Kuracent napisał(a):
Mam nadzieję, że w miarę obiektywnie podsumowałem Waszą dość długą dyskusję?
pzdr,
Andrzej Kurowski
Nie!, Nie! Nie!
Andrzeju, niczego nie podsumowałeś! Zacytowałeś wybiórczo ileś tam wypowiedzi, które w większości dotyczyły jakichś incydentalnych spraw. Nie ma to nic wspólnego z "robieniem doktoratu" na temat żeglarstwa w PRL-u.
Usiłujesz zrobić to, co robią nawiedzeni pseudo historycy z IPN-u. Znalazł taki nawiedzony jakiś papier napisany przez jakiegoś ubeka w Przasnyszu czy Bolesławcu i wyciąga mądre wnioski na temat, jak było za czasów tej wrednej komuny.
Oto kilka Twoich cytatów i moje komentarze:
Cytat:Nie było wtedy Schengen. Na dowód osobisty to można było wyjechać najwyżej do NRD. A paszporty były nie dla każdego i nie wszędzie.Zgoda, ale wtedy na całym świecie obowiązywały paszporty w podróżach międzynarodowych. Francuz jadący do Szwecji też musiał mieć paszport. A co do NRD - nieprawda. Były jeszcze tzw. wkładki paszportowe (wielokrotne) i na to można było wyjechać do wszystkich demoludów. Różnica w paszportach polegała na czymś innym. Francuz, Niemiec, czy Włoch składał wniosek i dostawał paszport. U nas trzeba było jeszcze mieć zaproszenie od kogoś, kto mieszka na Zachodzie i zobowiązuje sie nas na tym wrednym Zachodzie utrzymywać.
Cytat:w 82, to trzeba było mieć glejt na przejazd z województwa do województwaTak, ale dotyczyło to tylko pierwszych miesięcy stanu wojennego.
Cytat:Normalne, czyli turystyczne były granatowe (zwane niebieskimi).
Służbowe były zielone.
Czerwone były konsularne.
Dyplomatyczne były czarne.
(chodzi o kolor okładek - oczywiście)
Każdy typ uprawniał do czego innego, ale wiadomo, że dwa pierwsze należało zdać do Wydziału Paszportów - natychmiast, albo jeszcze szybciej, po powrocie z podróży.Tak i nie. Były jeszcze tzw. paszporty popierane. A zwrot? Zwracało się nie tylko dwa pierwsze. Zwracało się wszystkie, bo na pierwszej stronie paszportu, na dole, był napis "Paszport ten jest własnością Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej". Czyli - zgodnie z ówczesnym prawem - po wykorzystaniu paszport wracał do właściciela. Tylko paszporty turystyczne i część służbowych zwracało się do Biura Paszportów. Większe firmy miały składnice paszportów i służbowe wędrowały tam. Dla sportowców (w tym żeglarzy) składnica paszportów popieranych była w COS-ie (Centralny Ośrodek Sportu).
Dyplomatyczne leżały w składnicy MSZ.
Paszporty konsularne - to zupełnie inna bajka. Paszportu konsularnego się nie zwracało! Taki paszport przysługiwał tylko obywatelowi polskiemu, który na stałe mieszkał zagranicą. Żeby przyjechać do Polski posiadacz takiego paszportu musiał starać się o polską wizę, tak jak cudzoziemiec.
A co do "natychmiast albo jeszcze szybciej" - nie przesadzajmy. Obowiązywał termin 7 dni.
Cytat:Jak już się miało ten wymarzony paszport, to za każde przekroczenie granicy trzeba było zapłacić. W latach 70-tych na Zachód 2 tysiące, do demoludów 600 zł. Średnia pensja była wtedy 4 tysiące.Nie wiem, skąd te dane. Jeśli pamiętam - za paszport w latach 70. płaciło się coś koło 200 złotych. Mogę się mylić o stówę czy dwie, ale na pewno nie było to 2 tysiące.
Cytat:Były to czasy, gdy w pewnym okresie trzeba było nawet na załoganta mieć patent.Nieprawda, nie było takiego okresu. Inna rzecz, że niektóre kluby wprowadzały na swoich jachtach "reglamentację" i na rejsy kwalifikowały tylko posiadaczy patentów, ale formalnie takiego przepisu nie było.
Cytat:Początkowo pozwolenia wpisywano w książeczkach żeglarskich, potem na osobnych kartonikach. Podobno na samym początku były kartoniki, ale ja znam to tylko ze słyszenia. Wg mnie zawsze były to stemple w książeczce.
