Niejaki Długi w zamian za przypilnowanie łódki w Virtual Regatta Vendee Globe wycyganił ode mnie obietnicę napisania relacji z rejsu. Jak tak – to proszę, ewentualne pretensje o związane z poziomem merytorycznym tekstu i stylem proszę kierować do wyżej wymienionego. Jam niewinny!!Mój późnojesienny rejs antydepresyjny z Corku do Lizbony na katamaranie "Sta Maria"PrologRok temu wpadłem na pomysł umknięcia z zasięgu ponurej, obfitującej w depresyjne szarości późnej jesieni, przy pomocy wydumanego na poczekaniu rejsu „po ciepłym”. No, może nie całkiem „po ciepłym”, ale przynajmniej „po letnim”. Wybrałem się więc na „budżetowy” rejs na Jagiellonii. Trasa prowadziła z Nicei, przez Korsykę, Sardynię i Baleary, do Walencji. Trafiła się fajna ekipka, pogoda dopisała, okręcik psuł się mniej więcej tyle, ile można się było spodziewać, wspominam więc ten rejs bardzo mile. Na tyle mile, że w tym roku dość wcześnie zacząłem kombinować jak ponownie wyrwać się jesienią na taki rejs.
Do trzech razy sztuka po raz pierwszy (Lizbona)Trzy razy wybierałem się w tym roku do Lizbony. Pierwszy raz na majówkowy etap organizowanego przez kpt. Veneto rejsu na „Cristi”. Niestety, Veneto połamał się na nartach, rejs się nie odbył, a mnie na pocieszenie zostały w garści bilety na samolot. Trudno, pomyślałem sobie, okazja jeszcze się trafi. No i okazja się zmaterializowała w postaci Zgrzyba werbującego załogę na swój rejs z Lizbony na Cabo Verde - początkowo na „Sifu”, a później na „Solarisa”. Niestety, w żaden sposób nie mogłem zgrać terminów i z żalem musiałem zrezygnować z propozycji Zbyszka.
Udało się za trzecim razem, na „Sta Marii” – ale nie uprzedzajmy faktów.
Do trzech razy sztuka po raz drugi (pompka) Dwa dni przed planowanym terminem rozpoczęcia rejsu dzwoni telefon. Numer nieznany, odbieram. Dzień dobry, mówi Wojtek Czerwiński z „Kubryka” - słyszę. Szybka myśl: ożeszkurrr..., coś się stało i odwołują rejs. Ale nie! Na szczęście okazuje się, że to tylko zepsuta pompa kibelkowa wymaga podwiezienia nowego silnika. Jasne, wezmę, nie ma problemu – odpowiadam, uśmiechając się do swoich myśli. Czemu? Jakoś tak wypadło, że trzy kolejne rejsy w których uczestniczyłem zaczynały się od wymiany albo przynajmniej naprawy jakiejś pompy. Ponieważ rejsy te oznaczone były mianem „niekomercyjnych” zacząłem powoli przyswajać skojarzenie: rejs niekomercyjny – naprawa pompy. A tu zdziwko – okazuje się że pompki psują się niezależnie od stopnia komercyjności rejsu.
Trzydzieste plenum Spółdzielni ZenumModlin. Mgła - lotnisko nie przyjmuje lotów. W terminalu nieopisany rozgardiasz. Ludzie poruszają się jednocześnie we wszystkich możliwych kierunkach, jak cząsteczki rozgrzanego gazu. Obsługa podaje dość rozpaczliwe komunikaty. Angielski płynący z głośników razi uszy.
Nasz samolot skierowano na lotnisko w Łodzi – będziemy dowiezieni autokarami. Oczekiwanie. W końcu każą nam się odprawić, nadać bagaż, przejść kontrolę i… „proszę się udać do gejtu”(sic!). Po jakiejś półgodzinie wypuszczają nas na płytę lotniska – myślałem że podstawią autobus, ale gdzie tam, – przechodzimy pieszo po asfalcie ze dwieście, trzysta metrów i kierują nas z powrotem do terminalu. I w ten oto nieskomplikowany sposób odbyliśmy pieszą wycieczkę zagraniczną, przy okazji awansując z departuresów na arrivalsów. Ponowna kontrola paszportowa, odbiór bagaży i jesteśmy mniej więcej w tym samym miejscu co na początku. Kółko się zamyka – przecieram oczy ze zdumienia i myślę sobie: zaraz będzie jeszcze jedno okrążenie, i następne, i jeszcze raz… co to było… aaach, „Dzień Świstaka” - kojarzy mi się w końcu. Nieźle!
Na szczęście po chwili podjeżdżają autokary mające nas zawieźć na lotnisko w Łodzi. Jedziemy autostradą(!) i już po czterech godzinach jesteśmy na miejscu. Łysy (

