CD
W drugiej śluzie spotykamy norweską bawarkę z czterema osobami na pokładzie. Młode małżeństwo i dwóch chłopaków z łapanki wracają do domu z Azorów. Właściciele płyną już dwa lata , właśnie zamykają okołoziemski krąg. Aż do wyjścia z kanału śluzujemy się wspólnie, potem się rozjeżdżamy – oni do kaledońskiego, a my na północ – w kierunku Hebrydów.
Crinan Canal to sympatyczny szlak , wąski i kręty, płyniemy jak po rzeczce. Rzeszowiak w żaden sposób nie pasuje do tego krajobrazu, jest za duży i za masywny , ledwie mieści się w zakrętach. Ale okolica piękna i nostalgiczna – słuchamy silnika w drodze, a ptaków na krótkich postojach. Mżawka towarzyszy nam nieustająco. Śluzy są stare, porośnięte mchem, często obsługiwane ręcznie. Pchanie ciężkich drewnianych dźwigni napędzających tryby wrót stanowi dodatkową atrakcję.
Weszlim, prześluzowalim, przepłylim i wyszlim - krótka atrakcja na długiej drodze.Za główkami ostatniego falochronu wszystko wraca do normy – trzeba kontrolować prądy i pływy, planować drogę między wyspami , refować i stawiać żagle. A nade wszystko polubić rechot silnika, który odtąd towarzyszy nam już prawie do końca – początkowo z powodu ciszy, a później z powodu wiatru wiejącego niezależnie od kursu – idealnie od dziobu. Uparło się czy co ?
Wieczorem wiatr przycicha, płyniemy pomiędzy nieodległymi brzegami. Podziwiamy surową przyrodę okraszoną kolorowymi plamkami nielicznych domków, czasem mijamy zamki posadowione nad wodą – ładna ta Szkocja. Zapada zmierzch , woda wygładza się idealnie, bezwiednie zmniejszam obroty silnika , bo jego warkot nie pasuje do otaczających nas pejzaży. Jest nastrojowo, prawie nostalgicznie. Ostry dźwięk ukaefki wyrywa z zadumy. Biegnę pod pokład, kręcę gałką i czekam – fałszywy alarm?
May Day, May Day, May Day – słyszę wyraźnie , chyba całkiem blisko. Łamiący się głos podaje pozycję. Prawie natychmiast odzywa się stacja brzegowa. Powtórz pozycję , jaka sytuacja. Jacht wszedł na skały , woda wlała się natychmiast , tonę. Po chwili – jacht osiadł na dnie , woda do połowy mesy, wszyscy żyją. Stacja prosi wszystkie statki, które słyszą korespondencję. W eterze cisza, czyżbyśmy byli sami? Zgłaszam się jako jedyna jednostka, podaję pozycję. Mogę być na miejscu za półtorej godziny. Płyń do nich, czekaj na instrukcje , bądź stand-by.
Rzeszowiak pruje gładką wodę w ciemności nocy, dokładnie po śladzie, który dopiero co wyrysował na ploterze. To ta gładka woda uśpiła czujność tamtego kapitana. Wszedł na skały w znacznej odległości od brzegu, choć na mapie są wyraźnie oznaczone. Patrzył na nieruchomą, szeroką toń i nie dostrzegł niebezpieczeństwa czającego się metr pod powierzchnią. Zabrakło wiatru, który wzbudziłby falę na podwodnych skałach. Trochę nie wierzę, że to my będziemy podejmować rozbitków, czyżby rzeczywiście żadnych służb nie było w pobliżu, albo choćby większego rybaka ? Nie czas na dywagacje. Podłączamy szperacz , klarujemy dodatkowe liny, odbezpieczamy ponton. Sprawdzam silnik, dolewam benzyny. Dziewczyny przygotowują koce i herbatę w termosach. Co zastaniemy na miejscu?
Po czterdziestu minutach widzimy jakieś światła, po chwili przelatuje nad nami helikopter i zawisa obok świateł na wodzie. Oświetla miejsce , chyba ktoś już tam jest. Kiedy dopływamy na ćwierć mili od jachtu, odrywa się od niego sarowski rib i odpływa w kierunku brzegu. Helikopter odlatuje , a my zostajemy sami nieopodal przechylonego jachtu nadzianego na zęby podwodnych skał. Głębokość gwałtownie spada , bliżej już nie pójdziemy, zresztą po co ? Wszystko już załatwione. Wołam Coast Guard przez radio – dziękują za udział w akcji, przepraszają ; zapomnieliśmy o tobie, już wszystko ok. Rozumiem powagę okoliczności, ale trochę to jednak niepoważne,wysłali mnie dla picu ? Może dlatego nikt z tubylców nie odpowiedział na sygnał. No cóż, widocznie nie była to zmiana Costnera i jego ludzi.
