CZESC 4
Czytelnia na dziobie okazala sie najlepszym miejscem na lodce, nie dosc, ze najdalej od halasu silnika to jeszcze najblizej, doslownie na wyciagniecie reki, do delfinow. Nikomu nie udalo sie jednak ich dotknac pomimo usilnych staran. Pomyslalem, ze nastepnym razem jak bede plynac w asyscie tych sympatycznych ssakow to wskocze do wody aby z nimi sie pobawic - wszak tak robia na filmach, nie?! A moze nie robia... Wyznac tez musze, ze z tym czytaniem na dziobie to roznie bylo, jak juz zaleglem na decku, to bardziej drzemalem, szczegolnie, ze slonce prazylo niemilosiernie. Na moja obrone wszak nadmienie, ze przynajmniej raz na 15-20 minut sprawdzalem, czy nadal, az po horyzont, nie ma nic co mogloby zagrazac naszemu dzielnemu okretowi tak wiec wachta przebiegala zgodnie z regulaminem.
Po kolejnym przebudzeniu tuz przed poludniem, na wschodzie, nad linia horyzontu zaczal majaczyc zarys ladu. 'Land ahoy!' zakrzyknalem w lenglydzu aby zostac zrozumianym przez polowe zalogi. Po prawej, coraz bardziej widoczne stawaly sie szczyty Snowdonii. Szybko rozpoznalem szczyt Snowdona, na ktorym to wiele razy bylismy z Magda i chlopakami, zarys Crib Goch'a i Y Lliwedd (snowdonski odpowiednik Orlej Perci, ktory to wraz z Filipem, kiedy mial 8 lat, przebieglismy w rekordowym czasie 9 godzin) tez byl widoczny oraz wszyskie szczyty polnocnej Walii, ktorych nazw nawet bym nie osmielil sie napisac, nie mowiac juz o ich wypowiedzeniu! Wkrotce znowu tam pojedziemy, wszak to tylko 5 godzin samochodem od domu (lub 3 doby plyniecia lodka
).
Musielismy zatankowac. Do Liverpoolu byl jeszcze kawal drogi a paliwa starczyloby na okolo 100 Mm. Po drodze byl Holyhead; male miasteczko na samym krancu polnocno-zachodniej Walii. Lekko zmienilismy kurs i majac w perspektywie staly lad pod nogami poziom ekscytacji wsrod zalogi lekko wzrosl na ile pozwolil na to piekielny zar wciaz lejacy sie na nasze glowy. Kiedy brzeg wydaje sie w zasiegu reki, a do portu kilka, kilkanascie mil to te ostatnie godziny wloka sie niemilosiernie. Tak bylo i tym razem...
Kilka kabli od glowek portu zawolalismy UKF-ka marine i jakiez bylo nasze zdziwienie, kiedy powiedziano nam, ze marina... jest zamknieta. Po wyjasnieniu sytuacji, ze to 'emergency', ze nie mamy paliwa, ze szkorbut w zalodze panuje itp. dostalismy pozwolenie na wejscie ale na wlasna odpowiedzialnosc i tylko na max. 1 godzine... Niespotykane praktyki. Wkrotce mielismy sie dowiedziec co za tym stoi.
W marcu tego roku polnocna Walie nawiedzil huragan Emma. Kiedy juz postawilismy jacht przy kikucie pomostu, ktory jako jedyny nie dal sie sie zywiolowi, a z ktorego sterczaly jedynie prety zbrojeniowe gotowe rozpruc poszycie kazdej cumujacej lodki, Steve zapakowal sie w taksowke z pustymi karnistrami i udal sie w kierunku pol naftowych aby zaczerpnac troche ropy. Korzystajac z okazji udalismy sie z Sebkiem w poszukiwaniu zycia w spalonym sloncem porcie. Takich historii o marcowym kataklizmie, jakie uslyszelismy od pracownika mariny nie slyszy sie czesto. Szczytowa sila huraganu uderzyla w Holyhead podczas wysokiej wody w trakcie 'spring tide' (wyzszego plywu, w czasie calego roku juz nie ma) przy polnocnym kierunku wiatru. Czyli wszystko co najgorsze przydarzylo sie w tym samym czasie. Zywiol byl tak potezny, ze mieszkancy nie mieli jak ratowac dobytku, ludzie stali tylko na brzegu i patrzyli jak niejednokrotnie dobytek ich calego zycia przepada pod falami rozszalalego morza. Wszystko to brzmialo nierealnie w upalny, bezwietrzny dzien ale swiadectwem tych wydarzen byly wciaz nieusuniete z wody zatopione pomosty oraz wraki kutrow rybackich wciaz zalegajace na brzegu...
