzie wyglądała poważniej, jeśli zwiększę ilość stałego olinowania: zrobiłem podwójny sztag (żeby móc stawiać bliźniacze foki) i dołożyłem stenwanty, żeby było ładniej.
W planach miałem tez zrobienie kosza dziobowego i rufowego oraz założenie sztorm relingu. Był z tym jednak mały problem, nie wiedziałem skąd wziąć na to kasę, więc na planach się skończyło.
Podwójny sztagownik i podwięzie do stenwant zrobił mi znajomy ślusarz, ale linki musiałem już zrobić sam. Kupiłem ocynkowaną stalówkę, kausze, ale, niestety o pleceniu stalówki nie miałem pojęcia, więc wymyśliłem, że zrobię aluminiowe tulejki, które młoteczkiem oklepię na końcówkach i będzie OK (idiota!).
Pozostało już tylko nazwać łódkę a jej nazwę pomalować na burcie. Jak widać na zamieszczonym poprzednio zdjęciu, nazwałem ją „Sum”.
Teraz pozostało mi już tylko czekać na zakończenie zimy.
Przyszła wiosna, puściły lody na jeziorze więc łódka poszła na wodę. Transport nad jezioro odbył się jak poprzednio z pomocą znajomego, którego znajomy miał znajomego…. itd.
Poprzednio wykorzystywana przeze mnie bojka była nadal wolna, więc znów z niej skorzystałem. Liczyłem się oczywiście z tym, że za chwilę może pojawić się jej właściciel, ale na szczęście się nie znalazł.
No i zaczęło się pływanie, tzn. zaczęło… ale nie skończyło, gdyż po pierwszym silniejszym podmuchu wiatru runął maszt, i to pomimo podwójnych want (te cholerne tulejki). Co gorsze spadający na bok maszt wyrwał kawał świeżo oblaminowanego dachu nadbudówki i to wraz z cęgami masztu – ogólnie katastrofa.
Na szczęście nikt z załogi nie ucierpiał i nie odpłynęliśmy daleko.
Powrót na wiosełkach do pomostu obok przystani gdzie stałem na bojce zajął nam prawie 2 godzinki. Po zacumowaniu i oględzinach zniszczeń doszedłem do wniosku, że jakoś da się to naprawić i popływać do końca sezonu. Wyrzuciłem niepotrzebne już cęgi masztu a w ich miejscu zrobiłem piętę masztu. Skleiłem wyłamane listewki nadbudówki a oderwany kawał laminatu przykleiłem jakimś kleiszczem i przybiłem dodatkowo gwoździkami.
Wiem, że prawdziwi szkutnicy przerwą w tym momencie czytanie, ale na moje usprawiedliwienie pamiętajcie, ile miałem wtedy lat i jakie to były czasy, tzn. jak trudno było cokolwiek kupić. Tym razem linki zostały już teraz zaplecione przez fachowca a łódka nadawała się znów do pływania.
Bez większych kłopotów pływałem już do końca lata, ale stara prawda żeglarska, że nie da się utrzymać jachtu bez inwestowania w niego, zmusiła mnie do sprzedaży.
Tym bardziej, że chcąc go zatrzymać musiałbym szukać dla niego nowego miejsca na zimę. Klub, w którego hangarze trzymałem łódkę poprzedniej zimy, zakupił dwie nowe jednostki i nie było już tam dla mnie miejsca.
Po zachęcającym ogłoszeniu zamieszczonym w prasie oraz ogłoszeniach w sklepie żeglarskim znalazł się klient, który zapewnił mojemu „Sumowi” nowe i mam nadzieję dostatnie życie.
I tak się skończyła moja przygoda z pierwszych jachtem.