Zamierzałem odwiedzić siedzibę Coast Guardu w Stornoway, aby dowiedzieć się o losach rozbitków i jachtu, ale na miejscu złapała nas potężna ulewa, Z nieba nieprzerwanie lała się ława wody, większość załogi nawet nie wyszła z jachtu. Przestałem dwie godziny pod dachem przystanku gaworząc z sympatycznym starszym panem, który przyjechał odwiedzić swoje rodzinne miasto po wielu latach. Historia życia na biednej, smaganej wiatrem i falą wyspie, brak pracy i perspektyw, wyjazd do Londynu za chlebem, a teraz emerytura na słonecznej Teneryfie. Warto przepłynąć morza i przemoknąć w deszczu dla takich spotkań i wspomnień – są bezcenne.
Na poprawę pogody nie ma co liczyć, na pogorszenie i owszem - wychodzimy z najbliższym odpływem teraz już prosto na Pentland. Najpierw jest gładko i bezwietrznie, później wiatr zaczyna wiać , jakżeby inaczej – od północnego wschodu. Zwykle wieje od zachodu, ale teraz akurat nie, taka technika. Tłuczemy się więc pod falę , z ulgą mijając latarnię na ostatnim zakręcie. Długo towarzyszy nam jej światło , o świcie mijamy jacht idący kontrkursem pod zarefowaną genuą. Temu to dobrze , przepłynął Pentland z wiatrem, może tak zaplanował ? Za nas planuje pogoda , trzeba się jedynie do niej dostosować. Namierzamy się do wejścia w cieśninę , trochę jeszcze zbyt wcześnie, bo w najwęższym miejscu trafimy na maksymalne prądy. Kawałek genui i bezan na maszcie , jacht ustawiony pod prąd. Płynie samosterownie , sternik proszony do stołu. Przez godzinę Rzeszowiak stoi w miejscu na środku morza, równoważąc przeciwny pływ. Przechyla się i podskakuje, wiatr wypełnia żagle, za kołem nikogo, a na ploterze prawie bezruch. Taka fanaberia . Po obiedzie czas na start – wchodzimy w cieśninę, która jakoś nie odpowiada wyobrażeniom. Wyspy daleko od siebie, wiry co prawda chodzą po wodzie, ale łatwo je ominąć, wiatr choć przeciwny szkód nie czyni. Prąd niesie nas na swoim grzbiecie dokładając dodatkowe cztery węzły. Nic wielkiego, o co tyle szumu ? Tylko mój prywatny GPS cztery razy gubi pozycję , jakby dla przestrogi.
Przepływamy Pentland Firth bez większych emocji, przed zmianą kierunku pływu akurat z niej wyjdziemy aby skierować się w stronę Wick. Dzisiaj warunki były sprzyjające, ale przy trudniejszych zapewne może tu rozpętać się piekło. Nie ma więc co rżnąć gieroja – po raz kolejny morze puściło do mnie oko, a Neptun wziął pod uwagę kieliszeczek wylany do morza przy wyjściu z Dublina. Być może trochę za mały, bo jednak było pod wiatr…
Po Wick przychodzi pora na Kanał Kaledoński . Przy wejściu do Moray Firth tłum ludzi goni obiektywami potężnego delfina pływającego w pobliżu brzegu. Przepływamy blisko, zdjęcia delfina na tle jachtu pod żaglami będą zapewne pokazywać jak największe trofeum fotograficzne. A co tam , niech i oni się pocieszą. Wchodzimy na pierwszą śluzę i tu niespodzianka – dopłacimy tylko do specjalnego biletu, bo kanał Kaledoński jest zarządzany przez tą samą instytucję, co kanał Crinan . Gdybyśmy mieli czas, to możemy pływać na tym bilecie tam i z powrotem po obydwu kanałach i jeszcze jednym, przez cały sezon. Miły grubasek z obsługi śluzy wyraźnie zadowolony, że mógł nam pomóc ,pół godziny tłumaczy zawiłości kanałowych prawideł i technik, jak trzymać cumy i odbijacze. Grzecznie słuchałem, ale podejrzewam, że działał w zmowie z obsługą kolejnej śluzy, bo po dotarciu do niej dowiedzieliśmy się, że przybywamy okapinę za późno i musimy tu pozostać do rana.