Cytat:
Ale najlepsze były klauzule. Z wątku o PRL dowiedziałem się, że coś takiego istniało. Z Waszych opisów wynika, że był to dokument umożliwiający pływanie po POLSKICH wodach morskich w sezonie tzn. od maja do października. Nie było powiedziane, że każdy takie pozwolenie dostanie.
Wiem, że zaraz niektórzy nerwowi Koledzy rzucą mi się do gardła, ale powiem swoje:
Klauzule, mimo swej upierdliwości (nie przesadzajmy, niewielkiej) były zbawieniem dla polskiego żeglarstwa. Dzięki nim właśnie Polska byłe jedynym, powtarzam,
jedynym krajem w tzw. naszym obozie, w którym żeglarstwo morskie (nie regatowe) w ogóle istniało.
Andrzeju, przeczytaj sobie dyskusję, jaką wywołała na preclach Marysia Wróbel (zbieżność nazwiska z zamordowanym wiceministrem Infrastruktury nieprzypadkowa, ona dziś nosi inne nazwisko). Całość jest tu:
https://groups.google.com/group/pl.rec. ... b7512d16b& Jeśli nie masz cierpliwości, żeby przebrnąć przez 75 postów - zacytuję Marię i siebie:
Maria Wróbel wrote:żeglarstwo w Polsce a komunizm - historia
Prowadzę pracę badawczą i szukam informacji o trudnościach, na
jakie narażeni byli byli polscy żeglarze pływający po morzach w
czasach PRL, szczególnie interesują mnie lata '60.
Czy ktoś podzieliłby się ze mną swoim doświadczeniem lub mógł
wskazać ciekawe artykuły lub książki na ten temat?
Jaką procedurę musieli przejść żeglarze starający się o paszport
i wizy do obcych portów?
Jakie osoby stały na czele PZŻ i czy to ta instytucja była głównym
decydentem w sprawach pozwoleń na pływanie zagraniczne?
Co to za organ "Rada Kapitanów PZŻ"? W jakich latach istniała taka
rada?
Większość książek z tamtego okresu jest pisana ostrożnie lub w
sposób odpowiadający komunistycznym władzom. Chciałabym poznać
prawdę.
Będę wdzięczna za pomoc.
Maria Wróbel
Mario!
Jeśli dobrze rozszyfrowuję skrót Twojego adresu e-mailowego - piszesz pracę na
Politechnice Śląskiej. Firma jest poważna i zasługuje na poważną pracę, a nie na
publicystyczny bełkocik ujęty w naukawą formę. Skoro tak - podjęłaś się
katorżniczej pracy.
Po pierwsze - czegokolwiek się dowiesz - weryfikuj, weryfikuj i jeszcze raz
weryfikuj. Czytając to, co PT Koledzy napisali wyżej, sama chyba się
zorientowałaś, że pamięć ludzka jest zawodna, mylą się nazwy instytucji i
nazwiska, a legendy i przeinaczenia mają długi i w zasadzie niezniszczalny
żywot. Sam wiem coś o tym. Walczyłem przez parę lat (dodajmy - bezskutecznie) z
legendą o stajni dla konia na "Pogorii". Naród wiedział lepiej. A dwa tygodnie
temu dowiedziałem się od członka załogi, w "cywilu" pracownika Odpowiedzialnych
Służb Najjaśniejszej Rzplitej, że w rejsie "Pogorii" na Antarktydę w 80 roku
połowę załogi stanowili agenci KGB. On to wie na pewno, bo powiedział mu o tym
jego szef, a on szefowi wierzy. Jak widać - głupota szefów jest ponadustrojowa.
Swoją drogą, ciekawe, kto niby dorabiał w KGB? Geograf? Witek Zamojski? Kazio
Robak? Krzyś Baranowski? Andrzej Marczak? Chłopaki, przygotujcie się! Zara
bedzie komisja sejmowa! Już macie przerąbane!
Do rzeczy:
1. Weryfikuj nawet źródła pisane. "Polskie jachty na oceanach" pisał głównie
Zbyszek Urbanyi. Pamiętaj, że był to dziennikarz, a nie historyk, więc co chwilę
ponosił go temperament publicysty. Miło jest przypieprzyć PZŻ-towi, ale głównym
rozgrywającym rejsu Dacki na "Josephie Conradzie" był jednak Zarząd Główny AZS.
