...
Motorówka z żołnierzami przez pewien czas nam towarzyszyła, ale zniecierpliwione naszą pięciowęzłową prędkością, 600 KM na rufie poniosło ją poza oznaczonym torem, nad osuchami, w kierunku skrytego za cyplem Tumaco.
Na noonsite.com załoga jachtu Sarena ślicznie opisała miasto i kontakty z wojskiem, ale nie napisali gdzie można stanąć. Kręciliśmy się pomiędzy wojskowym molo, nabrzeżem ładunkowym i cuchnącą fawelą nie bardzo wiedząc jak pogodzić wygodę z bezpieczeństwem.
Na szczęście podpłynął do nas wojenny kuterek z bardzo sympatycznym i dobrze mówiącym po angielsku oficerem - koleś poradził nam, żebyśmy na chwilkę stanęli przy nabrzeżu, załatwili w
capitani podstawowe formalności i czym prędzej przeszli w okolice jednostki i tam stanęli na kotwicy, bo przy nabrzeżu to on nie może nas chronić i w nocy zapewne dzicy z faweli nas zamordują.
Zrobiliśmy tak jak nam radził. Kurcgalopkiem poleciałem z Asią do jednostki wojskowej (na jej terenie znajduje się kapitanat Tumaco), wojacy załatwili nam agenta (a nawet dwóch - jeden za 200 a drugi za 150 USD), piękna Marta Morales (Miss Świata służb mundurowych 2010

) skserowała wszystkie nasze kwity (w tym m.in certyfikat pomiarowy sekstantu

) i już po trzech godzinkach mogliśmy wrócić na jacht.
Gdy byliśmy w jednostce wojskowej, wszyscy z którymi rozmawialiśmy, gorąco namawiali nas żebyśmy stanęli koło
wajennych korabli, bo tylko tam będziemy bezpieczni. Przestawiłem łódkę zgodnie z zaleceniami, miejsce było słabe - silny prąd zrywał kotwicę, pontonem niewygodnie się pływało i nie bardzo można było zostawić go przy wojskowej kei a sennie snujący się przy budce wartowniczej na molo, szeregowy nie wzbudzał nadmiernego zaufania.
Jednak w momencie, gdy płynąca z faweli piroga z pięcioma drabami zbliżyła się do naszej burty w szweja na molo wstąpiło złe - ściągnął karabin, przeładował i w kilku krótkich żołnierskich słowach wytłumaczył dzikim żeby sobie popłynęli w kierunku won. Z wycelowaną w głowę lufą się nie dyskutuje, więc dzicy czym prędzej spełnili prośbę żołnierza

Drugi raz tak szybko - jak uciekające draby - wiosłującego człowieka, zobaczyłem tego samego dnia, a w zasadzie nocy

Adaś wpadł na pomysł, że wywiezie cumę i przywiąże ją do jakiegoś drzewa w dżungli porastającej pobliski brzeg.
Na molo był silny reflektor oświetlający Polonusa i okolice, ale dżungla kryła się w mroku.
Adaś popłynął, nie bardzo wiedzieliśmy gdzie jest - lokalizowaliśmy go na podstawie kierunku skąd dobiegały pojedyncze przekleństwa wypowiadane, gdy jakaś gałąź wlazła mu w oko lub nos. W pewnym momencie usłyszeliśmy donośne ŁAAAAA, PIERD&^%LEEEE i z mroku wynurzył się... ponton w stanie bezwypornościowym. Pierwszy raz w życiu widziałem ponton napędzany pagajem w ślizgu, ale ponoć zawsze tak się dzieje, gdy wioślarzowi spadnie na twarz tarantula

Trochę pozwiedzaliśmy Tumaco, zjedliśmy w miarę przyzwoite jedzonko w knajpie na palach, trochę się nasiedzieliśmy w inmigración, bo komputer im się zepsuł, a wieczorem poszliśmy do
capitani odebrać ZARPĘ.
Dowódca jednostki, gdy dowiedział się, że planujemy wyjść na noc to się za głowę łapał i silnie nalegał, że ze względu na piractwo powinniśmy zostać do rana a w dzień uciekać na pełne morze poza zasięg murzyńskich piróg.
Być może dlatego, że nie znam hiszpańskiego - nie przekonał mnie

W deszczu, wśród walących raz po raz piorunów i przy narastającym wietrze wybraliśmy kotwicę i poszliśmy w kierunku parku narodowego Isla Gorgona.
Nie wiem czy opowieści o piratach były przesadzone, czy może stan morza i pogoda (lało tak, że stojącej za sterem Żabie wypłukało soczewki kontaktowe

) zniechęciły pirackie łodzie do szlajania się po oceanie - nikt na nas nie napadł, nie było żadnego łupienia, palenia i gwałtów (żeńska cześć załogi ubolewa nad brakiem tego ostatniego do dziś