Obejrzyjcie jeden z wielu dostepnych na YT filmow pokazujacych dzielo zniszczenia:
https://www.youtube.com/watch?v=BDhupmRmYkoSteve przyjechal z ropa, czas bylo w morze. Rejon polnocno zachodniej Walii, ze wzgledu na uksztaltowanie linii brzegowej, slynie z bardzo silnych pradow morskich i wysokich skokow plywow. Wiedzielismy o tym ale zobaczyc tzw. 'race' wokol polwyspu, a wlasciwie znalesc sie posrodku tego pradu podczas jego kulminacji to zupelnie inne doswiadczenie. Skale sily pradu uwypuklalo jeszcze to, ze wszedzie do okola morze bylo jak lustro tylko tam, gdzie 'race' oplywal swoje podwodne przeszkody, czyli tam gdzie bylismy, woda kotlowala sie jak na najbystrzejszej gorskiej rzece! Lodka stracila swoja manewrowosc kompletnie, dobrze, za prad niosl nas w pozadanym kierunku a i wysepki, ktorymi polnocne brzegi Walii sa wrecz usiane, byly kawalek od nas. Nie chcialbym znalesc sie w tym rejonie podczas mgly lub kiedy wieje 6 bofortow przeciwko pradowi...
Nadeszly najbardziej dluzace sie mile. Wyszlismy na ostatnia prosta ale do portu mielismy jeszcze ok. 15 godzin plyniecia. Powoli nawijalismy mile i, przynajmnie na mapie tak to wygladalo, bylismy coraz blizej u celu. Brzeg, widoczny po prawej stronie niezmiennie wygladal tak samo - gory. Jedyna zmiana bylo to, ze gdzieniegdzie pojawial sie a to kuter rybacki a to cargo-ship - znak, ze cywilizacja jest gdzies niedaleko, tuz za horyzontem. Starym zwyczajem jest, ze ostatniego wieczora w morzu urzadza sie 'kolacje kapitanska'. Cale zarcie, ktoro pozostalo trzeba zjesc no bo co z tym pozniej zrobic? Tak wiec Sebek z Drew pozostali na decku a ja ze Stevem zajelismy sie przyzadzaniem uczty, ktora trwala az do grubo po polnocy. Resztki nocy mielismy rozswietlone poswiatami z platrform wiertniczych i wielu tankowcow, ktrore krecily siw wokol nich. Ruch statkow rowniez sie bardzo wzmozyl tak wiec zostalem na decku az do samego rana. Okolo 4 rano minelismy upragniona boja oznaczajaca wejscie na legendarna rzeke Mersey i szlismy w gore rzeki w kierunku widocznego juz Liverpoolu:
Witaj nam dostojny stary porcie,
rzeko Mersey witaj nam!
Jeszcze tylko musielismy poczekac dwie godziny na wystrczajaco wysoka wode aby o punkt 8 moc wejsc do sluzy, ktora podniosla nas o kilka metrow i juz bylismy w marinie. Rzucilismy sznurki i przywiazalismy lodke, zimne piwo w barze w marinie, prysznic, zimne piwo w barze w marinie, sniadanie na miescie, zimne piwo w barze w marinie i... tata Steve byl juz gotowy aby zawiesc nas do domu. Jeszce przed wyjazdem szybkie zimne piwo w bare w marinie
Po przywitaniu z tata Stevea i kilku zdawkowych zdaniach typu: 'jak bylo?', 'no, daliscie rade' itp padlo bardzo znamienne dla mnie pytanie: 'Are you still friends?'. Mysle, ze nic tak nie laczy ludzi, ale rowniez dzielic moze zarazem, jak zamkniecie ich na bardzo ograniczonej przestrzeni na wiele dni i poddanie ich, czasem skrajnie ekstemalnym i trudnym warunkom. Za moja odpowiedz na to pytanie niech swiadczy fakt, ze Steve zaproponowal mi udzial w przyszlym roku w regatach Fastnet Race. Double-handed... Zgodzilem sie, oh sh..t! To teraz sie zacznie
: regaty kwalifikacyjne, nabijanie mil kwalifikacyjnych, deliverka z Liverpool'u do Cowes (sic.!), tydzien wyzylowanego plyniecia w kierunku 'skaly z lampka' (Fastnet) i z powrotem no i trzeba bedzie jeszcze lodke do domu zawiesc po tym wszystkim. Miesiac z gorka na morzu. Zapowiada sie ciekawy nastepny sezon ale o tym innym razem gdyz jeszcze trwa obecny sezon i wiele sie dzieje: kilka weekendow szkolen w Klubie z dzieciakami, plywan w kalendarzu co niemiara m. in. po raz kolejny do okola Wyspy Wight czy tez do Poole, Portsmouth, Yarmouth, Cowes, Beaulieu... 'Jak wrocimy, opowiemy Wam'.