Dziś określenie "delegaci PZŻ" brzmi dość obraźliwie, ale chodziło tylko o to,
że rejs miał być oficjalną delegacją na 350-lecie osadnictwa w USA. Skoro
oficjalna delegacja, to musi być szef oficjalnej delegacji. Delegatami mianowano
więc zastępcę kapitana (Jurek Szelestowski) i I oficera (Zdzichu Michalski, ten
z gdyńskiej Stali, nie mylić z z tym Zdzichem Michalskim, który później przez
długie lata był stałym kapitanem "Zewu Morza". Nieporozumieniem było
przekształcenie na siłę rejsu AZS-owskiego w oficjalny, AZS-owsko-PZŻ-towski.
Reszta była już tylko konsekwencją i serią głupich i nieprzemyślanych decyzji.
Mało kto wie, a i Urbanyi o tym nie wspomina, że kiedy jacht dopływał do Madery,
Amerykanie unieważnili wizy, które wcześniej załodze wydali.
2. Nie było tworu "Rada Kapitanów PZŻ". Była komisja kapitanów. Ciało ozdobne,
bez żadnej mocy sprawczej. W latach 60. przewodniczącym był Henryk ("Wujo")
Fronczak, w pierwszej połowie lat 70 - Janek Kolański, a w drugiej połowie - ja,
do czasu, aż (w 81 r.) wycofałem się całkowicie z jakiejkolwiek działalności w
żeglarstwie. Co ta komisja robiła? Nic. Była. Od czasu do czasu Zarząd PZŻ
prosił o jakąś opinię, np. zaopiniowanie kandydatur do "Rejsy Roku". No tośmy
opiniowali.
Kiedy Henio Jaskuła wybierał się non-stop dookoła świata, PZŻ miał problem, bo
Henio nic od PZŻ-tu nie chciał. Jacht i pieniądze miał od miasta Przemyśl. PZŻ
powołał więc podkomisję z komisji kapitanów (jak się nie wiedziało, co zrobić,
to się powoływało komisję, jak był totalny nieurodzaj z powodu np. suszy, to się
zbierało... Plenum Rolne KC).
Komisja była trzyosobowa: Jurek Jaszczuk (w tej chwili płynie z małolatami na
"Pogorii" do Dakaru, młody Laskowski (od lat w Australii) i ja. Nasze
kompetencje były mniej więcej niejasne. Przyjrzeć się doborowi trasy (niby czy
Heniowi pasaty nie pomyliły się z monsunami), czy założył właściwe przeloty
dobowe (jakby ktokolwiek mógł to przewidzieć) i inne takie tam dyrdymały.
Zadzwoniłem do Henia: Jak będziesz się kiedy wybierał do Warszawy, to daj znać,
musimy z tobą pogadać.
Henio przyjechał, a ja do niego: Heniu, powiedz, po cholerę ty chcesz samotnie i
non stop? A Henio: No bo chcę być pierwszy, który to zrobi. Ja: A gówno prowda.
Już to pięciu wariatów, z niejakim Robinem Knox-Johnstonem, zrobiło. W
najlepszym razie będziesz szósty.
Henio: No ale będę pierwszy Słowianin.
Ja: Jasne. Poza tym będziesz pierwszy z Przemyśla, pierwszy z parafii, pierwszy
inżynier budowlany, pierwszy łysy z brodą, pierwszy ojciec dwóch córek. Powiedz,
po co?
Katowany przeze mnie Henio wił się przez 15 minut, w końcu pękł:
- Stary, ja czuję, że MUSZĘ to zrobić!
- No widzisz, Heniu, wreszcie powiedziałeś coś rozsądnego. Musisz? No to my cię
popieramy! Co, chłopaki, piszemy elaborat?
Wysmarowaliśmy epistołę, z której wynikało, że Henio jest geniuszem strategii
oceaniczno-dookołaświatowej, Napoleonem pasatów, Nelsonem Hornu, Kruzenszternem
Pacyfiku. PZŻ był zachwycony, bo wykonał naszymi rękami kawał ciężkiej, solidnej
i nikomu nie potrzebnej roboty, a Henio wszedł do annałów żeglarstwa.
2. Osoby stojące na czele PZŻ.
Reguła była taka (we wszystkich związkach sportowych, nie tylko w PZŻ): Prezesem
zostawał minister albo ktoś równie wysoko umocowany we władzach państwowych. W
przypadku PZŻ-tu był to minister albo wiceminister żeglugi lub czego innego, bo
żegluga była rzucana na różne odcinki, np. dołączana do Ministerstwa Handlu
Zagranicznego a potem Ministerstwa Komunikacji, jeszcze później do
Infrastruktury. A propos: Ireneusz Sekuła nie był prezesem. Były wyjątki, bo
np. Ludwik Vogt nigdy nie pełnił żadnych funkcji w aparacie władzy, a i Staszka
Tołwińskiego trudno zaliczyć do władzy, sporo najwyższe funkcje jakie pełnił, to
Komendant CWMiW i sekretarz generalny PZŻ.