) i wąsaty strażnik obszukuje mnie gorliwie: nogi szeroko, odwrócić się, ręce do góry. Uważnie miętoli każdy szew w spodniach, kurtce, maca tu i ówdzie, zbok jeden!!
Nic nie znajduje, ale po chwili i tak mają na mnie haka: pompa! Dokładniej, to jest to silnik z wirnikiem. Wziąłem go do podręcznego, bo bałem się że przekroczę limit kilogramów w bagażu rejestrowym, a tu lipa: nie pozwalają wieźć go w podręcznym. Wracam na stanowisko odpraw – na szczęście jeden z kolegów poznanych na lotnisku w Modlinie (to łatwe: któż inny zasuwałby po lotnisku w sztormiaczku?) ma trochę zapasu, podrzucam więc mu to kukułcze jajo i wracam do mojego napalonego strażnika.
Lot bez przygód, lądujemy planowo, ale lokalnym imigrejszynom też się chyba nie spodobaliśmy, bo biorą na bok całą naszą czteroosobową grupkę i przepytują „krzyżowo”, bacząc czy nasze odpowiedzi zgadzają się ze sobą. First time in Ireland? – First, …and last!, odpowiadam rozeźlony mając już dosyć tych wszystkich kontrolerów. Taksówką docieramy szybko w rejon mariny.


Dzień pieszego pasażera…
Marina w CorkuW Corku nie ma mariny

. Jest pomost zbudowany w 2010 roku specjalnie na jeden z etapów regat „Clipper Round the World” noszący mocno na wyrost nazwę „Port of Cork City Marina”. Przycumowana do pomostu „Sta Maria” wygląda jakby była trochę nie z tej bajki. Obok ciemne, szarozielone kamienne nabrzeże, budynek „Custom House” i stalowe kadłuby statków z którymi kontrastuje dużo lżejszy w kształcie, utrzymany w jasnych barwach, katamaran.
ŁódkaNie ma co gadać, stojąca przy kei „Sta Maria” robi wrażenie! Kadłuby długości ponad 17 metrów przy maksymalnej szerokość łódki wynoszącej ponad 9 metrów dają olbrzymią „przestrzeń życiową”. Maszt wznosi się na wysokość 25 metrów ponad zwierciadło wody. Żagle mają powierzchnię: grot 106 m2, fok 67 m2 i genaker 170 m2. Nie będę przepisywał internetu, kto ciekawy, niech zajrzy tutaj ->
http://www.wave58.com/pl/node/7

„Sta Maria” w Port of Cork City Marina
ZałogaSiedmiu chłopa i dziewczyna – rodzynka. Skąd ja to znam?
Oprócz Piotra – kapitana, i Kuby, który został po poprzednim, słabo obsadzonym etapie i popłynie z nami do Porto, w załodze są cztery osoby z mniejszym lub większym doświadczeniem morskim i dwa szczury lądowe (jeden z Gdańska!!) które wybrały się na swój pierwszy rejs morski. Rozlokowaliśmy się raz-dwa, zjedliśmy kolację, kapitańcio potruł trochę o instalacjach, światełkach i kamizelkach i razem z Kubą wymienił nieszczęsną pompkę.