Wcześniej druga niespodzianka – z naprzeciwka płynie bawarka, jakby znajoma. To nasi Norwegowie z kanału Crinan. Patrzymy na siebie z niedowierzaniem – my orypaliśmy całą Szkocję z Penltandem, odwiedziliśmy kilka portów , zrobiliśmy wycieczkę pieszą i samochodową po Isles of Skye, a oni tylko kanał ? Spaliście czy co ? Zagadka sama się wyjaśniła. Dziennie przepływaliśmy po kilkanaście mil, bo wszędzie trzeba było czekać – a to za wcześnie, to lunch, to znów pociąg. Albo zbyt późno, bo jeszcze co prawda pracują , ale już nie zdążą nas prześluzować, a nawet jak zdążą , to gdzie będziecie spać , następny most w szczerym polu. I tak żegluga przez zachwalany kanał stała się człapaniem od kibla do kibla, słabej zresztą jakości . Puste krajobrazy, mżawka, deszcz i mgła , nieciekawe postoje – trzy dni nudy, której nie rozwiała ani legenda Loch Ness, ani wątpliwy urok Fort Augustus. Nie wpływajcie do kanału Kaledońskiego, choćby was namawiali – oszuści turystyczni wmówią wam, że to najciekawsze miejsce na ziemi. O ileż ciekawiej byłoby popłynąć do Kirkwall i Stromness, może Scapa Flow i jeszcze raz na Hebrydy. Eech niewierny Tomaszu, nie uwierzysz dopóki nie zobaczysz…
W końcu wyszliśmy z kanałowej pułapki i mocno spóźnieni rzuciliśmy się gonić stracony czas. Teraz Neptun kpił z nas w żywe oczy – przywrócił normalne wiatry zachodnie , lub nieco tylko inne. Takie jednak, aby zawsze wypadały idealnie przeciwnie do naszego kursu i nie były zbyt mocne, no tak do czwórki. Tłukliśmy się więc wolno, a silnik towarzyszył nam nieustannie; czasem wspomagając żagle, częściej samodzielnie pchając kadłub wprost pod wiatr. Załoga dzielnie znosiła te trudy wierząc, że uroki Belfastu wynagrodzą wszystkie niedogodności. Uroki Belfastu najlepiej podziwiać przy szklance Guinessa w najstarszym pubie Kelly’s Cellars , znanym od 1720 roku. Pomimo późnej pory wybraliśmy się więc w ono miejsce i zastaliśmy tłum rozochoconych gości. Cały zresztą Belfast sprawiał wrażenie , jakby jego mieszkańcy nie mieli nic , poza zabawą , do roboty. Szybko dołączyliśmy więc do nich , nadrabiając rejsowe zaległości. Nie przeszkadzał nam nawet ulewny deszcz podstępnie rozrzedzający trunki w szklankach i moczący nas nieustannie poprzez prześwity między parasolami. Było warto.
Ostatni odcinek do Dublina oczywiście na silniku pod wiatr. Jeszcze dla rozeznania wchodzimy do dużej mariny Howth na półwyspie osłaniającym miasto od północy. Tawerny i turyści, w marinie pełna kultura – dwie godziny nic nie płacicie , toalety i prysznice do dyspozycji. Wychodzimy z portu , a za główkami silny wiatr oczywiście w mordę. Stawiamy żagle i długi hals w morze, aby otworzyć drogę do Dublina. Co za jazda. Tego brakowało w całym rejsie ,teraz gnamy jak szaleni, a Rzeszowiak pochyla się pod naporem świszczących porywów. Tak trzeba było wiać Neptunie wcześniej , jakieś czwórkowe pierdnięcia zostaw dla plastików i małyszy, nasz pancernik potrzebuje mocy. Posłuchał mnie dziadek i duje zdrowo , woda bulgoce w kipach , burta cała w wodzie. Żagle już mocno zredukowane, a na logu osiem węzłów. Gdzie byłeś do tej pory , spałeś po tym jednym kieliszku, a teraz sobie przypominasz, ze to właśnie tutaj cię poczęstowano ? Widać dziadek tak właśnie myślał, bo do samego portu gnaliśmy jak na skrzydłach. Chyba chciał pozostawić po sobie jak najlepsze wspomnienie. Ale zakpił ze mnie na koniec, bo przy ostatnim zwrocie tak trzepnął jachtem, że czarny aparacik pełen rejsowych wspomnień furknął przez burtę jak jaskółka i skrył się w odmętach spienionej wody. A ty dziadku brodaty , teraz będę ci polewał dwa razy: raz na początek, a raz na koniec rejsu. Będziesz łaskawy ?
Na drugi dzień od rana była piękna słoneczna pogoda, suszyliśmy przemoczone sztormiaki gotując się do zejścia z jachtu. Kolejna załoga przyjechała, spokojnie myśląc, że takie warunki właśnie im się należą i że tak będzie cały rejs. Co mogłem powiedzieć? Przyjechał po nas John rozklekotanym Nissanem i dziwił się opowieściom o mgle i ulwach. Niemożliwe, cały czas świeciło słońce, mówiłem ci, że Irlandia to piękny kraj.
Wsiadając do Nissana ostatni raz spojrzałem na Rzeszowiaka pięknie bielejącego na tle jasnej od słońca wody. Pomachał mi masztami - do zobaczenia, wkrótce znowu popłyniemy razem. Obok siedział kudłaty dziadek i przechyliwszy szyję do tyłu wychylił kieliszek wódki. Potem skinął głową jakby akceptując jakość wypitego trunku. Powoli odwrócił się do mnie i przez kudłatą zasłonę przedarł się cień uśmiechu. Mogło mi się to też tylko wydawać, bo John ruszył właśnie do przodu i trochę Nissanem zakołysało. Popatrzyłem raz jeszcze, ale obok spokojnie stojącego jachtu nie było nikogo…
_________________ Bogdan
|