Po drodze był okres nieistnienia PZŻ, bo w świetlanych czasach realnego
stalinizmu obowiązywała jedynie słuszna koncepcja umacniania demokracji, więc
wszystkie związki sportowe zostały zlikwidowane i wszystko wziął za mordę
GKKFiT, tworząc sekcje. Przewodniczącym sekcji żeglarskiej GKKFiT został Jerzy
Putrament, ale wkrótce machnął na to ręką, bo nie chciał być ozdobą. Później
sekcji szefował Włodzimierz Głowacki (tak, ten od podręczników i od byłego
"Rutkowskiego").
3. Procedury:
Byłe dwa rodzaje rejsów: krajowe i zagraniczne. Rejsy krajowe istniały tylko u
nas, bo jak wiadomo, w naszym obozie polski barak był najweselszy. Polegało to
na tym, że można było pływać bez paszportu po całym Bałtyku (i nie tylko, jak
się miało fantazję zwaną jajami, ale o tym za chwilę), ale bez prawa wchodzenia
na obce morze terytorialne (które wtedy sięgało 3 mile od brzegu) a więc i do
obcych portów. Wymyślono tzw. klauzule, czyli pieczątki wbijane do książeczki z
napisem "Zezwala się ob..... na pływania morskie w okresie od ... do... Klauzule
wydawały wydziały kultury fizycznej urzędów wojewódzkich. OZŻ-ty robiły tylko za
listonosza. "Od - do" to było od początków maja do 30 listopada, bo tylko w tym
czasie ogłaszano urzędowy sezon żeglarski. Jak ktoś chciał pływać w kwietniu,
albo w grudniu, musiał przejść niezłą ścieżkę zdrowia, aby uzyskać jednorazowe
zezwolenie na przepłynięcie stąd-dotąd. Paranoja polegała na tym, że jak w danym
roku książeczki z OZŻ trafiały do WKKFiT-u późno i wstemplowano tam datę np. od
16 maja, to przez 5 lat żeglarze z tego województwa mieli w plecy, bo sezon
zaczynał sie oficjalnie 1 maja, a oni musieli czekać do 16.
Na początku klauzula była ważna na dany rok. Później (gdzieś pod koniec Gomułki)
wbijano już klauzule 5-letnie. Do tego był potrzebny jeszcze jeden dokument, o
którego istnieniu znaczna część żeglarzy nie wiedziała, bo dokument był niejako
"poza nimi". Był to tzw. wykaz upoważnionych, tzn. lista kapitanów, którzy mieli
prawo w danym roku prowadzić rejsy. W zasadzie była to lista tych, którzy mieli
patenty, ale nie całkiem, bo nie umieszczano na niej kapitanów, którzy mieli
ograniczenia z tytułu orzeczeń izby morskiej lub komisji dyscyplinarnej PZŻ. W
kwietniu PZŻ przesyłał taką listę do dowództwa WOP. WOP to rozsyłał do
wszystkich swoich placówek granicznych. W rezultacie przychodzący na odprawę na
jacht WOP-ista miał cały segregator listą upoważnionych i wzorami podpisów
urzędników od klauzul z 17 a potem z 49 województw.
Należało wtedy omijać Władysławowo, bo tam upierdliwość WOP-istów była sławna na
cały Bałtyk i okolice. Mnie kiedyś wystawiono na keję załoganta z Rzeszowa, bo
WOP-ista się dopatrzył, że podpis urzędnika rzeszowskiego na klauzuli ma ostatni
ogonek jakby trochę dłuższy, niż na wzorze podpisu. Powiedziałem chłopakowi na
odchodne, żeby jechał autostopem do Łeby, to go tam jutro zabierzemy. I tak się
stało.
Dość popularne było naruszanie przepisów w postaci zawijania w rejsie krajowym
na Christianso. Jeśli kapitan miał prawie pewność, że w załodze nikt nie płynie
"służbowo", wchodził do miniporciku na Christanso. Puszczało się oko do
hafenmajstra i wszyscy wiedzieli o co chodzi. Czasem tylko trzeba się było
szybko ewakuować, bo nagle przylatywał hafenmajster z okrzykiem: Chłopaki,
spieprzajcie północnym wyjściem, bo z południa idzie jakiś polski jacht!