„Jedynka” w przedniej części lewego pływaka – moje mieszkanko na najbliższe dwa tygodnie.

Podwójna, „przechodnia” kabina w części środkowej.

Wejście do kibelka, korytarz i schodki prowadzące do mesy.
Ruszamy! Wieczorna prognoza dyktuje plan gry. Ma wiać z północy, dwie doby mocno, trzecią słabiej, a potem wcale. Zamiast spacerku po Corku, wychodzimy rano z wysoką wodą. Trudno, Cork zobaczę innym razem – zdążyłem tylko na chwile wyskoczyć na brzeg i cyknąć parę fotek.

Nadspodziewanie szybko opuszczamy Irlandię.

Zadowolona z siebie załoga urzęduje w mesie.

Sala balowa, chwilowo pełniąca rolę sterówki.
Ekspresowo przez BiskajNie licząc kilkugodzinnego człapania tuż przy hiszpańskim brzegu, gdy faktycznie wiatr prawie całkiem zdechł, pokonanie 500-milowego odcinka z Corku do La Coruny zajęło nam prawie równo trzy doby, co daje średnią prędkość około 7 węzłów. Poza kilkoma manewrami na ominięcie statków, których jak się okazuje po Biskajach włóczą się całe stada, praktycznie cały czas trzymaliśmy wyznaczony kurs „179”.
Żeglowaliśmy w sposób nieskomplikowany, w niektórych kręgach zwany „jazdą na krechę”

. Wyglądało to tak, że po wyjściu na otwarte wody postawiliśmy kawałek genui, którą rozrefowaliśmy dwa dni później, aż kilka mil przed La Coruną zdechło całkiem więc zwinęliśmy genuę i na motorkach weszliśmy do portu. And… that’s all, folks!
Po trzech dobach tej morderczej harówki, ledwie żywi z wyczerpania z ogromną ulgą powitaliśmy hiszpański brzeg.

Trochę sobie żartuję, ale tak naprawdę, to mieliśmy farta. Po odejściu na kilkadziesiąt mil od brzegu wiatr się ustalił na jakieś 30-35 węzłów, a w porywach sięgał pod 45. Po wyjściu zza osłony Irlandii fale zaczęły rosnąć aż osiągnęły wysokość około 5, a może i więcej, metrów. Jechało się szybko (w zjazdach z fali łódka rozpędzała się do blisko 20 węzłów) i w miarę komfortowo, bo fale przychodziły prosto od rufy i bujało głównie przód – tył. Część załogi chorowała, ale bez dramatów - wszyscy twardo wychodziliśmy na wachty. Ja niby nie rzygnąłem, ale dwa dni mnie muliło, z czego jeden to na bank nie ze względu na stan morza, tylko z powodu spożycia irlandzkich parówek o konsystencji ektoplazmy, które niniejszym serdecznie polecam wszystkim nieprzyjaciołom moim!

Taki skrawek genui (i szprycbuda) przez dobre dwa dni wystarczał do rozpędzenia łódki do 8-9 węzłów.

Gonią nas fale. Czasami udaje się na nich trochę posurfować.

Delfinki towarzyszyły nam kilka godzin.

Fale jak domy i "Szczęki IV"


Na tym obrazku widzimy nierozważnego załoganta, który zaraz wykona salto wokół napiętego szota genui, dzięki któremu na całe życie zapamięta, żeby nie regulować wózków obciążonych szotem pracującego kilkudziesięciometrowego żagla.

Na zjazdach z fal „Sta Maria” rozpędzała się do blisko 20 knotów.

Dobry znak. A nawet dwa, jak się uważniej przyjrzeć.

Zbliżamy się do lądu, Hiszpanie czujni jak muszki!

Ziemiaaa! Latarnia przy wejściu do La Coruny.

Cudowne ocalenie trzeba uczcić wystawną kolacją. (Wojtku, nie wyciągaj pochopnych wniosków – te morskie żyjątka i przyległości, to nie z kasy jachtowej
Na razie tyle. Jak siem podobie to napiszę więcej, a jak nie – to nie. No! 