).
Do Gorgony dotarliśmy przed południem. Mapy i locje niezbyt jasno określają miejsce, w którym jest jakaś cywilizacja tamże. Wlekliśmy się wzdłuż brzegu wypatrując bojek i ewentualnie jakichś zabudowań. W pewnym momencie radio zaskrzeczało i powiedziało, że biała żaglówka (bianco velero) to sobie może stanąć na boi co jest niedaleko i żeby wziąć dużo pieniędzy i pontonem przyjechać na brzeg i przywieźć listę załogi (i oczywiście pasajeros), bo samo stanie na boi jest płatne od głowy.
Wyspa w sumie fajna, taki z lekka karaibski klimacik, ale żeby płacić 35 za boję i 90$ za łażenie wśród różnego pełzającego paskudztwa po ruinach nieczynnego już kryminału (na wyspie przez wiele lat funkcjonowało jedno z cięższych kolumbijskich więzień) to lekka przesada.
Asi udało się wynegocjować, że zapłacimy mniej ale nie będziemy mogli zostać na noc. OK, i tak nie planowaliśmy kiwać się w nocy na boi - o 2000 odsupłaliśmy się i poszliśmy w kierunku ostatniego portu na naszej trasie - Buenaventury.
O Buenaventrze w sieci nic nie można znaleźć. Jedynie krótkie wzmianki, że jest bardzo niebezpiecznie i to wszystko. Przez analogię do Tumaco (załogi ostrzegają, żeby za żadne skarby świata nie przekraczać "Boyas Militares" bez zgłoszenia) stanęliśmy 15 mil przed Buenaventurą, przy pierwszej boi podejściowej i darliśmy się w radio jak kto gupi.
Coś z tą UKFką chyba nie tak, bo nikt się nami nie zainteresował. Po godzinie czekania w upale, powolutku, bojka za bojką - co chwila wołając guardiacostę i port - poszliśmy w głąb zatoki (miasto leży na końcu pietnastomilowego lejka, zatoki będącej także ujściem kilku rzek).
Po kilku milach ktoś odpowiedział na Asi wołanie w narzeczu dorzecza i po kilku minutach pojawiła się motorówka tambylczego Coast Guardu. Bardzo sympatyczni chłopcy zrobili swoje biurokratyczne czary-mary i poprowadzili nas do miasta. Powiedzieli, żeby stanąć w pobliżu molo "zona turistica", bo tam jest w miarę bezpiecznie - jest mnóstwo glin, stacjonują statki pilotowe mające ciągłą łączność z wojskiem i że generalnie będzie nam miło.
Nie powiem, było miło, ale wachta kotwiczna musiała być dwuosobowa, czujna jak ważka, wyposażona w handszpak od windy i rakiety spadochronowe do zdmuchiwania czarnych z łańcucha kotwicznego.
Na następny dzień zatankowaliśmy, przyjechał Jurek Henke, zdałem jacht i... skończył się nasz rejs

Reasumując:
Peru, Ekwador i Kolumbia są fajne, ale nie polecam nikomu żeglugi tam - jeśli się chce zwiedzać te kraje, to lepiej lądem, jeśli chce się żeglować to trzeba zapatrzeć się w duże ilości paliwa - tam po prostu nie wieje, równikowy pas cisz jest równikowym pasem cisz

a z globalną cyrkulacją powietrza się nie dyskutuje

Jachty traktowane są identycznie jak frachtowce, biurokracja jest niezwykle długotrwała, kosztowna i wymaga zaangażowania agentów (równie kosztownych). Nie ma infrastruktury - tylko raz (Pto. Lucia, Ekwador) staliśmy przy kei.
Ciężko jest o zaopatrzenie - nawet w dużych supermatketach nie ma
żadnych konserwowanych produktów. Nie ma też wędlin - sporadycznie można utrafić na jakieś frykasy typu węgierskie salami po 280 USD za kilogram.
Sery zółte, pakowane próżniowo są podłe. Pasztet sprzedawany w znanych w Polsce "kiełbaskach" jest tak samo smakowity jak sery żółte

W restauracjach
zawsze do mięsa podawany jest ryż, kartofle, juka i platany.
Ceny paliwa są niższe niż w Europie. Najtaniej jest w Ekwadorze z tym, że lokalnie może się trafić stacja paliw sprzedająca ropę w cenie 1 USD/gl dla swoich i 5 USD/gl dla obcokrajowców - władze klubu jachtowego w Pto. Lucia tak ustaliły i zakazały wnoszenia paliwa w kanistrach na teren klubu (w efekcie musieliśmy kupować na lewo, w morzu po 3 USD

)
Jakby ktoś coś chciał dopytać, to jestem do dyspozycji

ps. Wklejam kilka zdjęć - niekoniecznie związanych z opisem, ale mam nadzieję, że mi wybaczycie