Gdzieś tak na początku Gierka wprowadzono tzw. wkładki paszportowe, ważne razem
z dowodem na demoludy, zwane oficjalnie krajami socjalistycznymi. Wówczas można
było na to pływać do NRD-owa i ZSRR. (Że trzeba było jeszcze mieć "wyzow" czyli
zaproszenie od radzieckiego "jachtkłuba" - to już inna sprawa).
Dziś powiedzielibyśmy "kapitan z jajem" ale wtedy to był kapitan z co najmniej
sześcioma jajami! Otóż był to Zdzisio Paska, który na "Magnolii" ze
szczecińskiego Pałacu Młodzieży odbył ambitny rejs non-stop ze Świnoujścia do
Murmańska i Archangielska i nazad. W książce Urbanyi'ego jest on we wkładce pod
pozycją 50 z adnotacją "Pierwsze polskie dojście na Morze Białe i do
Archangielska bez zachodzenia do portów pośrednich".
He, he, he. Nie mógł nigdzie zawinąć, bo oni byli bez paszportów! Wyszli z
założenia, (to się później nazywało falandyzacją prawa) że skoro na wkładkę
można do portów radzieckich, a Murmańsk i Archangielsk to porty - jak by nie
było - radzieckie, no to "pajechali, rebiata!" Wysokie jury przyznające "Rejs
Roku" też rżnęło głupa i - jak gdyby nigdy nic - przyznało Pasce II nagrodę.
Formalnie - naruszeniem przepisów było tylko przejście przez cieśniny duńskie,
bo to jednak było morze terytorialne państw - o zgrozo - kapitalistycznych.
4. Rejsy zagraniczne.
Rejsy za prywatne pieniądze praktycznie nie istniały. GKKFiT przydzielał
PZŻ-towi tzw. cenne dewizy na cały rok. PZŻ liczył, ile tego trza na różne
regaty (priorytet), a to, co pozostało, dzielił na rejsy zagraniczne. Tyle
dostaną harcerze, tyle studenty, a tyle żeglarze z klubów PTTK-owskich itp.
Nieprawdą jest to, co wyżej napisał któryś z Kolegów, że jak ktoś nie miał
stopnia - to won. Jak już PZŻ zatwierdził rejs i przydzielił dolary, to już nie
wnikał, kto z klubu płynie. Inna rzecz, że same kluby raczej starały się
obsadzać załogantów z kwalifikacjami niż bez, ale formalnego zakazu dla
bezpatentowców nie było.
Paszporty i wizy: Paszporty dostawało sie tzw. popierane. Było to o tyle
istotne, że nie trzeba się było wykazać zaproszeniem od kogoś z Zachodu. W
różnych okresach po powrocie paszporty te były przechowywane w lokalnym biurze
paszportowym, albo centralnie w COS-ie (Centralny Ośrodek Sportu).
Z wizami było... znacznie łatwiej, niż przy wyjazdach prywatnych. Dziś brzmi to
niewiarygodnie, ale upierdliwość niektórych konsulatów była znacznie większa,
niż polskich władz paszportowych. W przypadku rejsów sprawa była właściwie z
głowy, bo albo załatwiał to wyznaczony członek załogi dla wszystkich, albo
oddawało się kwestionariusze wizowe dziewczynom w PZŻ i one załatwiały to
hurtowo, omijając (dzięki znajomościom) kolejki w konsulatach. (Ach jak miło
brzmiały pytania w kwestionariuszach: czy masz zamiar zamordować prezydenta
Stanów Zjednoczonych? albo rubryka "wyznanie babki").
Miłe, choć - niestety - z racji odległości mało wykorzystywane wyjątki: Otóż dwa
kraje: Hiszpania i Portugalia, na serio traktowały nasze książeczki żeglarskie,
tzn. na równi z zawodowymi "Seamansbookami". Przed rejsami do tych krajów
uprzedzałem załogę, żeby nie załatwiała wiz (hiszpańskie - nota bene - były
koszmarnie drogie). Przed wejściem do portu chowałem paszporty głęboko do
szuflady, na kartce papieru pisałem nową listę załogi z numerami książeczek,
podpisywałem, stawiając stempel "Master of..." i imigrejszeny z Półwyspu
Iberyjskiego były całkowicie "satisfajd".
Aha! W PZŻ istniała od "zawsze" komisja historyczna. Skontaktuj się z nią. Mają
tam masę ciekawych materiałów.
UFFF!!! Alem się rozpisał!
Powodzenia!
Janusz Zbierajewski